Sharenting, czyli dokumentowanie dzieci w sieci. Polacy nie widzą zagrożenia
Koleżanka Iwony znalazła zdjęcie swojego czteroletniego dziecka na forum dla pedofilów. Wtedy zrozumiała: zdjęcia jej dziecka, które urodzi się niebawem, nigdy nie znajdą się w sieci. Według najnowszych badań, prawie połowa Polaków nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia.
10.05.2019 15:17
Osiemnastka Ani odbywała się w jednym z modnych klubów w Warszawie. Impreza miała być huczna i z atrakcjami. Jedna z nich była szczególnie przygotowana. – Na kilka dni przed imprezą miałem nietypowe zadanie – opowiada tata dziewczyny, która dziś kończy studia. – Musiałem przejrzeć archiwum rodzinne i wybrać zdjęcia Anki z młodości. Jej przyjaciele z liceum prosili, by były możliwie śmieszne i kompromitujące. Mała w kąpieli, przedszkolne miłości, zupka wylana na fartuszek.
Młodzież na imprezie miała z tego niezłą frajdę, a kilka dni wcześniej Andrzej wraz z żoną wzruszyli się przy przeglądaniu zdjęć, pomieszczonych w pudłach po butach. Zdali sobie jednak sprawę, że to już ostatnie takie dzieciństwo i ostatnia taka osiemnastka. Zdjęcia z okresu dorastania dzieci Ani – a nawet osób o dekadę od niej starszych, zwanych millenialsami, dziś trzydziestokilkuletnich rodziców kilkuletnich dzieci – nie będą mieściły się w albumach ani w pudełkach na pawlaczu. Znajdą się w chmurze, a z niej wyparują do serwisów społecznościowych.
Nowe fakty co cztery dni
Rodzicielstwo w mediach społecznościowych dorobiło się już swojej angielskiej nazwy, pochodzącej od kombinacji słów share (dzielić się) i parenting (rodzicielstwo). – Przyjrzeliśmy się trendowi sharentingu i okazało się, że na zachodzie jest on już badany, a w Polsce praktycznie nieznany – mówi Alicja Wysocka-Świtała, partner w firmie Clue PR, która zleciła badania nad zachowaniami polskich rodziców w sieci.
Co z nich wynika? W największym uproszczeniu: Polacy dzielą się na dwie grupy. Pierwsza z nich to czterdziestoprocentowa grupa tych, którzy publikują w mediach społecznościowych zdjęcia i nagrania, pokazujące dorastanie ich dzieci. Zdecydowana większość z nich, bo ponad 80 proc., ocenia takie działanie pozytywnie lub neutralnie. Średnio miesięcznie ląduje w ten sposób w sieci 6 zdjęć i dwa filmiki. Znajomi (a czasem i nieznajomi) publikujących rodziców dostają nowe fakty na temat ich pociech co niecałe 4 (cztery!) dni.
To oczywiście średnia. Pytanie jednak, czy nasi znajomi (czasem olbrzymia grupa, licząca dziś – według badań – nawet do dwustu osób) potrzebuje tak częstych aktualizacji wieści, co słychać u naszej pociechy? Jak pokazują badania, dwie trzecie publikujących rodziców pokazuje zdjęcia, by wyrazić #dumę ze swoich pociech. Ponad połowa informuje bliskich, co u nich słychać. Dla jednej trzeciej to dodatkowo wirtualny pamiętnik, a między 5 a 10 proc. tłumaczy swoją sieciową aktywność aktywnością właśnie – chce się poskarżyć na kłopoty rodzicielstwa, rozbawić siebie i innych, zachęcić do rozmowy, w końcu – co dziesiąty Polak publikujący zdjęcia swoich dzieci w internecie robi to dlatego, że inni też tak robią.
Przewagę wśród polskich rodziców stanowią jednak ci, którzy dzieci w sieci nie pokazują. Spośród nich nieco ponad połowa takie publikacje ocenia negatywnie. A więc wszystko się zgadza: ci, którzy są za pokazywaniem dzieci, raczej je pokazują, ci, którzy są przeciw, raczej tego nie robią. Pytanie tylko: kto ma rację w swojej decyzji.
Zobacz także
Z publikowaniem w sieci wiążą się bowiem zagrożenia, a tych zagrożeń – jak przekonuje Alicja Wysocka-Świtała – Polacy nie są świadomi. – Nasza diagnoza jest taka, że to wyraźnie wpływa na postawy nie tylko rodziców, ale też dzieci, które wzrastają w nowej rzeczywistości. To ich życie jest na bieżąco publikowane.
Ochronić przed hejtem
Decyzję o tym, by nie wrzucać zdjęć dzieci do internetu, Iwona podjęła tuż po tym, jak urodził się jej syn. – Miałam koleżankę, która znalazła zdjęcia swojego czteroletniego syna na jakimś forum dla pedofilów. To było z 10 lat temu, byłam już w ciąży i to była dla mnie bardzo cenna wskazówka – tłumaczy kobieta. Jakiś czas później przekonała się, że była to decyzja słuszna. Stało się to, kiedy podpadła użytkowniczkom jednej z grup na Facebooku. – Wpadły na moje konto i pastwiły się nad wszystkim, co tam znalazły. Na moje zdjęcia wylała się fala hejtu i uświadomiłam sobie, że gdyby były tam moje dzieci, na pewno im by się też oberwało.
Jak podkreśla, nie chodzi jednak tylko o tego rodzaju kryzysy. – Nie umieszczam zdjęć dzieciaków w sieci bo wiem, że mogłyby sobie tego nie życzyć. A małe dzieci nie zawsze rozumieją sens tego działania, nie mogą więc się świadomie zgodzić albo nie – przekonuje.
Rzeczywiście. Tylko 25 proc. publikujących przyznało się, że zdarza mu się pytać dziecko o zgodę, jeśli jest to możliwe. Zdarza się to raczej starszym rodzicom, co może oznaczać, że mają oni starsze dzieci, z którymi można o tym rozmawiać, lecz także to, że inaczej rozumieją oni zagrożenia wynikające z publikowania wizerunków online.
Międzynarodowy album rodzinny
Ola zagrożenia te zdaje się rozumieć, ale nie przeceniać. Kiedy cztery lata temu urodziło się dziecko trzydziestolatki, przegadali sprawę z mężem – Anglikiem. – Uznaliśmy, że w sytuacji, kiedy młody ma rodziców rozrzuconych po świecie, regularne wrzucanie zdjęć jest namiastką utrzymywania kontaktów z dziadkami i dalszą rodziną – mówi. – Fakt, że czuję się czasem dziwnie, kiedy dalecy zawodowi znajomi pytają mnie, czy dziecku przeszedł już katar, ale w niczym mi to nie przeszkadza – zapewnia.
Alicja Wysocka-Świtała uściśla: – Tworzenie dokumentacji online z udziałem własnych dzieci jest dość ryzykowne także dlatego, że kiedy dzieci dorosną, ich historia jest już napisana i one mogą ją w najlepszym razie nadpisać. Z drugiej strony pytanie, co stanie się z "cyfrowymi sierotami", które będą wyglądały, jakby ich życie zaczynało się od zera.
Kiedy pytam o to Olę, ta trzeźwo zauważa: – Przecież tak czy inaczej tworzymy swoim dzieciom jakąś historię. Pytamy je: "a pamiętasz, jak biegałeś z nocnikiem na głowie", i to przy znajomych. Nie, oczywiście, że dziecko tego nie pamięta – zauważa.
Byle nie golaski
Różnica polega na tym, że dziś zdjęcia przekraczają granice prywatnych albumów, wieczorków towarzyskich, nawet hucznych imprez – takich jak osiemnastolatka Ani, kiedy wszyscy jej znajomi mogli zobaczyć jej zdjęcia z dzieciństwa. Impreza taka odbywała się kilka lat temu, dziś pewnie jej relacja zostałaby utrwalona w internecie. Tam do zdjęć dostęp mają zarówno firmy (tworzące profile swoich potencjalnych klientów na bazie wiedzy o ich wieku, lokalizacji i innych informacji, które udostępniamy), jak i osoby wykorzystujące te zdjęcia potencjalnie w przestępczych celach.
Ola nie widzi zagrożeń ze strony pedofilów. – Uważam, i o ile wiem, seksuologowie zgadzają się ze mną, że to nie pobudliwe materiały prowokują osoby z zaburzeniem preferencji do krzywdzenia ludzi. Co do hejtu i kompromitacji – skupia się raczej na tym, by jej dziecko nie miało w sieci zdjęć ośmieszających czy kompromitujących. Jej konto na instagramie pełne jest fotek uśmiechniętego malca przy zabawie albo na spacerze, żadnych nocników ani golasków w kąpieli.
Koniec końców, chodzi o przyszłość naszych dzieci, a ta – jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi – będzie miała miejsce w przyszłości. Nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądała technologia za 10 czy 20 lat i nie wiemy, co będzie mogła zrobić ze zdjęciami naszych dzieci, które dziś umieszczamy w internecie. – Na pewno internet nie zapomina – zgadza się ze mną inicjatorka badania polskiego sharentingu. – Dzieci, które raz umieściliśmy w sieci, raczej z niej nie znikną. Jakie to będzie miało konsekwencje dla ich życia? Nie jesteśmy w stanie dziś powiedzieć.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl