Sharenting, czyli dokumentowanie dzieci w sieci. Polacy nie widzą zagrożenia
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Koleżanka Iwony znalazła zdjęcie swojego czteroletniego dziecka na forum dla pedofilów. Wtedy zrozumiała: zdjęcia jej dziecka, które urodzi się niebawem, nigdy nie znajdą się w sieci. Według najnowszych badań, prawie połowa Polaków nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia.
Osiemnastka Ani odbywała się w jednym z modnych klubów w Warszawie. Impreza miała być huczna i z atrakcjami. Jedna z nich była szczególnie przygotowana. – Na kilka dni przed imprezą miałem nietypowe zadanie – opowiada tata dziewczyny, która dziś kończy studia. – Musiałem przejrzeć archiwum rodzinne i wybrać zdjęcia Anki z młodości. Jej przyjaciele z liceum prosili, by były możliwie śmieszne i kompromitujące. Mała w kąpieli, przedszkolne miłości, zupka wylana na fartuszek.
Młodzież na imprezie miała z tego niezłą frajdę, a kilka dni wcześniej Andrzej wraz z żoną wzruszyli się przy przeglądaniu zdjęć, pomieszczonych w pudłach po butach. Zdali sobie jednak sprawę, że to już ostatnie takie dzieciństwo i ostatnia taka osiemnastka. Zdjęcia z okresu dorastania dzieci Ani – a nawet osób o dekadę od niej starszych, zwanych millenialsami, dziś trzydziestokilkuletnich rodziców kilkuletnich dzieci – nie będą mieściły się w albumach ani w pudełkach na pawlaczu. Znajdą się w chmurze, a z niej wyparują do serwisów społecznościowych.
Nowe fakty co cztery dni
Rodzicielstwo w mediach społecznościowych dorobiło się już swojej angielskiej nazwy, pochodzącej od kombinacji słów share (dzielić się) i parenting (rodzicielstwo). – Przyjrzeliśmy się trendowi sharentingu i okazało się, że na zachodzie jest on już badany, a w Polsce praktycznie nieznany – mówi Alicja Wysocka-Świtała, partner w firmie Clue PR, która zleciła badania nad zachowaniami polskich rodziców w sieci.
Co z nich wynika? W największym uproszczeniu: Polacy dzielą się na dwie grupy. Pierwsza z nich to czterdziestoprocentowa grupa tych, którzy publikują w mediach społecznościowych zdjęcia i nagrania, pokazujące dorastanie ich dzieci. Zdecydowana większość z nich, bo ponad 80 proc., ocenia takie działanie pozytywnie lub neutralnie. Średnio miesięcznie ląduje w ten sposób w sieci 6 zdjęć i dwa filmiki. Znajomi (a czasem i nieznajomi) publikujących rodziców dostają nowe fakty na temat ich pociech co niecałe 4 (cztery!) dni.
To oczywiście średnia. Pytanie jednak, czy nasi znajomi (czasem olbrzymia grupa, licząca dziś – według badań – nawet do dwustu osób) potrzebuje tak częstych aktualizacji wieści, co słychać u naszej pociechy? Jak pokazują badania, dwie trzecie publikujących rodziców pokazuje zdjęcia, by wyrazić #dumę ze swoich pociech. Ponad połowa informuje bliskich, co u nich słychać. Dla jednej trzeciej to dodatkowo wirtualny pamiętnik, a między 5 a 10 proc. tłumaczy swoją sieciową aktywność aktywnością właśnie – chce się poskarżyć na kłopoty rodzicielstwa, rozbawić siebie i innych, zachęcić do rozmowy, w końcu – co dziesiąty Polak publikujący zdjęcia swoich dzieci w internecie robi to dlatego, że inni też tak robią.
Przewagę wśród polskich rodziców stanowią jednak ci, którzy dzieci w sieci nie pokazują. Spośród nich nieco ponad połowa takie publikacje ocenia negatywnie. A więc wszystko się zgadza: ci, którzy są za pokazywaniem dzieci, raczej je pokazują, ci, którzy są przeciw, raczej tego nie robią. Pytanie tylko: kto ma rację w swojej decyzji.
Zobacz także
Z publikowaniem w sieci wiążą się bowiem zagrożenia, a tych zagrożeń – jak przekonuje Alicja Wysocka-Świtała – Polacy nie są świadomi. – Nasza diagnoza jest taka, że to wyraźnie wpływa na postawy nie tylko rodziców, ale też dzieci, które wzrastają w nowej rzeczywistości. To ich życie jest na bieżąco publikowane.
Ochronić przed hejtem
Decyzję o tym, by nie wrzucać zdjęć dzieci do internetu, Iwona podjęła tuż po tym, jak urodził się jej syn. – Miałam koleżankę, która znalazła zdjęcia swojego czteroletniego syna na jakimś forum dla pedofilów. To było z 10 lat temu, byłam już w ciąży i to była dla mnie bardzo cenna wskazówka – tłumaczy kobieta. Jakiś czas później przekonała się, że była to decyzja słuszna. Stało się to, kiedy podpadła użytkowniczkom jednej z grup na Facebooku. – Wpadły na moje konto i pastwiły się nad wszystkim, co tam znalazły. Na moje zdjęcia wylała się fala hejtu i uświadomiłam sobie, że gdyby były tam moje dzieci, na pewno im by się też oberwało.
Jak podkreśla, nie chodzi jednak tylko o tego rodzaju kryzysy. – Nie umieszczam zdjęć dzieciaków w sieci bo wiem, że mogłyby sobie tego nie życzyć. A małe dzieci nie zawsze rozumieją sens tego działania, nie mogą więc się świadomie zgodzić albo nie – przekonuje.
Rzeczywiście. Tylko 25 proc. publikujących przyznało się, że zdarza mu się pytać dziecko o zgodę, jeśli jest to możliwe. Zdarza się to raczej starszym rodzicom, co może oznaczać, że mają oni starsze dzieci, z którymi można o tym rozmawiać, lecz także to, że inaczej rozumieją oni zagrożenia wynikające z publikowania wizerunków online.
Międzynarodowy album rodzinny
Ola zagrożenia te zdaje się rozumieć, ale nie przeceniać. Kiedy cztery lata temu urodziło się dziecko trzydziestolatki, przegadali sprawę z mężem – Anglikiem. – Uznaliśmy, że w sytuacji, kiedy młody ma rodziców rozrzuconych po świecie, regularne wrzucanie zdjęć jest namiastką utrzymywania kontaktów z dziadkami i dalszą rodziną – mówi. – Fakt, że czuję się czasem dziwnie, kiedy dalecy zawodowi znajomi pytają mnie, czy dziecku przeszedł już katar, ale w niczym mi to nie przeszkadza – zapewnia.
Alicja Wysocka-Świtała uściśla: – Tworzenie dokumentacji online z udziałem własnych dzieci jest dość ryzykowne także dlatego, że kiedy dzieci dorosną, ich historia jest już napisana i one mogą ją w najlepszym razie nadpisać. Z drugiej strony pytanie, co stanie się z "cyfrowymi sierotami", które będą wyglądały, jakby ich życie zaczynało się od zera.
Kiedy pytam o to Olę, ta trzeźwo zauważa: – Przecież tak czy inaczej tworzymy swoim dzieciom jakąś historię. Pytamy je: "a pamiętasz, jak biegałeś z nocnikiem na głowie", i to przy znajomych. Nie, oczywiście, że dziecko tego nie pamięta – zauważa.
Byle nie golaski
Różnica polega na tym, że dziś zdjęcia przekraczają granice prywatnych albumów, wieczorków towarzyskich, nawet hucznych imprez – takich jak osiemnastolatka Ani, kiedy wszyscy jej znajomi mogli zobaczyć jej zdjęcia z dzieciństwa. Impreza taka odbywała się kilka lat temu, dziś pewnie jej relacja zostałaby utrwalona w internecie. Tam do zdjęć dostęp mają zarówno firmy (tworzące profile swoich potencjalnych klientów na bazie wiedzy o ich wieku, lokalizacji i innych informacji, które udostępniamy), jak i osoby wykorzystujące te zdjęcia potencjalnie w przestępczych celach.
Ola nie widzi zagrożeń ze strony pedofilów. – Uważam, i o ile wiem, seksuologowie zgadzają się ze mną, że to nie pobudliwe materiały prowokują osoby z zaburzeniem preferencji do krzywdzenia ludzi. Co do hejtu i kompromitacji – skupia się raczej na tym, by jej dziecko nie miało w sieci zdjęć ośmieszających czy kompromitujących. Jej konto na instagramie pełne jest fotek uśmiechniętego malca przy zabawie albo na spacerze, żadnych nocników ani golasków w kąpieli.
Koniec końców, chodzi o przyszłość naszych dzieci, a ta – jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi – będzie miała miejsce w przyszłości. Nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądała technologia za 10 czy 20 lat i nie wiemy, co będzie mogła zrobić ze zdjęciami naszych dzieci, które dziś umieszczamy w internecie. – Na pewno internet nie zapomina – zgadza się ze mną inicjatorka badania polskiego sharentingu. – Dzieci, które raz umieściliśmy w sieci, raczej z niej nie znikną. Jakie to będzie miało konsekwencje dla ich życia? Nie jesteśmy w stanie dziś powiedzieć.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl