"Śmiech w PRL-u był jak zbroja". Tak wyglądała codzienność tamtych lat
- W trudnej, często absurdalnej rzeczywistości żart był czymś, co pozwalało ludziom nie zwariować - mówi Łukasz Modelski, autor książki "Rok w PRL. Codzienność na kartki". Dodaje, że nie bez powodu nazywano nas "najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym".
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: Młodym Polakom PRL może kojarzyć się z szarością, kolejkami, niedoborem. Ale gdyby spojrzeć na niego jak na epokę kreatywności i sprytu? Czy PRL nie był przypadkiem najlepszą szkołą zaradności?
Łukasz Modelski, autor książki "Rok w PRL. Codzienność na kartki": To bardzo dobra metafora, bo rzeczywiście taki był. Tylko że nie z wyboru, a z konieczności. Te wszystkie szkoły zaradności powstawały, bo trzeba było jakoś sobie poradzić. Robiło się z tego, co było dostępne, wokół.
Kuchnia PRL-u to świetny przykład tej codziennej kreatywności. W sytuacji niedoboru – albo wręcz braku podstawowych składników – ludzie i tak chcieli się rozwijać, patrzyli w stronę Zachodu. Dobrym przykładem są parówki po kanadyjsku, które powstały z potrzeby umiędzynarodowienia zwykłych dań.
To samo działo się w designie, modzie, fotografii. Cepelia, kojarzona z ludowizną, była też źródłem inspiracji dla awangardowych projektów. W mieszkaniach architektów – Guttów, Pniewskich, Zabłockiego – widać, że budowali z tego, co było dostępne.
W kulturze było podobnie. Weźmy choćby magazyn "Ty i Ja". Roman Cieślewicz i jego ekipa tworzyli okładki z fotografii, z klisz, naklejek, wszystko ręcznie. Niezwykłe techniki, których Zachód nie znał, bo… nie musiał. Tam wszystko było dostępne. U nas trzeba było kombinować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Symbol luksusu w PRL. Niezwykła historia transatlantyka Batory
W książce nie romantyzuje pan jednak PRL-u, wręcz przeciwnie: rozprawia się z największymi mitami. Czy nie lepiej czasem zostawić je w spokoju?
Z sentymentami trudno dyskutować. Pamiętamy dzieciństwo, młodość i – siłą rzeczy – je idealizujemy. Ale trzeba pamiętać, że to był też system represji. Strzelano do ludzi. Żeby wyjechać za granicę, trzeba było się tłumaczyć. Paszport trzeba było oddać. Każdy był po trochu funkcjonariuszem systemu.
Wielu uważa, że wtedy ludzie mieli równo – że państwo "dawało".
Niektórzy wciąż wierzą, że PRL dawał wszystkim po równo. Ale to złudzenie. Tak, coś się wtedy budowało. Ale czy naprawdę każdy coś dostał? I jakiej jakości były te mieszkania? Brzydkie, tandetne, budowane według zasady "więcej, szybciej, taniej". Opieka zdrowotna była dostępna tylko po części, system był niewydolny. Do specjalisty czekało się tygodniami – tak jak dziś. To, że obecnie akceptujemy to, że na operacje ratującą życie trzeba czekać niekiedy miesiącami lub latami to absurd. To jest właśnie spuścizna PRL-u: pogodzenie się z bylejakością.
Zostawmy na razie system. Wielu mówi, że wtedy ludzie byli dla siebie milsi. Że wszyscy sobie pomagali.
Do pewnego stopnia tak. Ale to też dlatego, że wróg był wspólny. Państwo. Byliśmy razem "przeciwko". Ale to nie była jakaś organiczna, cudowna więź międzyludzka. Po prostu wiedzieliśmy, że bez pomocy innych sobie nie poradzimy. Pamiętajmy, że to były inne pokolenia, inni ludzie. Często ci, którzy przeszli przez wojnę, przez biedę. To ich doświadczenie, nie system, stworzyło pewne wartości i sposób bycia. Ludzie byli bardziej solidarni nie tylko w Polsce.
Mieli też specyficzne poczucie humoru. Filmy z tamtych lat bawią do dziś, choć nie jest to humor uniwersalny.
Śmiech w PRL-u był jak zbroja. Mechanizm obronny, ale też rodzaj społecznego wentyla. W trudnej, często absurdalnej rzeczywistości żart był czymś, co pozwalało ludziom nie zwariować. Poczucie humoru Polaków tamtego okresu było ironiczne, gorzkie, ale trafne. I właśnie przez tę ironię przemycano wiele prawd, których wprost nie wolno było wypowiedzieć.
To był rodzaj narodowej cechy – umiejętność śmiania się z opresji?
W pewnym sensie tak. W PRL-u śmiano się z kolejek, z systemu, z władzy, ale i z samych siebie. Nie bez powodu nazwano nas najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym. To określenie brało się właśnie z tej wyjątkowej umiejętności radzenia sobie z opresją poprzez śmiech. W ZSRR można było trafić do łagru za dowcip polityczny. U nas – szczególnie po odwilży – pewne żarty, choć nieoficjalne, stawały się społeczną normą. Filmy Barei nie były tylko rozrywką. One pokazywały absurdy codzienności. To była forma psychologicznej wojny z systemem. Nie frontalnej konfrontacji, tylko podkopywania go humorem. Widzowie to doskonale odczytywali.
Dla Rosjan czy mieszkańców NRD i Czechosłowacji polskie kino i polskie żarty były czymś niepojętym. Że można się śmiać z milicjanta? Albo z partyjnego biurokraty? Dla nich to była rewolucja. Myślę, że Polska pod tym względem była wyjątkowa: mieliśmy więcej przestrzeni na ironię i dystans niż inni za żelazną kurtyną.
A jednak dziś często słyszy się, że Polacy są narodem raczej poważnym, a nawet pruderyjnym. W pana książce zwróciłam uwagę na zdanie: "Seks niedomowy, nieprokreacyjny należał do porządku PRL-owskiego luksusu."
Raczej nauczyliśmy się przez dekady ukrywać seksualność. Ale gdy tylko zniknęła cenzura, temat eksplodował. Najpierw poradniki "techniczne", potem harlequiny, no i cały erotyczny rynek, który działa do dziś. Po 1989 roku nastąpił swoisty wybuch: na ulicach pojawiły się książki o seksie, ogłoszenia usług erotycznych. To nie była spuścizna PRL-u, tylko odwrotność tego, co przez dekady było tłumione. Ludzie po prostu rzucili się na to, czego im długo odmawiano.
Skąd w PRL-u ten silny kompleks Zachodu?
PRL był systemem deficytu. Niczego nie było – ani wolności, ani towarów. To nauczyło nas kombinowania, ale też przekonania, że "tam" jest normalnie, a "tu" zawsze będzie trochę gorzej. I to myślenie pokutuje.
Ale przecież Niemcy Wschodnie też były komunistyczne.
Tak, ale Niemcy Wschodnie po zjednoczeniu wróciły do pewnej tradycji państwowości, która była ciągła. W Polsce tej ciągłości nie było – PRL zerwał z przedwojennym etosem. Kiedy w 1918 roku odzyskaliśmy niepodległość, państwo było dla ludzi czymś świętym. Po wojnie stało się czymś wrogim.
Młodsze pokolenia chyba już z tym nie żyją?
Ci, którzy urodzili się po 1990 roku, mają zupełnie inne doświadczenie. Są bardziej otwarci, odważniejsi, nie mają w sobie tego kompleksu – że Polska jest gorsza, brzydsza, biedniejsza. Ale… wychowywali się często w domach, gdzie ten kompleks był obecny. Gdzie "zagraniczne" było lepsze, a sukces mierzyło się wyjazdem do Londynu czy Berlina.
Rozmawiała Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski