Blisko ludziStadninę, która pozwoliła malować kuce, zalewa fala hejtu. Ludziom wydaje się, że wylewają jad "w dobrej wierze"

Stadninę, która pozwoliła malować kuce, zalewa fala hejtu. Ludziom wydaje się, że wylewają jad "w dobrej wierze"

Dwa tygodnie temu Polskę obiegły zdjęcia koni wypożyczonych przez podwarszawski hotel, które dzieci mogły pomalować farbkami. W sieci rozpętała się burza, a internauci zorganizowali nagonkę na stadninę, z której pochodziły zwierzęta. Takie przypadki "wymierzania sprawiedliwości" to nie rzadkość. Jest ich znacznie więcej.

Stadninę, która pozwoliła malować kuce, zalewa fala hejtu. Ludziom wydaje się, że wylewają jad "w dobrej wierze"
Źródło zdjęć: © 123RF
Helena Łygas

15.06.2018 | aktual.: 20.06.2018 15:06

Mimo że od publikacji zdjęć minęło już trochę czasu, spirala hejtu nie słabnie. Ludzie umawiają się na masowy bojkot stajni i w mediach społecznościowych zamieszczają komentarze pełne oburzenia w stylu "dajcie do pomalowania własne d..y, debile". Z kolei w wiadomościach prywatnych grożą właścicielom podpaleniem stajni, czy pobiciem pracowników.

Wszystko da się wyjaśnić

Właścicielka stadniny, Magdalena Drozdowska-Pazik najpierw się nie przejęła. Uznała, że wytłumaczy sprawę i będzie po krzyku. Myliła się.

- Pisałam tym wszystkim komentującym, jak to wygląda z mojej perspektywy, ale mało osób mnie wysłuchało. Tłumaczyłam, że konie, podobnie jak ludzie, mają swoje charaktery i że do malowania wybieram te, które lubią być głaskane. Takie, których nie stresują dzieci ani tłumy. Nikt jakoś nie protestuje przeciw jeździe konnej, a dla większości koni, malowanie po grzbietach będzie o stokroć przyjemniejsze niż dzień pod siodłem! Konie wyrażają sympatię, miziając się pyskami po grzbietach. Dotyk pędzelka odczuwają podobnie. Do tego dochodzi mycie po malowaniu, które konie bardzo lubią – wyjaśnia w rozmowie z WP Drozdowska-Pazik.

Na zarzuty dotyczące przedmiotowego traktowanie zwierząt, pani Magdalena odpowiada: każdego można potraktować zarówno przedmiotowo, jak i podmiotowo. Często to kwestia kontekstu. I przekonuje: - Nie wybiegłam do tych dzieci i nie wrzasnęłam "bierzcie go". Najpierw wyjaśniłam co to za koń, jak ma na imię, gdzie nie lubi być dotykany, a gdzie wolno malować. Takie zajęcia, stosuje się czasem w hipoterapii, np. podczas pracy z dziećmi zamkniętymi w sobie, po rozmaitych traumach. Kontakt ze zwierzęciem to dla takiego dziecka przeżycie budzące pozytywne emocje – objaśnia.

Właścicielka Stajni Zielone Wzgórza ma zamiar walczyć z hejtem. Na terenie stadniny zorganizowała dyskusję połączoną z wykładami. Było o dobrostanie zwierząt hodowlanych, ale i o manipulacji informacją w sieci. - Kilka lat temu by mi się nie chciało. Wypłakałabym się przyjaciółce, pojeździła konno i tyle. Walczę z tym, chyba dlatego, że macierzyństwo zmienia perspektywę. Nie chcę, żeby mój syn natknął się kiedyś na jednostronną narrację tego "skandalu" - dodaje Drozdowska-Pazik.

Mimo ogromnego hejtu w sieci, stajnia na razie stałych klientów nie straciła. Ci, którzy uczą sie u Pani Magdy jazdy konnej, często wspierają ją dobrym słowem. Co będzie dalej, czas pokaże. Choć przykłady podobnych "nieporozumień" płynące zza Oceanu, nadzieją nie napawają.

Cóżeś zrobiła, Justine

Pięć lat temu Justine Sacco była osobą prywatną. Pracowała w jednej z nowojorskich agencji PR. Tylko znajomi znali jej niepoprawne politycznie żarty i czarne poczucie humoru.

Przed Bożym Narodzeniem 2013 roku Sacco wzięła dwutygodniowy urlop i wyruszyła do RPA. Podróż relacjonowała swoim 170 obserwatorom na Twitterze. Z lotniska w Nowym Jorku napisała, że trudno jej pojąć jak ktoś, kto leci pierwszą klasą, może nie używać w tych czasach dezodorantu. Przesiadkę miała na Heathrow. Stąd wysłała dwa kolejne tweety. Pierwszy: że Londyn kojarzy się jej z kanapkami z ogórkiem i drugi – pisany tuż przed wejściem na pokład samolotu: "Lecę do Afryki. Mam nadzieję, że nie złapię AIDS. Żartowałam. Przecież jestem biała".

W odczuciu Sacco, tekst miał piętnować stereotypy i uprzedzenia niedokształconych Amerykanów. Odbiorcy jednak zrozumieli go inaczej. Ktoś pokazał tweeta popularnemu dziennikarzowi, który go repostował. Zasięg trzech zdań rósł jak kula śniegowa. Kiedy kobieta po lądowaniu w Kapsztadzie włączyła telefon, zalała ją fala powiadomień.

Jeden wpis w mediach społecznościowych wystarczył, by jej nazwisko stało się jednym z najczęściej wpisywanych w wyszukiwarkę haseł w Stanach Zjednoczonych. Ludzie, którzy online życzyli jej, żeby "została zgwałcona i zdechła na AIDS" wiedzieli, gdzie pracuje i skąd dokąd leci. Przez 10 dni od publikacij tweeta była google'owana bagatela 1 220 000 razy.

Osoby, które jej nie znały żądały zwolnienia jej z pracy, do czego doszło jeszcze przez jej powrotem z urlopu. Firma, w której pracowała Sacco, wydała nawet potępiające ją oświadczenie.

Przez kilka miesięcy po skandalu nawet nie próbowała szukać pracy, była w zbyt kiepskim stanie psychicznym. Odwróciła się od niej część znajomych, którzy wcześniej łapali jej nieszablonowe poczucie humoru. A gdy już zaczęła rozglądać się za nowym zajęciem, nikt nie palił się, żeby ją zatrudnić. Nie pomogły jej ani bogate CV, ani dyplom prestiżowej uczelni.

Powrót na rynek pracy zajął jej dwa lata. Ostatecznie zatrudniono ją w dziale PR portalu "Hot or Not", którego użytkownicy wzajemnie oceniają swoją atrakcyjność. Internauci nie zostawili na niej suchej nitki i tym razem. Pisali, że taka parszywa postać pasuje jak ulał do tak parszywej strony.

Aurelia chce rozetę

To nie jedyna historia nieśmiesznego żartu, która skończyła się niewesoło. W lutym zeszłego roku Aurelia z Warszawy napisała na profilu Starbucksa na Facebooku komentarz, który miał rozbawić kilka jej koleżanek. Udawała rozsierdzoną klientkę kawiarni, na której kawie barista zamiast wzoru rozety, zrobił z pianki serce. Dodała, że pomylony wzór zniszczy jej karierę na Instagramie i że wyrzuciła pieniądze w błoto. Osoba prowadząca profil sieci kawiarni niemal natychmiast odpowiedziała, proponując kupon na darmową kawę. Pomysł z żartem był nawet lepszy niż sądziła Aurelia. Zadowolenie trwało nie dłużej niż dobę.

Kilka osób przeczytało jej komentarz i wzięło go za głos rozwydrzonej nastolatki, a także dowód na głupotę już nawet nie jej, ale całego pokolenia. O kilku zdaniach pisanych "na szybko" z telefonu powstały artykuły i memy. Ludzie wieszali na Aurelii psy w komentarzach. Szybko znaleźli jej konto na Instagramie i zaczęli wyśmiewać wszystko – od wyglądu, przez znajomych po hasztagi, których używała.

Chcesz zobaczyć mój pen-drive?

Zdarza się, że wiatr internetowego hejtu odwraca się w okamgnieniu i hejtujący stają się hejtowanymi. Mniej więcej w rok po tweecie Justine Sacco, dwóch kumpli chichotało na konferencji informatycznej z hermetycznych żarcików. Najpierw śmiali się z "forkowania repozytorium", a potem z faceta, który właśnie miał odczyt i machał energicznie trzymanym w dłoni pen-drive'm.

"Ależ jego pen-drive jest olbrzymi" – zażartował jeden z chłopaków. Traf chciał, że wykład dotyczył zachęcania dziewczynek w wieku szkolnym do programowania, a przed nimi siedziała kobieta-programistka. Doniosła na Hanka i Alexa do organizatorów konferencji, który udzielił im nagany. Było im głupio, że szczeniackie wygłupy zostały wzięte za seksizm, ale szybko zapomnieli o sprawie.

Nie zapomniała o niej za to siedząca przed nimi kobieta. Na swoim blogu opisała, jak trudno jest kobietom w świecie programistów, a także że brzydzi ją fakt, że tacy faceci, jak Hank i Alex, jeszcze istnieją. Wpis opatrzyła ich zdjęciem, zrobionym na konferencji. Któryś z internautów rozpoznał mężczyzn i doniósł ich szefom. Obaj zostali zwolnieni. To był dopiero początek.

Miecz obosieczny

Hank patrzył osłupiały, co się dzieje. W końcu postanowił zabrać głos. Na forum dla informatyków "Hacker News" napisał, że chciałby przeprosić wszystkie kobiety-programistki, które poczuły się urażone. Wspomniał mimochodem, że karę już poniósł. Stracił pracę, a na utrzymaniu ma trójkę dzieci.

Post Hanka trafił na 4chana, stronę zwaną czasem portalem dla internetowych trolli. Niedługo potem blogerka, której tekst zapoczątkował aferę, zaczęła otrzymywać niewybredne pogróżki. "Wytniemy ci macicę nożykiem do tapet" - pisano koledzy po fachu. Ktoś ściągnął jej zdjęcie z Facebooka i zaczął doklejać jej głowę do kadrów z pornosów, ktoś inny wysłał jej zdjęcia dekapitowanych zwłok. W końcu strona firmy, w której pracowała kobieta, została zhakowana. Kiedy właścicielom udało się naprawić serwery, programistkę zwolniono ze strachu, że taka sytuacja się powtórzy.

Złudzenie słusznej sprawy

Być może większości ludzi hejtujących w sieci, wydaje się, że robią kawał dobrej roboty. Że swoimi komentarzami walczą z rasizmem czy ze znęcaniem się nad zwierzętami. Że bronią ojca dzieci, który został bez pracy, albo równouprawnienia. Czują się uprawnieni, żeby sięgnąć po jedną z najskuteczniejszych metod "pedagogicznych". Próbują w domniemanych winowajcach wzbudzić poczucie słabości i wstydu.

Medioznawcza z Uniwersytetu SWPS dr Paweł Wieczorek jest w tej kwestii sceptyczny.

- Zjawisko hejtu w sieci ma to do siebie, że często nie jest odwzorowaniem prawdziwych nastrojów czy poglądów komentujących. Internet dla wielu osób pełni funkcję katalizatora złości. Nie jest tajemnicą, że nie brakuje ludzi, którzy w komentarzach czy też niskich ocenach wyładowują prywatne frustrację. Z pewnością hejt w takich "słusznych" sprawach skupia więcej jest osób, którym wydaje się, że robią coś dobrego dla społeczności, proszę jednak pamiętać, że rzesze internautów krążą po sieci szukając ujścia dla emocji, bez żadnych konkretnych intencji – precyzuje medioznawca.

Jeszcze zanim Freud zaczął grzebać w podświadomości, powołując do życia psychoanalizę, wiedzieliśmy przecież, że wstyd jest uczuciem wypalającym długo gojące się rany. Kiedyś zakuwano złoczyńców w dyby, by publicznie ich napiętnować. 200 lat później tę funkcję przejął Internet. A zawstydzanie 2.0 jest nie tylko przykre, ale może złamać czyjeś życie. Najczęściej - zawodowe.

Hejt w sieci wpędził cię w kłopoty? Prześlij nam swoją historię przez formularz dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (33)