Straż Miejska czyli Siostry Miłosierdzia
Ludzie się nieraz mundurowych boją. Albo ich nie lubią. Najczęściej - jedno i drugie. Ale nie bezdomni. I nie Straży Miejskiej, a zwłaszcza strażniczek - o Katarzynie i Beacie Wąsowskich (zbieżność nazwisk przypadkowa) na warszawskiej Pradze mówią: siostry miłosierdzia.
22.12.2015 | aktual.: 22.12.2015 12:26
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ludzie się nieraz mundurowych boją. Albo ich nie lubią. Najczęściej - jedno i drugie. Ale nie bezdomni. I nie Straży Miejskiej, a zwłaszcza strażniczek - o Katarzynie i Beacie Wąsowskich (zbieżność nazwisk przypadkowa) na warszawskiej Pradze mówią: siostry miłosierdzia.
Na patrol najlepiej pojechać z samego rana albo wieczorem, później i wcześniej bezdomni mają sporo roboty: zebrać złom, dorobić w budowlance, ogrzać się na dworcu, zjeść zupę w jadłodajni, przetrzepać śmietniki pełne skarbów. Nikt poza nimi nie docenia niemodnych wersalek, opróżnionych butelek, wyczytanych gazet.
Dopiero gdy zapada zmrok, wracają. Do altanek, opuszczonych budynków, garaży, na dziko postawionych namiotów. Do swoich-nieswoich niby-domów.
Rezydencja
Pierwsza wizyta - rezydencja w Wesołej. Wcześniej, to znaczy jakieś siedem lat temu, było tu biuro i olbrzymi, dwupiętrowy dom, po pożarze właściciele zwinęli manatki, ponoć zagranicę wyjechali, w opuszczonej rezydencji rozgościli się dzicy lokatorzy. Najpierw mieszkali na dole, w salonie, prawie całą podłogę zdążyli spalić w kominku, później przenieśli się na piętro.
Teraz zostali tu tylko Stasiek i Artur. Niby razem, a jednak osobno, bo Stasiek jest po 60-tce, pije na umór, ze swojego pokoju w prawym skrzydle domu zrobił istny barłóg, przed wejściem w styropianowym pudełku dogorywają zmarznięte ziemniaki, buraki i kotlet, po wejściu się człowiek od razu cofa od smrodu. Artur przeciwnie, syfu i bałaganu nie znosi, ma 30 lat, od świtu do zmierzchu pracuje, jak do Artura za dnia zajrzeć, to można co najwyżej klamkę pocałować. Ale jaką klamkę! Drzwi elegancko sobie odmalował, numerek na nich zawiesił, wycieraczkę równo ułożył, nawet, dla żartu chyba, przykleił tabliczkę: obiekt monitorowany.
Beata i Kasia śmiało wchodzą do pokoju Staśka, nawet się nie wzdrygną. - Mnie to już nie przeszkadza, a niech śmierdzi - wzrusza ramionami Kasia. Beata w tym czasie robi szybki wywiad: jak się Stasiek czuje, czy mu czego nie potrzeba, czy ma co jeść. A Stasiek psioczy, bo obiady niby mają mu dowozić, ale - jak twierdzi - ktoś je kradnie po drodze. Beata spokojnie tłumaczy: - To my zadzwonimy po pana Krzysia i się zapytamy. Ale trzeba być tutaj na miejscu, jak jest umówiona godzina, i zjeść, jak jest ciepłe, bo to w styropianie jest, jak trochę postoi, to zaraz wystygnie.
W sąsiednim pokoju Kasia i Beata trochę się denerwują, ale tak z troską. Czemu Stasiek się tu nie przeniesie? Czysto, jasno, dużo słońca wpada (choć Staśkowi słońce akurat różnicy nie robi, bo „jest ślepy jak kret”), ale ciepło, okna prawie całe, tylko w jednym mała dziura, ale to wystarczy kawałkiem dykty czy tektury zasłonić i już. Jak grochem o ścianę. Co się, na przykład, rok temu obie nagimnastykowały, żeby mu miejsce w domu opieki na zimę załatwić, pomoc z MOPS-u, dowód wyrobić, do lekarza posłać.
I co? I pstro, Stasiek długo nie wytrzymał, zawinął się z powrotem do rezydencji. - Wyciągnęliśmy do niego rękę, naprawdę miał nieźle w tym ośrodku, ale zaraz zaczął marudzić, a to że zupę dwa dni z rzędu dali tę samą, a to że wody w kranie ciepłej nie ma. No, to tutaj w ogóle nie ma! - opowiada Beata. - Ale jak w tym roku znów będzie płakał, żeby mu pomóc, to zrobimy wszystko, żeby go gdzieś umieścić - dodaje. Niby niepedagogicznie, co Kasia sama przyznaje. - Można by powiedzieć: wyciągnęliśmy do niego rękę, nie skorzystał, to niech sobie sam radzi. Ale to są stare konie, ich się już nie wychowa. Ale to nie znaczy, że nie trzeba do nich wyciągnąć ręki - dodaje Kasia.
Niebo do góry nogami
Do pomocy bezdomnym Kasia i Beata zostały oddelegowane osiem lat temu, gdy z inicjatywy władz Warszawy powstał taki projekt. Taka sytuacja: jest zupa i chleb dla potrzebujących, trzeba to porozwozić, i to na cito, bo już chwycił mróz. Tylko że ot tak strażnicy miejscy nie mogą się za to zabrać, jest kontakt z żywnością - musi być i książeczka zdrowia do celów sanitarno-epidemiologicznych.
Tak się złożyło, że obie książeczki sanepidowskie już miały, pod koniec podstawówki sobie wyrabiały. Razem trafiły do patroli, które - gdy tylko rusza akcja „Trochę ciepła dla bezdomnego” (potoczne zwana „akcją zupa”) - biorą 30-litrowy kocioł, worki z pieczywem, plastikowe miski i łyżki i objeżdżają znane im miejsca, gdzie koczują bezdomni.
W samochodzie Kasia wspomina: - Mieszkałam tutaj, w tym budynku. Ci bezdomni to są nieraz rodzice moich koleżanek, kolegów. A czasem to są koledzy z mojego rocznika. Razem chodziliśmy do klasy, a teraz nagle go spotykam. Jest bezdomny, gdzieś tam na Bliskiej leży. Los ich tak poprowadził. A to są często wspaniali ludzie.
Mówi też, że wołają na nie czasem: „Nasze dziewczynki!”, częściej: „Siostry miłosierdzia”. Kasia: - Jak czegoś potrzebują, to postawimy niebo i ziemię do góry nogami, bo nie ma opcji, żeby im nie pomóc.
Beata dodaje, że współpracują z różnymi dzielnicowymi opiekami społecznymi. Tam mówią im: „Byłyście, widziałyście, lepiej wiecie, co jest potrzebne”. A one im wtedy wyliczają: czapka, rękawiczki, piecyk-koza, węgiel, buty. Zastanawia się: - Może trochę za bardzo się emocjonalnie angażujemy?
Mają przy sobie plecak-apteczkę. Bandaże, maści, podstawowe leki, nie żadne na receptę. Z własnej kieszeni nie kupują, nie dałyby rady. Kasia mówi, że „na dziady chodzą”. - Do sióstr (Felicjanek) jeździmy, zawsze coś nam dadzą. Bo tak: wlewam im zupę, a oni rany jakieś mają, odmrożenia. To im bandażujemy. Za dwa dni przyjeżdżamy, to znów zmieniamy. Beata dodaje: - Przecież do zmiany opatrunku nie wezwą karetki. A sami nic nie mają.
No to tak: leki, pomoc z OPS-ów, zimą - talerz zupy i pieczywo. Tyle mogą im dać. Ale dają więcej. Kasia: - Skarpety służbowe zbieramy przez cały rok. Bo jak jeździmy do nich, to mają dziury takie w podeszwach, że palce wychodzą. W pracy zbiórki robimy, po znajomych pytamy.
Dacza
Kolejny przystanek: dacza. Tu mieszka pan Inżynier, takich jak on Kasia i Beata lubią najbardziej: zaradnych, kulturalnych, niepijących.
Pan Inżynier na przykład zaradny jest bardzo, widać to już w drodze do jego altanki, która przycupnęła na skraju lasu: elegancko sobie tuż przy ścieżce wąski kanał wykopał, co by deszcz i śnieg bokiem schodziły. A sama dacza - maleńka, otoczona murkiem, żeby nie wiało, wypieszczona do granic możliwości: starannie zamiecione dywany ciągną się już od niskiej furtki aż do psiej budy (pan Inżynier ma dwa psiaki, czyste, wesołe, dobrze odżywione, żeby nie powiedzieć: podtuczone), na „ogródku” stoją równo poukładane krzesła ogrodowe, stolik z parasolem, obstawiony kamieniami garnek, w którym wrze zupa.
- On nic nie potrzebuje, sam sobie gotuje, pani spojrzy, jaka zupa, gęsta, dużo mięsa, dużo przypraw, pewnie gdzieś niedaleko jest, jak wróci, to już będzie miał zagrzane. Mówi tylko, żeby tak po prostu nieraz do niego zajrzeć, na herbatę, pogadać - mówi Kasia. B
eata w tym czasie już szuka w komórce jego numeru telefonu, pewnie na robotę pojechał rowerem, jak się sezon kończy, to działkowicze z okolicy zawsze mu dadzą parę groszy zarobić, tu coś przykręci, tam sprzątnie, gdzie indziej pomajsterkuje.
Pan Inżynier jest też kulturalny, zawsze na dzień kobiet złoży im życzenia, kupi czekoladki albo kwiatka, i oczytany, jak mówi, to tak, że można by go słuchać godzinami. Tak jak pan Wojskowy, który mieszka w lesie, konkretnie w misternie skonstruowanym szałasie. - Jak żeśmy zgłoszenie dostały, to tego szałasu nie mogłyśmy znaleźć, myślałyśmy, że to sobie leży taka sterta gałęzi, jak w okolicy - opowiada Kasia w drodze do pana Wojskowego. Już na miejscu na zmianę cmokają z uznaniem:
- Tu każdy patyczek ma znaczenie, tak jest poukładany, że on jak wróci, to od razu będzie wiedział, że się tu ktoś kręcił.
- Pani spojrzy, jak czysto, żadnych śmieci, ani jednego papierka.
- On wstaje z samego rana, zaprawę wojskową robi, ćwiczy, rozciąga się, mówi, że ani kilograma nie może przytyć, bo się już do siebie nie wślizgnie.
- O, a tu, w przedsionku, szkło wysypał, żeby mu tam nikt nie wszedł.
- Jak jednej zimy przez trzy dni go nie mogłyśmy zastać, to wszystko rozwaliłyśmy, żeby się dostać do środka, sprawdzić, czy nie daj Boże coś mu się nie stało. A on przełoży pięć patyków i już jest w środku.
Garaż
Przez radio idzie zgłoszenie: trzeba podjechać, ktoś dzwonił, że się tam bezdomni w opuszczonym domu zagnieździli. Beata: - Często ludzie dzwonią. Latem to raczej, żeby tych bezdomnych gonić, ale zimą z troską, żeby się zainteresować, żeby nie pozamarzali.
Pod wskazanym adresem rzeczywiście jest dom, żywego ducha w nim jednak nie widać. Ale Beata ma nosa, od razu kieruje się do garażu. A w środku dwóch młodych facetów, jeden, jak się za chwilę okaże, tuż przed 40-stką, drugi jeszcze młodszy, nawet 30-stka mu nie stuknęła. Mimo zamroczonych spojrzeń (na podłodze stoi pół litra opróżnione już prawie pod etykietę), na widok Straży Miejskiej miny im rzedną, wyglądają jak dzieciaki przyłapane na paleniu papierosów pokątnie. - My nic złego nie zrobiliśmy, my tylko tu sobie spokojnie siedzimy - powtarzają na zmianę jak zaklęcie, które ma chyba przywrócić im święty spokój.
Beata najpierw dopełnia formalności: - Skąd żeście się tu wzięli? Mieliście jakieś konflikty z prawem? Dokumenty macie?
Nie macie. No to trzeba sprawdzić przez radio, czy się wszystko zgadza, czy meldunki mają, czy może nie są poszukiwani - przez rodzinę albo policję. W międzyczasie Kasia wpada już w troskliwy ton. - Pijecie dużo, a nie możecie pić. Zwłaszcza jak przyjdą mrozy. Wieczorem to owszem, można się napić, ale w ciągu dnia jak będziecie siedzieć przy flaszce, to nic nie załatwicie - tłumaczy.
I dalej: - Co się panu w nogę stało? Gips? Buta starego trzeba sobie znaleźć, odciąć podeszwę i przymocować. A nie trzeba już ściągnąć? Kiedy pan był na kontroli? No, niech pan lepiej się pilnuje, ja już nie takich specjalistów znałam, nic im nie było trzeba, a jak w końcu przyjechała karetka, to palce zostały w bucie, odpadły.
Chłopakom nic nie potrzeba. No, prawie nic. - Coś ciepłego byśmy zjedli, ale nikt nam nie przyniesie - mówi ten starszy. Kasia: - Młodzi jesteście, musicie się o jakieś dziewczyny postarać, to wam ugotują. Albo zgłosić się do sióstr na Azaliową. Tylko tam trzeba na trzeźwo, bo siostra Teresilla ma alkomat. Bez kartki z MOPS-u nie dadzą? No, to co za problem pójść do MOPS-u, młodzi jesteście, musicie sobie radzić!
Po dokonaniu formalności do rozmowy dołącza Beata. Jak znów pada zaklęcie „my nic złego nie zrobiliśmy”, odpowiada: - Ale ja wam nie zarzucam, że coś złego robicie, tylko mówię, że nie można tak w życiu siedzieć i nic nie robić, przy butelce od rana!
Po rutynowej wizycie patrolu policji, już w samochodzie, Beata mówi do Kasi: - Słyszałaś? Powiedzieli, że Straży Miejskiej nie lubią. Ale żebyśmy my do nich zaglądały.
Służbowo się nie da
W tym roku Kasia i Beata jeżdżą do bezdomnych dalej, ale już osobno. Z przyczyn służbowych wynikła taka konieczność, ale każda z nich, kiedy ma tylko wolną chwilę pomiędzy interwencjami, zagląda do swoich bezdomnych znajomych. - W tym roku nie ruszyła jeszcze akcja z zupą z racji łaskawej zimy, lecz kiedy przyjdą mrozy jesteśmy gotowe ruszyć z pomocą - deklarują.
A bezdomni wciąż o nich pamiętają, czekają. Jak któraś z nich zagląda do nich na patrolu, dopytują: „a kiedy razem przyjedziecie?”. I w MOPS-ach pytają, i w jadłodajniach. Pani Ela, akurat ją mijamy, zbiera kartony na makulaturę, to nawet pismo do pani prezydent wysłała, czy mogą znów Kasię i Beatę przywrócić.
- My to wszystko wciąż przeżywamy, pamiętamy - wyjaśnia Kasia. Pamiętają na przykład młodą Ukrainkę, która przyjechała do Polski, bo miała robotę przy pieczarkach nagraną. Kierowca busa przywiózł, zostawił, pracodawca się nie pojawił, została sama na dworcu, bus powrotny dopiero za tydzień, a tu ani dachu nad głową, ani pieniędzy. Przygarnęli ją bezdomni, niby się z nimi dogadywała, ale po nocach nie mogła spać, bo się bała. - Sprawdziłyśmy, ile kosztuje bus do Lwowa, jakieś 80 złotych wyszło, żaden majątek. Złożyłyśmy się na bilet, jeszcze jej gotówki trochę dałyśmy, żeby sobie jakąś kanapkę i picie po drodze kupiła. Płakała ze szczęścia - opowiada Beata.
- A pana Zygmunta pamiętasz? Zawał miał, masaż mu robiłam, uspokajałam, czekałam, aż przyjedzie karetka, a on tylko oczy otworzył i powiedział: „pani Kasiu, będę żył” - odpowiada Kasia.
Beata dodaje: - Wiadomo, możemy służbowo podejść do takich rzeczy. I służbowo to zakończyć. Ale to w ogóle można w takim patrolu nie jeździć, bo po co. Tu się służbowo nie da, bo oni tam czekają na ludzkie serce i troszkę życzliwości.
Aneta Wawrzyńczak/(gabi)/WP Kobieta