Sylwia Spurek: od Bodnara do Biedronia, od czytania do prasowania© East News | Andrzej Iwańczuk

Sylwia Spurek: od Bodnara do Biedronia, od czytania do prasowania

Helena Łygas
22 marca 2019

"Będą mi wytykać brak ślubu, to, że nie mam dzieci, czepiać się wyglądu. Tak właśnie atakuje się kobiety. Niemerytorycznie i poniżej pasa" - mówi Sylwia Spurek, która rzuciła ciepłą posadkę zastępczyni RPO Adama Bodnara dla polityki. Co ją łączy z Robertem Biedroniem i jak szara myszka zamieniła się w bojowniczkę, opowiada Helenie Łygas.

Helena Łygas: Jest pani szczęśliwą kobietą?

Sylwia Spurek: Tak.

A kobietą zadowoloną z siebie?

Nie. Nigdy nie byłam. Pewnie nie powinnam się do tego przyznawać, ale robię to, bo wiem, że to przypadłość wielu kobiet. Jest tak wiele ról, oczekiwań, którym chcemy sprostać, nie zawieść. Nie da się złapać wszystkich srok za ogon. Ja ciągle próbuję.

Podobno jako dziecko siedziała pani z nosem w książkach i chciała zostać pisarką. Co teraz pani czyta?

Z braku czasu – przeważnie coś, co może przydać mi się w pracy. Ale jeśli chodzi o lektury "dla przyjemności", piorunujące wrażenie zrobił na mnie "Gniew” Zygmunta Miłoszewskiego.

Powieść o przemocy w rodzinie, średnio przyjemna książka...

Wiem, wiem, brzmię jak maniaczka tematu.

A nie jest pani maniaczką tego tematu?

Sposób, w jaki zostały tam opisane mechanizmy przemocy, reakcje otoczenia, perspektywa prokuratury i policji, jest porażająco prawdziwy. To lektura obowiązkowa.

Ma pani wizerunek spiżowej obrończyni kobiet. Od zawsze stawała pani w ich obronie?

Dochodziłam do tego powoli. Nawet bardzo powoli. Zawsze byłam empatyczna, przejmowałam się, jeśli komuś działa się krzywda. Kiedyś w szkole nauczyciel uderzył "niegrzecznego” ucznia linijką po dłoniach. Chciałam zaprotestować, ale nie byłam na tyle odważna, żeby się odezwać. Na tamtym etapie zakładałam, że z władzą się nie dyskutuje. A nauczyciele reprezentowali władzę.

Był jakiś przełom?

Nie było. Na studiach nauczyłam się kwestionowania, wychodzenia poza schematy i tabelki. Szkoła była miejscem, gdzie się nie dyskutowało, nie rozważało. Jakoś na czwartym roku dotarło do mnie, że studiowanie prawa daje mi narzędzia do zmiany rzeczywistości.

W tym samym czasie przeczytałam gdzieś o I Letniej Szkole Feminizmu organizowanej przez Ośrodek Informacji Środowisk Kobiecych Ośka. To miały być wykłady i dyskusje, a że tematy wydały mi się ciekawe, postanowiłam się zapisać. Za bardzo nie wiedziałam o co chodzi z tym całym feminizmem, nie czytałam "Drugiej Płci”, nie słyszałam o gender.

A tam pani usłyszała.

Przede wszystkim poznałam wybitne ekspertki - profesor Małgorzatę Fuszarę, Urszulę Nowakowską, szefową Centrum Praw Kobiet, Kingę Dunin, wówczas główną pisarkę feministyczną.

Otworzyły mi oczy na problemy kobiet, z których nie zdawałam sobie sprawy. Byłam młodą dziewczyną, może nie z bogatego domu, ale na pewno uprzywilejowaną. W końcu mieszkałam w dużym mieście, studiowałam.

Który to był rok?

1999, wówczas nie dyskutowało się w mainstreamowych mediach o podziemiu aborcyjnym, nierównościach płacowych, o molestowaniu seksualnym ani o przemocy domowej.

Pierwsza polska grupa feministyczna skupiona wokół Żmichowskiej nazwała się "Entuzjastkami”. I ja ten entuzjazm, chęć zmiany odnalazłam w sobie w tamte wakacje. Kiedy usłyszałam, że w Łodzi otwiera się oddział Centrum Praw Kobiet, zgłosiłam się.

Czym się tam pani zajmowała?

Tłumaczyłam jak napisać pozew o rozwód, wniosek o alimenty, jak zachować się w sądzie. Udzielałam pomocy prawnej. Najczęściej przychodziły do nas kobiety, które doświadczały przemocy w rodzinie.

Chodziłam z nimi na rozprawy sądowe, ale przede wszystkim słuchałam. One miały olbrzymią potrzebę mówienia o tym, o czym nie umiały opowiedzieć ludziom, których znały. Chciały, żeby ktoś im wreszcie uwierzył i powiedział "to nie twoja wina, nie może tak być". Kobiety doświadczające przemocy ze strony partnera wstydzą się, często też obwiniają.

Dom, miejsce, które dla większości ludzi jest schronieniem, staje się dla nich piekłem, w którym mogą zostać skatowane. Opowiadały z najdrobniejszymi szczegółami o tym, co je spotyka. Kiedyś przyszła do mnie kobieta po 40., którą mąż najpierw bił, a potem gwałcił analnie na oczach dzieci.

Mogłam jej doradzić kroki prawne, ale wiedziałam, że nawet jeśli ona zadzwoni po służby, policja nie ma prawa odseparować od niej sprawcy. Funkcjonariusze założą niebieską kartę, odjadą, a ona zostanie z nim pod jednym dachem.

Czułam narastającą wściekłość. Wypruwałyśmy sobie żyły, żeby pomóc, a i tak, jeśli kobieta nie miała własnych środków finansowych lub wsparcia rodziny, nasze działania często nie zdawały się na nic.

To, jak to pani opisała, brzmi inaczej, niż poważna Sylwia Spurek mówiąca naszpikowanymi prawniczą terminologią zdaniami wielokrotnie złożonymi.

Mam świadomość, że taki mam wizerunek i trochę mnie to uwiera. Dotychczas zawsze reprezentowałam kogoś innego, a nie siebie. Musiałam nauczyć się uważać na słowa, trzymać się danych. Teraz się oduczam. W polityce jest inaczej. Mówi się jak człowiek do człowieka. Prosto i bardziej emocjonalnie, co nie znaczy, że mniej merytorycznie.

Dlaczego tak trudno było pomóc tamtym kobietom?

Prawo nie chroni należycie ofiar przemocy domowej. Na wyrok sądu czeka się miesiącami i to w optymistycznej wersji. Sądownictwo jest niewydolne, nie istnieją narzędzia prawne, które pozwoliłyby natychmiast pomóc ofierze.

W Centrum Praw Kobiet pracowałam ponad 2 lata i nie potrafię przypomnieć sobie sprawy, która miałaby szczęśliwy finał. Od tamtej pory minęło kilkanaście lat i niewiele się pod tym względem zmieniło. Policja przychodzi raz, drugi, trzeci, dochodzi do rozprawy i często nic się nie dzieje. Sprawcy przemocy domowej czują się bezkarni.

Coś się jednak udało zdziałać. Jako 28-latka napisała pani projekt pierwszej w Polsce ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, którą udało się uchwalić.

W okrojonej wersji. Wielu ministrów rządu Leszka Millera się jej sprzeciwiało. Ale tak, to jedna z cegiełek, które udało mi się dołożyć do systemu ochrony praw kobiet w Polsce. Nie udałoby się, gdyby nie determinacja Izabeli Jarugi-Nowackiej.

Była pani zadziorną dziewczynką?

Wręcz przeciwnie, raczej grzeczną i schludną szarą myszką. Typem kujonki. Nie wychylałam się, nie zadawałam trudnych pytań, nie kwestionowałam rzeczywistości. Takie dziecko spełniające oczekiwania. Z wzorowym zachowaniem, od pierwszej do maturalnej klasy same piątki i świadectwa z czerwonym paskiem. W podstawówce rywalizowałam o bycie najlepszą uczennicą z Mariuszem, a w liceum - z Iwoną.

Śmiertelni wrogowie małej perfekcjonistki?

Byłam zbyt prostolinijna, żeby myśleć takim kategoriami. W podstawówce panicznie bałam się, że dostanę dwóję. Nawet jeśli masz same piątki, widzisz, jak są traktowane dzieci, które dostają gorsze oceny. Boisz się, że pewnego dnia to ty będziesz na ich miejscu. To doświadczenie wielu osób, także tych, które dobrze się uczyły. Wynika z opresyjnego systemu edukacji, nieustannego porównywania, przeliczania na punkty.

Nie wiem, czy nie ma pani lepszego CV niż Andrzej Duda. Dwie aplikacje, kilka specjalizacji prawnych, stypendium nowojorskiej uczelni, doktorat, ekspertka ONZ i UE. Może już wtedy, w szkole, nie chodziło o lęk przed niską oceną, ale o syndrom oszusta?

To raczej świadomość, że kobietom przydają się twarde kwalifikacje formalne, bo ich opinie i kompetencje są kwestionowane. Zdaję sobie sprawę, że skoro weszłam do polityki, będą mi wytykać brak ślubu, to, że nie mamy dzieci, czepiać się wyglądu. Tak właśnie atakuje się kobiety. Niemerytorycznie i "poniżej pasa”. Moich kwalifikacji formalnych nikt mi nie zabierze i nie odmówi.

Pani życiorys wygląda trochę na tworzony pod karierę polityczną.

Nie zgadzam się. Byłam dotychczas raczej "społecznicą z urzędu”. Nie działałam w żadnej organizacji politycznej, partii. Nie poznałam dotychczas dużych graczy politycznych. A to są rzeczy, które można znaleźć w życiorysach ludzi planujących karierę tego typu. Polityka nie była moim marzeniem.

A prawo było?

Nienawidziłam studiów prawniczych. Były wymagające, przeważnie nudne, co i rusz ktoś wylatywał. Ale dla moich rodziców istniały tylko dwa "sensowne” kierunki studiów. Prawo i medycyna. A że przerażała mnie krew i zajęcia w prosektorium, wybrałam prawo. Mimo to nie myślałam o zmianie kierunku. Do dziś mam tak, że jeśli coś zaczynam, to kończę, niezależnie od tego, co by się działo.

Pani mama pracowała zawodowo?

Tak. W banku, w dziale kredytów dla przedsiębiorców i przedsiębiorczyń w Skarżysku-Kamiennej, skąd pochodzę.

Porządna, mieszczańska rodzina. Nie buntowała się pani?

Zupełnie nie. Nawet nie zająknęłam się rodzicom, że chciałabym studiować historię sztuki. Wiedziałam, że dla nich "takie” kierunki to strata czasu i pieniędzy.

No to skończyła pani z dyplomem z prawa, którego pani nie lubiła, i weszła do polityki, o której wcale nie marzyła.

Narastało we mnie zniecierpliwienie. Napisałam dla partii rządzących setki rekomendacji i projektów ustaw. Odpowiedź brzmiała najczęściej: „przeanalizujemy to”. I na tym się kończyło. Polityka jest miejscem, gdzie można mieć realny, ale przede wszystkim znacznie szybszy wpływ na tworzenie i wdrażanie zmian.

Od 20 lat pracuję na rzecz obywateli i obywatelek. Starałam się zmienić prawo, ale i język debaty. Czasami się udaje. Minister sprawiedliwości nigdy tego nie przyznał, ale to Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich zabiegało, i to od kilku lat, o doprecyzowanie artykułu 209, tak, żeby rzeczywiście przeciwdziałał braku alimentacji. Udało się. Doszło do nowelizacji ustawy. Ale zazwyczaj zmiany postulowane przez niezależne organy są trudne i powolne.

Wbrew lewicowemu image'owi Wiosny nie jest pani feministką-rewolucjonistką, wiodącą kobiety na barykady.

Jestem raczej taką feministką-urzędniczką. Analizuję przepisy, ustalam, co nie działa, określam i proponuję rozwiązania. Piszę dobre ustawy i potrafię do niech przekonywać. Ale fakt - nie przerywam, nie podnoszę głosu, nie atakuję.

I jak da sobie pani radę na polskiej scenie politycznej, gdzie "debata” to eufemistyczne określenie jatki?

Myślę, że Polacy i Polki są już znużeni awanturami i agresją. Wojny i wojenki wykluczają rozwój.

Pani siostra Ania, twierdzi, że pracuje pani od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu.

To, czym się zajmuję, zawsze wykraczało poza zwykłą pracę, do której chodzi się na 8 godzin, żeby mieć za co żyć. Nie da się oddzielić mojego życia zawodowego od prywatnego. Moje wartości, poglądy i cele nie pozwalają mi nie przynosić pracy do domu. Potrafię przy śniadaniu rozmawiać o wykluczeniu społecznym. Wiem, że to zabrzmi górnolotnie, a ale chcę zmieniać świat na lepsze. To mnie łączy z Robertem.

Rozumiem, że mówimy o Robercie Biedroniu?

Tak, znamy się od 17 lat, a znając Roberta, trudno mówić o nim "prezes”.

Chyba ten "prezes” tak już ma, w przeciwieństwie do innych "prezesów”, ludzie mówią do niego po imieniu. Jak się poznaliście?

Przez Krzyśka, partnera Roberta. W 2002 roku wygrałam konkurs na stanowisko specjalistki w Biurze Pełnomocnika Rządu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn i przeprowadziłam się do Warszawy.

Po kilku miesiącach do zespołu dołączył Krzysztof Śmiszek, który pracował wcześniej na rzecz Kampanii przeciw Homofobii. Nie znałam w Warszawie prawie nikogo, a że od razu się polubiliśmy, zaczęliśmy widywać się prywatnie. Kiedyś zaprosiłam go do domu na kolację, a że byli już z Robertem parą, przyszli we dwóch. Polubiliśmy się, a potem mój konkubent Marcin Anaszewicz zaczął pracować z Robertem.

Określenie "konkubent” nie ma najlepszego PR-u, mimo to go pani używa.

Długo mówiłam "chłopak”, ale gdy chłopak ma już 43 lata, to żaden z niego chłopak. Z kolei "partner” kojarzy mi się z partnerem w spółce, takie zboczenie zawodowe. Słowo "konkubent” oddaje naszą relację. Żyjemy jak małżeństwo, chociaż związek nie został sformalizowany. W dodatku chciałabym, żeby brak ślubu przestał kojarzyć się z kroniką kryminalną.

Donald Tusk wziął ślub kościelny tuż przed wyborami. Podobno żeby mieć większe szanse na stołek premiera. Planuje Pani podobny manewr?

Jeśli chodzi o stołek premiera - raczej nie, a jeśli chodzi o obrączkę małżeńską - na pewno nie. Przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Wielu naszych przyjaciół w związkach jednopłciowych nie ma tego przywileju. Nie chcemy legitymizować małżeństwem wykluczającego systemu. To też wyraz naszej solidarności z parami nieheteroseksualnymi.

Robi Pani w ogóle coś dla siebie?

Zabrzmi to memicznie, ale dobrze sprzątam i bardzo to lubię. Odpręża mnie prasowanie. Rozkładam deskę i włączam serial "The Good Wife”. Widziałam go już chyba z 5 razy i myślę, że nigdy mi się nie znudzi. Lubię też serial "Upadek” o seryjnym mordercy kobiet. Pada tam zdanie, które wryło mi się w pamięć ze względu na pracę: "Wiesz, czego boją się mężczyźni ze strony kobiet? Tego, że zostaną wyśmiani. A wiesz, czego boją się kobiety ze strony mężczyzn? Że zostaną zabite”.

Oczywiście to nie jest prawidłowość, która dotyczy nas wszystkich. Ale kiedy zna się badania pokazujące, że zawarcie związku małżeńskiego zwiększa prawdopodobieństwo zostania zamordowaną we własnym domu, śmiech więźnie w gardle.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (257)