GwiazdyTamara Arciuch - Rozmowa kontrolowana

Tamara Arciuch - Rozmowa kontrolowana

Nie czeka, co przyniesie los. Jak się pojawia jakieś wyzwanie, rusza mu naprzeciw.

Tamara Arciuch - Rozmowa kontrolowana
Źródło zdjęć: © Adam Wlazły

18.10.2007 09:26

Jestem na prostej drodze

Nie czeka, co przyniesie los. Jak się pojawia jakieś wyzwanie, rusza mu naprzeciw. Idzie na casting i wygrywa. A czasem coś jej spada z nieba. Jak zaproszenie do serialu „Halo Hans”. Tamara Arciuch zagrała w nim dwanaście różnych postaci.

Szczęśliwa, bo to ją uwolni od wizerunku zimnej blondynki z „Niani”, pozwoli wydostać się z „szufladki” idealnej odtwórczyni pretensjonalnych kobiet i złych charakterów. Pragnie jak najwięcej grać, pracować. A gdyby coś jej nie wyszło… Zawsze może rysować. Najlepiej akty kobiece.

Podobno lubi pani hedonistyczne kolacje. Co się pod tym kryje?

Kolacje z koleżankami z ekipy „Niani”. Spotykamy się, pichcimy, a potem wszystko zjadamy. Ostatnio zrobiłyśmy łososia z boczkiem w cieście francuskim, polanego sosem serowym i do tego zupę tajską.

Jest przy tym babskie gadanie?

Kłapiemy o filmowym planie, co się wydarzyło, co kto powiedział i nie powiedział.

A cóż to za hedonizm…

Hedonizm to czerpanie przyjemności z czegoś. Można jeść, aby zaspokoić głód, i można jeść, aby smakować, rozkoszować się potrawami.

I my tak robimy.

A umie się pani cieszyć życiem inaczej?

Staram się, to dla mnie ważne. Kupuję sobie kwiaty, które stawiam w wazonie, od razu lepiej się czuję. Lubię sobie popatrzeć na ładny rysunek, przedmiot. To daje harmonię.

Takie potrzeby estetyczne nie są przypadkowe, miała pani zostać artystką, zdawała najpierw na Akademię Sztuk Pięknych.

Moja mama maluje bardzo pięknie, odkąd wygrała konkurs dla artystów amatorów, trudni się tym na stałe, robi obrazki miniaturki na zamówienie, a tata jeździ i je sprzedaje. A ja rysuję. Też sprzedałam parę swoich rzeczy.

Co pani rysuje?

Akty kobiece. Dobrze mi wychodzi także kopiowanie. Albo robię komuś coś na prezent.

Film jest obrazem, tylko że ruchomym, więc może dlatego została pani aktorką.

To raczej musiałabym zostać operatorem… Ja zdawałam na architekturę wnętrz. Ale nie byłabym dobrym architektem, ponieważ nie mam wyobraźni przestrzennej, na egzaminie wywaliłam się na takim właśnie zadaniu.

Zdawała pani na Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Dlaczego tam? Pochodzi pani ze Skierniewic, byłoby bliżej do Łodzi.

Bo lubię Trójmiasto, tam jest morze, przestrzeń i okno na świat. Skierniewice w latach 90. były miastem okropnie smutnym. Nie wyobrażałam sobie, że tam zostanę, ugrzęznę.

Po Gdyni był Kraków, gdzie skończyła pani szkołę aktorską. Potem wróciła pani do Gdyni na deski Teatru Wybrzeże. Teraz pracuje pani w Warszawie.

Tak. Stałam się kosmopolitką. (śmiech)

Ma pani rzeczywiście niepolskie imię: Tamara. A babcia pani miała na imię Nadzieja. Czyli po rosyjsku Nadieżda.

Tak, była Nadieżda. Moja rodzina pochodzi ze Wschodu, tata urodził się w Brześciu, a dziadkowie ze strony mamy byli prawosławni, na Aleksandra w domu moich dziadków mówiło się Sasza, a siostra babci Nadieżdy miała na imię Lena. Dziadkowie od strony taty trafili do Skierniewic jako przesiedleńcy po wojnie.

Jest pani jakoś psychicznie związana ze Wschodem, jego kulturą?

Tak. W moim domu słuchało się Wysockiego, tata ciągle mówił, że chce tam pojechać, odwiedzić miejsce, gdzie się urodził, a którego nie pamięta. Mówiło się o rodzinie, która tam zaginęła bez wieści w czasie wojny. Ciągle ten Wschód był w jakiś sposób obecny… chociaż raczej w takim romantycznym wydaniu.

Grała pani księżnę Sorokinę w angielskim serialu „Anna Karenina”. To przypadek?

Zupełny przypadek. Trafiłam tam z castingu. Moja rola była bardzo skromna, wzięłam udział tylko w trzech dniach zdjęciowych.

Gdzie były kręcone zdjęcia?

W Warszawie. Ale to było na początku mojej drogi aktorskiej. Chociaż, jak dotąd, to była jedyna rola w filmie kostiumowym.

Marzy pani, aby występować w takich filmach?

Już nie mam marzeń aktorskich. Teraz chcę po prostu jak najwięcej grać, pracować. To kiedyś pragnęłam, aby występować w filmach kostiumowych, być ubrana w piękne suknie… Chociaż do końca te marzenia nie wyparowały.

No dobrze, bo już mnie pani przeraziła.

Chciałabym też grać postacie bardziej skomplikowane i urozmaicone, a nie powielać ciągle ten sam typ bohaterki.

Czyli…

Zimną blondynkę, jak w „Niani”. Tak zaczęłam być postrzegana przez producentów filmowych, zaważyły wcześniejsze role – chłodnych, pretensjonalnych kobiet, które grałam w „Adamie i Ewie”, „Sukcesie”. Potem każda kolejna propozycja oprócz „Wesela” Wojtka Smarzowskiego, była wynikiem zaszufladkowania mnie do odtwórczyń „szwarccharakterów”. Miałam tego dość. W końcu odmówiłam… Na szczęście pojawiły się nowe propozycje.

Ma pani na myśli serial „Halo Hans”.

To był egzamin z „postaciowania”, zagrałam 12 różnych kobiet, w każdym odcinku inną… Najmilsze zadanie aktorskie, jakie miałam w swoim życiu, i największe wyzwanie. Musiałam grać w różnych językach, byłam Hiszpanką, Węgierką, Rosjanką, Angielką. I dziewczyną ze Lwowa.

W jakiej roli najlepiej się pani czuła?

Może odpowiem inaczej. Największą trudność sprawiło mi granie Hiszpanki. Trzeba było wcielić się w osobę niezwykle temperamentną, mówić z akcentem hiszpańskim. Początkowo nie mogłam uchwycić tej postaci, strasznie się z nią zmagałam. Dopiero na koniec zdjęć ją poczułam. Usłyszałam potem od ekipy, że Hiszpanka jest odjazdowa… Była tam też „szara mysz”, której granie sprawiało mi szczególną frajdę, była to Anna, historyk sztuki, dziewczyna nerwowa i zagubiona, ale pasjonatka sztuki.

Odnajdywała w niej pani odrobinę siebie?

Tak, trochę. Chociaż wycofanie i płochliwość Anny były przerysowane. Aż taka nie jestem w życiu. Ale pewnych rzeczy się wstydzę, czuję się zagubiona, na przykład, jak mam coś załatwić, gdzieś zadzwonić, zwłaszcza w sprawie technicznej.

Czy jako aktorka czuje się pani pewnie? Odniosła pani sukces?

Jak się spotkamy za 50 lat, to wtedy pani odpowiem, czy odniosłam sukces… Na razie jestem na dobrej drodze, żeby się rozwijać, kształcić, robić rzeczy fajne, dobre, i po prostu pracować… W tym naszym zawodzie wcale nie jest takie oczywiste, że się ma pracę.

Nie jest pani pewna, że zawsze będzie miała propozycje.

Ja ciągle mam wrażenie, że to się za chwilę może skończyć. Przecież u nas ktoś dostaje nagrodę w Gdyni i potem przez dwa lata nie gra. Nie jesteśmy w Ameryce… Chociaż obecnie wszystko jest w porządku, gram, i nawet czuję, że mam dobry czas w swojej karierze.

Została pani aktorką, bo o tym marzyła, czy to się jakoś samo stało?

Jako mała dziewczynka lubiłam skupiać na sobie uwagę, mimo że byłam dość nieśmiałym dzieckiem. A kiedy nie miałam się z kim bawić, to wyobrażałam sobie, że kręcę filmy albo że przeżywam przygody bohaterów czytanych przeze mnie książek. Jak mi się jakaś postać szczególnie podobała, to myślałam: „Kurczę, chciałabym ją zagrać”.

Czy to prawda, że miała pani w dzieciństwie jakieś wizje, że zostanie gwiazdą?

Nie, to żadne wizje. Raczej zabawna historia, która z metafizyką ma niewiele wspólnego. (śmiech) Miałyśmy z Anią, moją przyjaciółką, taki śmieszny zeszyt. Byłyśmy wtedy nastolatkami. Rysowałyśmy w nim siebie, w różnych sytuacjach – takich, które się przytrafiły, lub w wyimaginowanych. Postacie były z dymkami, jak w komiksach. Teraz spotkałyśmy się z Anią niedawno, i ona mówi: „Słuchaj, odkopałam ten zeszyt. Czy ty wiesz, że tam jest rysunek, gdzie stoimy, i ty mówisz: »Ja będę gwiazdą filmową«, a ja odpowiadam: »A ja będę twoim fotografem«”. Ania teraz robi zdjęcia, jest znanym fotografikiem, a ja aktorką…

Rodzice są zadowoleni, że wybrała pani aktorstwo?

Oni już wiedzą dokładnie, czym to się je – widzą i dobre, i złe strony tego zawodu.

Oglądają panią?

Czasami mówią: „Nie podoba nam się ten serial, ale oglądamy ze względu na ciebie”.

Jest pani podobna do mamy czy taty?

Do mamy, jest co prawda ciemnowłosa, ale rysy mamy podobne. Była, jest, piękną kobietą. A ojciec ma orli nos i wysokie czoło.

Jest pani córeczką tatusia?

Bo ja wiem… Raczej po równo. Z tatą szczególnie rozumiemy się na płaszczyźnie sportu, mój tata skończył AWF, ja całe życie uwielbiałam ruch i wyzwania. Ostatnio się troszeczkę zaniedbałam sportowo, ale zamierzam to zmienić. Mama próbowała zaszczepić mi w dzieciństwie ostrożność. Chciałam się nauczyć jazdy konnej, to mama mówiła: „Nie, dziecko, bo spadniesz i się połamiesz”. Ale potem i tak postawiłam na swoim, i się nauczyłam.

Czy to prawda, że odmówiła pani udziału w „Tańcu z gwiazdami”?

Nie, to nie jest prawda. Miałam ze strony producentów „Tańca” tylko telefon, czy jestem w ogóle zainteresowana. A potem to się jakoś rozmyło. Program jest sympatyczny, można się wiele nauczyć. Uwielbiam takie sytuacje, gdzie trzeba pokonywać siebie. Różne wyzwania. Wtedy myślę: „A właśnie że to zrobię, a właśnie że się nauczę”. Kilka lat temu dostałam propozycję zagrania w musicalu „Chicago”, to było w Gdyni, w Teatrze Muzycznym. Krzyknęłam: „Super! No to sobie pośpiewam, potańczę i zagram fajną rolę”. Ale przychodzę na próbę, wszyscy w godzinę opanowują układ, który pokazuje choreograf, a ja nie jestem w stanie zapamiętać tej sekwencji podczas sześciu kolejnych prób.

To naprawdę takie trudne?

Miałam niewyćwiczoną pamięć ruchową. W przeciwieństwie do osób, które non stop pracowały ciałem. Pojawiły się też problemy z wokalem… Ale się zawzięłam. Bardzo dużo ćwiczyłam, chodziłam na lekcje śpiewu, pracowałam nad kondycją i ciałem. Bardzo mi zależało, żeby zrobić to dobrze. Wtedy też odkryłam, że fajnie jest grać role komediowe.

Przedtem uważała pani, że się do tego nie nadaje?

Sądziłam, że nie potrafię być zabawna… Chociaż nie do końca. Przecież na dyplomie grałam pierwszą rolę komediową, w „Samobójcy” w reżyserii Jerzego Treli. Nie było to dla mnie duże zadanie, ale pamiętam, że monolog był genialny. Dostałam nawet za to jakieś wyróżnienie. Potem była przerwa w komedii, grałam amantki albo złe kobiety Dopiero dużo później, w spektaklu „Chicago”, po raz kolejny miałam przyjemność zagrania roli komediowej. Grałam w tym musicalu Roxie, osobę, która zrobi wszystko dla kariery.

A pani? Też poświęciłaby wszystko?

Nie.

A czego by pani nie zrobiła?

Nie zrobiłabym świństwa koleżance. Jeśli idę na casting, to nie zatajam tego przed innymi. Chociaż aktorki chyba nie są tak zawistne, jak głosi powszechna opinia… Albo ja mam szczęście do koleżanek. Nie skorzystałabym z dwuznacznej propozycji producenta czy reżysera. Ale na szczęście nigdy taka sytuacja mi się nie przydarzyła. Trafiam na fajnych ludzi.

Nie lubi pani pytań o życie osobiste, a przecież jest pani gwiazdą i ludzie chcą o pani jak najwięcej wiedzieć?

Wie pani, jak to jest, dziennikarze najpierw pytają, a potem na podstawie odpowiedzi dalej wałkują… Nie lubię tego. Nie widzę powodu, żeby zapraszać ekipę filmową do swojego domu. Czy opowiadać, jaką mam pościel. Ludzie są nienasyceni, nim się człowiek spostrzeże, już zaczną chodzić w twoich kapciach… Może tego nie uniknę, ale wolę temu nie pomagać.

Czy ma pani czasami wrażenie, że pani życie samo się układa?

Tak. Ale pomagam mu w ten sposób, że jak się pojawia jakieś wyzwanie, to idę mu naprzeciw, więc moja inicjatywa jest potrzebna. Jeśli było zaproszenie na casting, to wstawałam o piątej rano i przyjeżdżałam do Warszawy. Wiele razy udało mi się wygrać. Ale też niektóre rzeczy same spadły z nieba.

Co na przykład?

Do szkoły teatralnej przyszedł pan reżyser i zaproponował mi, abym zagrała w teatrze. Więc to samo przyszło.

Gdzie pani zagrała?

W Teatrze Ludowym w Krakowie. Graliśmy w Ratuszu, na małej scenie. Tańczyłam, śpiewałam, grałam młodą dziewczynę… To był fajny debiut, na trzecim roku, z zawodowymi aktorami, przed prawdziwą publicznością, za prawdziwe, choć nieduże, ale jednak pieniądze. Potem już jeździłam sama na castingi.

Czyli zaczęła pani działać, a nie czekała, co przyniesie los.

No tak. Ale biorąc udział w castingach, odpowiadałam na wyzwania stawiane przez życie. Natomiast na efekty już nie miałam wpływu. Nikt nie wie, ile castingów przegrałam. Bo widoczne są tylko wygrane… Natomiast pierwsza propozycja, która mi absolutnie z nieba spadła, to było zaproszenie do serialu „Halo Hans”. Był telefon z konkretną propozycją.

Myśli pani, że to tylko dobry los?

Też, ale to także efekty mojej pracy i chyba dobrych stosunków z ludźmi.

Proszę to wyjaśnić.

W naszym świecie – aktorskim, producenckim – idzie w świat komunikat o danej osobie: czy się dobrze z nią pracuje, czy jest kontaktowa, czy „gwiazduje”. I to jest ważniejsze niż bycie obecnym w mediach, na okładkach magazynów. Bo często są to tylko mody na kogoś. Potem przechodzą. Natomiast jak się rzetelnie podchodzi do swojej pracy i ma dobre stosunki z ludźmi, to to procentuje.

Pani pracuje nad tym, aby być kontaktowa?

Tak. Bo jestem z natury nieśmiała, zamknięta, i bywałam odbierana jako osoba zarozumiała, chłodna. Ale potem, jak ktoś mnie bliżej poznał, to mówił: „Wiesz co, ja słyszałam, że ty jesteś taka zimna… A to nieprawda”.

Ja też byłam kiedyś nieśmiała i zamknięta. Pamiętam, że najpierw uczyłam się uśmiechać do ludzi.

Ja też tak robiłam. Ale pomógł mi w tym także mój zawód. Dzisiaj wiem, że jeśli zaczynam okazywać zainteresowanie drugim człowiekiem, to się otwieram, i ten człowiek też się otwiera. Staram się też być uprzejma. Pierwsza na planie mówię dzień dobry. Zdarzają się momenty, że mam doła, i wtedy chodzę ze skwaszoną miną. Ale staram się nie poddawać złym nastrojom, nie epatować nimi ludzi.

Nie rozmawiałyśmy o pani mistrzach. Ma pani w ogóle jakichś?

Moim jest Jerzy Trela. W szkole aktorskiej najpierw czułam wobec niego podziw, taki na palcach, szeptem. A potem się okazało, że jest to także fantastyczny człowiek. Jak ogromna pokora go charakteryzuje! To niesamowite, że aktorzy, którzy tak dużo osiągnęli, są normalni, skromni, mają dystans do siebie i ogromne poczucie humoru. I żyją często z dala od fleszy i bankietów.

Czego nie lubi pani w bankietach?

Uśmiechamy się, pozujemy do zdjęć, gadamy o niczym albo w ogóle nie gadamy, bo nie ma o czym… To nie wypełnia człowieka. Dlatego wolę się spotkać z dziewczynami na kolacji.

Jeszcze inne pani autorytety w aktorstwie?

Mogę powiedzieć o osobach z mojego pokolenia. Podziwiam Agnieszkę Grochowską, widziałam ją w paru rzeczach, uważam, że jest świetna. Widziałyśmy się na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Nie poznałyśmy się bliżej, ale zaimponowała mi swoją skromnością. O tym trzeba mówić. Bo chyba warto być sobą, nawet warto się czerwienić, jeśli to „moje”. A nie za wszelką cenę walić do przodu, jak to jest teraz modne: jak mnie wyrzucą drzwiami, to wejdę oknem. Mnie się to nie podoba. Ja uznaję zasadę: najpierw zrób, a nie najpierw mów (jaki jesteś świetny). Ja na pewno nie będę opowiadać, że jestem genialna. Zawsze mówię: „Nie wiem jak gram, przyjdźcie i zobaczcie”.

Ale innych pani podziwia. No to kogo warsztatowo pani ceni najbardziej?

Meryl Streep. Wiem, że nie jestem oryginalna. Ale lubię aktorów, którzy potrafią się wcielać w różne role i często są nie do rozpoznania.

A jak to było z tym zakończeniem pracy w Teatrze Wybrzeże? Gazety aż huczą od plotek. Podobno panią wywalili.

No i sama pani widzi, jak to jest, niektórzy dziennikarze mają nadzwyczajny dar interpretowania po swojemu różnych sytuacji. A prawda jest taka, że nie miałam czasu brać udziału w nowych premierach. Potem zmieniła się dyrekcja i się rozstaliśmy, w sposób naturalny.

To nie dlatego, że się pani ciągle spóźniała na spektakle?

No, to jest dobre… To „ciągle” szczególnie mi się podoba. (śmiech) Raz się spóźniłam. I to było dwa lata temu, a z teatrem rozstałam się w czerwcu. Po prostu samolot wystartował z trzygodzinnym opóźnieniem, więc i ja się spóźniłam godzinę na spektakl. Oczywiście jest to w teatrze niedopuszczalne, ale w moim przypadku to była rzeczywiście siła wyższa. Nigdy nie lekceważyłam kolegów ani pracy.

Czyli nie traktuje pani lekko pracy w teatrze, nie uważa, że plan filmowy jest ważniejszy.

Wiele lat stawałam na rzęsach, aby godzić pracę w filmie z pracą w teatrze. Wsiadałam po spektaklu w Gdańsku w pociąg o dziesiątej wieczorem, aby dojechać na szóstą do Warszawy, na plan filmowy. Potem wyjeżdżałam o czternastej, aby zdążyć na próbę czy spektakl w teatrze. Mój organizm sporo znosił. Ile razy przecież grałam chora, z gorączką.

Naprawdę?

To pani nie wie, że w naszym zawodzie gra się pomimo choroby? Wśród aktorów rzadko kto wyleży grypę. W teatrze zdarzają się nagłe zastępstwa. Ale nie w filmie. Wszystko zbyt drogo kosztuje, cała ekipa czeka. To już trzeba mieć zapalenie płuc, aby nie przyjść do pracy.

Co pani mówi?

Jest takie powiedzenie: w teatrze się nie choruje, w teatrze się umiera. (śmiech)

Aktorstwo to pani pasja. A poza tym?

Lubię malarstwo. Nie jestem oryginalna: lubię Moneta, Renoira, Modiglianiego, Klimta. Jak patrzę na ich obrazy, to mi się dobrze robi, ich poczucie estetyki nastraja mnie pozytywnie do świata… Jeżdżę też trochę na rolkach, na rowerze. Takie zwykłe przyjemności ludzkie.

Ukochana muzyka? Czego pani słucha?

Nie znam się kompletnie na muzyce. Słucham najczęściej jazzu, klasyki, spokojnego rocka.

Chyba teraz pani nie stresuję pytaniami…

To miła rozmowa, i ciekawa. Nie lubię sztampowych pytań, w stylu: jak się pani pracowało na takim planie, a jak na innym. Przecież jeśli nawet mi się źle pracowało, to i tak odpowiem, że dobrze. (śmiech) Ale tak naprawdę przeważnie pracuje mi się dobrze.

Ciekawi mnie, czy ma pani na co dzień jakieś rytuały. Czy raczej działa pani spontanicznie.

Spontan… Prowadzę nieregularny tryb życia. Raz jadę na dziewiątą, raz na szóstą, innym razem nie mam zdjęć. Nawet nie mogę powiedzieć, że do rytuału należy poranna kawa, bo też nie jestem jej pewna. Może najprędzej jest to poranny prysznic… Ale to chyba normalka, a nie żaden rytuał.

A co na stres?

Lubię chodzić do kina, na spacer, to, co zwykli ludzie.

A jest pani często rozpoznawalna?

Nie zawsze. Ale zaczynam czuć taką obawę, że jest się na widelcu… Chociaż staram się prowadzić normalne życie. Jeżdżę metrem, tramwajami, autobusami.

W autobusie gadają: „Jedzie Tamara Arciuch”? No, może nie aż tak. Ale są jakieś spojrzenia, poszturchiwania łokciami. Chyba że założę dżinsy, czapkę z daszkiem, ciemne okulary. Wtedy czuję się bezpieczniej.

Najbardziej się pani obawia paparazzich?

Nie. Teraz zwykli ludzie robią zdjęcia komórkami.

Miała pani jakieś nieprzyjemne zdarzenie tego typu?

Ktoś mnie niedawno śledził, nie wiem, czy to był paparazzi, czy jakaś normalna osoba. To jest bardzo nieprzyjemne wrażenie, to tak, jakby ktoś właził do mojej wanny, wręcz fizycznie się odczuwa taki dyskomfort… Ale zawsze jest jakaś cena za popularność, prawda?

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Komentarze (0)