Taniec przez życie
Jadwiga usłyszała diagnozę w wieku dwudziestu trzech lat. Chwilę wcześniej podpisała kontrakt z zawodową grupą baletową. Spotykam ją niemal pół wieku później.
Jakub Stasiak: Myśli pani jeszcze o tańcu?
Jadwiga Kruk: Czy myślę? To było całe moje życie. Mam 68 lat. Od czterdziestu poruszanie sprawia mi coraz większy kłopot, ale takich rzeczy się nie zapomina.
Kiedy pani zaczynała tańczyć, we wczesnych latach 60., w gazetach pisało się o ekscesach Marka Hłaski czy Krzysztofa Komedy, a warszawiacy mogli podziwiać niedawno wybudowany Pałac Kultury i Nauki.
Chce pan przez to powiedzieć, że jestem stara? To były faktycznie ciekawe lata, inne niż wszystkie, choć pewnie każdy mówi tak o czasach młodości. W Pałacu Kultury i Nauki - a dokładnie w Sali Kongresowej - tańczyłam później nieraz. Zaczynałam w wieku dziewięciu lat i dopiero z czasem uwierzyłam, że mogę robić to profesjonalnie. Mój tata był finansistą z wojskowym zapleczem, więc rodzice naciskali, żebym poszła jego śladem, wyuczyła się dobrego zawodu.
Pani jednak postawiła na swoim.
W pewnym sensie. Poszłam do liceum ekonomicznego, ale w międzyczasie uczęszczałam na lekcje baletu. Pojawiła się szansa, a ja z niej skorzystałam. Mieszkałam wtedy w Warszawie. Przeczytałyśmy z koleżanką ogłoszenie w gazecie: nabór do grupy baletowej przy ZPR-ach (Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe). No i poszłyśmy. Dostałyśmy się obie. Byłyśmy zaraz po maturze. Dalej trzyletnia nauka, do tego zajęcia gimnastyczne i jakoś to poszło.
Co na to rodzice?
Z początku nie byli zadowoleni. Miałam w końcu iść śladami ojca, który chciał mi załatwić pracę w jednostce wojskowej. Ale córce coś odbiło. Pamiętam pierwsze momenty, gdy wracałam z lekcji gimnastycznych. Były dni, kiedy nie mogłam się podnieść z łóżka.
Starałam się dążyć do perfekcji, rozciągałam się i tańczyłam także w domu. Chwilami towarzyszył mi ból nie do zniesienia, ale było mi z nim dobrze. On oznaczał progres.
Ile was było w zespole?
Z większej grupy wyłoniono sześć dziewczyn. Byłyśmy tłem dla innych artystów. Zespół nazywałyśmy tak, że teraz głupio jest mi o tym mówić. To była druga połowa lat 70. Występowałyśmy w Adrii, Kameralnej, w każdej z lepszych warszawskich kawiarni. Następnie przydarzył się kolejny ciekawy epizod. Na blisko trzy miesiące ruszyłyśmy w Polskę, mieszkając w wozach cyrkowych.
To było kolorowe życie, tylko zwierząt szkoda.
Wróciłyśmy do stolicy. Czułyśmy się doceniane i poznawałyśmy dużo ciekawych ludzi, w większości artystów. Przewinęło się tam tyle nazwisk. Jednym z nich był Andrzej Rosiewicz, znany piosenkarz.
Wielki świat.
Rozczaruję pana, ale po występach grzecznie wracałyśmy do domów, więc nie opowiem o zwyczajach dawnej bohemy. Oglądali nas dygnitarze w Sali Kongresowej i zwykli ludzie na prowincji. Nam nie robiło to jednak różnicy. Każdy występ miał być idealny.
Nie było wśród was konkurencji?
Zdarzała się, jak chyba wszędzie. Jednak nigdy na scenie. Tam potknięcie jednej oznaczało kompromitację całego zespołu. Wiedziałyśmy o tym, dlatego tworzyłyśmy zwartą grupę. Ambicje chowałyśmy do kieszeni, przyświecał nam w końcu wspólny cel. Na treningach wyglądało to inaczej, każda z nas chciała zabłysnąć.
Wtedy przydarzyły się Włochy.
Z Italii do Warszawy przyjechał do nas impresario. Facet szukał młodych talentów, przebierał w zespołach muzycznych i tanecznych. Traf chciał, że wypatrzył sobie naszą grupę. Podpisałyśmy kontrakt na rok. Miałyśmy już pewne doświadczenie, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby podnieść sobie poprzeczkę i spróbować sił za granicą. Genua, Wenecja, wszędzie zatrzymywałyśmy się na parę tygodni. Zobaczyłam w oczach koleżanek z zespołu prawdziwą fascynację zachodnim życiem, a dla mnie była to po prostu wspaniała przygoda.
Nie myślałam o tym, by zostać na stałe. Zarobki za granicą, szczególnie w zachodniej Europie, były nieporównywalnie większe. Zarobić i wrócić, taki był mój cel. W Polsce czekał na mnie mąż, a wyjazdy nie sprzyjały życiu rodzinnemu, co zresztą zrozumiałam po czasie. Po powrocie do kraju wyjechałyśmy do Włoch jeszcze raz. Wróciłam rozwiedziona, z kilkoma walizkami ciuchów. Chwilę później z telewizji zniknął teleranek a na ulicach pojawiły się czołgi.
Ciekawy czas.
Nie dało się nudzić. Wokoło szary PRL, a my wszyscy stawaliśmy się świadkami historii. To był pierwszy moment, gdy poczułam, że ciało powoli odmawia mi posłuszeństwa.
Diagnozę znała pani od kilku lat.
Usłyszałam ją jeszcze przed wyjazdem z Polski. Miałam dwadzieścia parę lat i spieszyłam się na spotkanie w kawiarni niedaleko kina Moskwa, gdzie czekał na mnie mąż. Jechałam akurat tramwajem, gdy poczułam się słabo. Nie mogłam wstać o własnych siłach. Wcześniej miałam już jakieś sygnały, że coś się ze mną dzieje, ale tłumaczyłam to zwykłym przemęczeniem.
Chwilę później wylądowałam w szpitalu na Sobieskiego w Warszawie, gdzie usłyszałam, że to stwardnienie rozsiane. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej chorobie i nie do końca dowierzałam diagnozie. Równie zszokowani byli lekarze, gdy mówiłam, że jestem zawodową tancerką. Powiedziano mi, że mam sobie wybić z głowy przesadną aktywność.
Nie posłuchała pani?
Ja wszystko zrobiłam na opak. Przyjmowałam leki, a chwilę później ponownie stałam już o własnych siłach. Wróciłam do tańczenia, na scenę i wszystko układało się jak najlepiej. Łudziłam się, że mimo wzlotów i upadków nie będę musiała kończyć kariery. Dopiero po paru latach choroba wróciła ze zdwojoną siłą.
To był moment przełomowy?
Ponieważ na scenie nie mogłam już dawać z siebie tyle, ile chciałam, byłam zmuszona pożegnać się z tańcem. Chciałam sobą reprezentować więcej, ale SM (stwardnienie rozsiane – red.) zaczęło mnie z czasem coraz bardziej ograniczać. Cierpiała na tym moja koordynacja ruchowa i w pewnym momencie nie było już powrotu.
To znaczy?
Przed 30. urodzinami zaczęłam się poruszać o kulach. Najpierw zaczęłam używać jednej, potem obu. Wtedy miała to być chwilowa wygoda. Z czasem stały się one koniecznością. Dochodziło do zabawnych sytuacji, gdy sąsiedzi sądzili, że lubię sobie popijać. Traciłam powoli kontrolę nad własnym ciałem i często nie mogłam utrzymać równowagi. Z czasem jednak przestałam się stresować opinią innych na swój temat. Starałam się żyć normalnie, na ile pozwalało mi na to zdrowie. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś może pójść nie tak.
Kiedy skończył się balet, musiała pani z czegoś żyć.
Zamieszkałam w Toruniu, skąd pochodził mój tata i gdzie w międzyczasie przeprowadzili się moi rodzice. Z zagranicy przywiozłam sterty ubrań i coś trzeba było z nimi zrobić. Na miejscowym bazarze handlowałyśmy z mamą ciuchami i czas jakoś z wolna płynął. Podsłuchałam wtedy przypadkową rozmowę. Ktoś wyjeżdżał do Niemiec i chciał sprzedać dom. Miałam trochę zaoszczędzonych pieniędzy z Włoch, więc postanowiłam skorzystać. 40 lat później nadal tu jestem, choć przecież zmieniło się tak wiele.
Obecnie moje codzienne życie jest całkowicie zwyczajne, ale kocham je właśnie za to, jakie jest. Mam sporo zajęć, bo organizacja i utrzymanie domu spoczywa na mojej głowie. Prowadzenie go bardzo mnie nakręca i mobilizuje do działania. Nadal też uwielbiam oglądać taniec.
Nie obawiała się pani samotności?
Jak chyba każdy. Z obawy przed nią ponownie wyszłam za mąż. Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo było mi to niepotrzebne. Zdążyłam się zresztą rozwieść po raz drugi. Odnowiłam za to relację z pierwszym mężem, z którym do dziś pozostajemy w przyjacielskich stosunkach. Powtarza mi zresztą, że jeszcze mnie z tego wyleczy. Wszyscy myślimy o związkach jako o konieczności, a zapominamy, że najważniejsze to czuć się dobrze ze samym sobą.
Napisała pani krótkie opowiadanie, w którym nazywa chorobę "nieproszonym lokatorem". Dalej pisze pani, że w momencie pogodzenia się z obecnością tego "lokatora" organizm przyjmuje ten fakt za własny i zaprzestaje walki.
"Nieproszony", bo wchodzi w nasze życie bez pytania i mimo wszystko trzeba jakoś z nim żyć. Chorobę trzeba jednak próbować zwalczać, i to za wszelką cenę. Diabelstwa, które wpełzło w moje ciało, nigdy do końca nie zaakceptowałam. Bo czy można tak naprawdę dojść do ładu z czymś takim? Każdy, kto powie, że nie ma z tym problemu, kłamie. Dla mnie od początku największą motywacją było działanie i bunt.
A jak jest dziś?
To jest prostsze, niż może się panu wydawać. Staję przed lustrem i zadaję sobie pytanie. Na przykład - czy ty chcesz żyć? Skoro tak, zrób coś z tym. Sama do siebie gadam i to mi pomaga.
Na wózku wylądowałam dopiero dziesięć lat temu, przed sześćdziesiątką. Gdyby nie stała rehabilitacja, byłabym już pewnie roślinką. Na razie nadal staram się być samodzielna. W wielu przypadkach łatwiej byłoby mi prosić o pomoc, ale staram się nie ograniczać. Nawet jeśli coś ma potrwać dłużej.
Fizjoterapeuci przezywają mnie "Zosią samosią". Każde żmudne ćwiczenie staram się wykonywać do końca, byle pozostawać w dobrej kondycji. Mówię sobie, że muszę tę chorobę pokonać. Wierzę, że ja z tego wyjdę. Być może to właśnie ta myśl pozwala mi się nigdy nie załamać. W przypadku schorzenia, które odbiera człowiekowi sprawność, pozostawiając go okaleczonym czy bezsilnym, obojętność oznacza śmierć. Negatywne podejście zniszczy każdego, więc ja się nie poddaję.
Czy wiara pomaga?
Bywają chwile zwątpienia, ale ja widzę w tym wszystkim jakiś głębszy sens. Każdy z nas ma początek i swój koniec. Kiedy on nastąpi? Nie wiem. I dobrze. Jeżeli rzeczywiście "tam" jest coś, i jeżeli w dalszym ciągu ta moja duszyczka ma tam istnieć, to z tą wiedzą jest mi dobrze. To, co dalej, jest mi nieznane, a ja się nie przejmuję nieznanym.
Wiem, że jestem dla siebie żeglarzem, sterem, okrętem, ale nie mam ochoty zatonąć… dlatego płyń mój okręcie po tym oceanie życia w promieniach radości, szczęścia i spokoju.
(fragment opowiadania Jadwigi Kruk)
Na leczenie pani Jadwigi można wpłacać 1 proc. podatku: KRS 0000338878 (z dopiskiem Jadwiga Kruk)