Tinderowe piekiełko. "Życie jest za krótkie na taniec z grubymi kurczakami"
– To wyszukiwarka do seksu – mówi Ola, studentka z Warszawy. – Nigdy nie było o to łatwiej – dodaje jej koleżanka, Paulina. Obie porzuciły aplikacje randkowe już jakiś czas temu z bardzo prostego powodu: nie chciały w kółko czytać o tym, jaki ktoś ma imponujący organ albo jak ktoś inny zedrze z nich ubranie. Tymczasem w dużej mierze do tego sprowadzała się większość "rozmów" z innymi użytkownikami.
Ola i Paulina mają po dwadzieścia kilka lat, cały tydzień zapełniają im studia dzienne, praca i nieustanne podróże komunikacją miejską pomiędzy jednym i drugim. Na inne przyjemności, spotykanie się z rówieśnikami, koncerty, imprezy, zostaje nie tak wiele czasu. Kiedy w 2012 roku powstała aplikacja do randkowania i wydawała się zrewolucjonizować najpierw amerykański, a potem europejski świat portali randkowych, zalogowały się bez wahania.
– Kiedy tylko wyszła aplikacja, tinderowałam za granicą, bo akurat byłam na urlopie – mówi Ola, drobna szatynka o bardzo jasnej karnacji i ciemnych oczach. Mogłaby bez trudu poznać kogoś "na żywo", ale nowinki technologiczne przyciągają. – Potem, po powrocie do Polski zalogowałam się jeszcze raz. Nigdy nie doszło do spotkania na żywo, chyba dlatego, że szybko się zraziłam – pokazuje mi screen z telefonu z jedną z rozmów.
– Hej, umiesz szyć?
– Umiem, a co?
– To dobrze, bo będziesz musiała zszyć swoje ubrania, kiedy je z ciebie zerwę – odpisał zadowolony z siebie chłopak.
– Tinderowałam, zanim zrobiła się do tego "wyszukiwarka do seksu" – wyjaśnia mi dziewczyna. Wyrażenie "wyszukiwarka do seksu" pada jeszcze kilkakrotnie, kiedy rozmawiam z innymi użytkownikami Tindera. Nie zawsze tak było – kiedy dokładnie 5 lat temu Tinder pojawił się na rynku, zrobił prawdziwą furorę, nawet wśród tych, którzy niekoniecznie szukali nowego związku.
– Na początku była to na tyle innowacyjna aplikacja do szukania znajomych, że z czystej ciekawości korzystał z niego niemal każdy w naszym wieku. Można tam było poznać fajnych ludzi, którzy nie liczyli wyłącznie na szybki "numerek", ale po prostu na zawarcie nowych znajomości. Z roku na rok sytuacja ta wyglądała coraz gorzej i teraz Tinder to głównie miejsce, gdzie szuka się przygodnego seksu. Po prostu nigdy nie było o to łatwiej – tłumaczy Paulina.
Studiuje na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje na pół etatu. Wysoka, długonoga, dużo się uśmiecha. – Oczywiście nie możemy generalizować. W dalszym ciągu na Tinderze można spotkać przyjaciół, a nawet miłość – podkreśla. Sama w końcu zrezygnowała z korzystania z aplikacji. Podobnie jak jej koleżanka miała dość dwuznacznych, a raczej bardzo jednoznacznych propozycji.
– To zależy, czego się szuka – podkreśla Arek. 26-latek, pracujący, w Warszawie mieszka od 7 lat. On sam nie szuka niczego konkretnie. Wychodzi z założenia, że nie oczekując zbyt wiele, nie można się rozczarować. Na Tinderze jest od 2014 roku, wciąż zagląda tam sporadycznie i czasami spotyka się z poznanymi w ten sposób osobami. – Jeśli coś mi się nie podoba, to albo od razu o tym mówię, albo stosuję "ghosting", co oznacza koniec kontaktu – tłumaczy.
Doświadczenia tej trójki z Tinderem są raczej łagodne w porównaniu z przykładami, które bez można znaleźć w internecie. Fanpage "Mili chłopcy z Tindera" śledzi prawie 1,3 tys. internautów. Znaleźć tam można wszystko – od zdjęcia penisa opatrzonego podpisem "może być twój", przez deklaracje, że użytkownika "nie interesują dziewczyny popierające liberalizację prawa aborcyjnego" i "zdeflorowane", po wynurzenia na temat "natury kobiet".
33-letni Przemek stwierdził, że "życie jest za krótkie, by tańczyć z grubymi kurczakami". Inny, jeszcze bardzie sfrustrowany użytkownik aplikacji zdobył się na bardziej agresywne wynurzenia. "Pamiętajcie, że jesteście ch…ja wartymi klonami bez zainteresowań (poza tymi, które akurat są modne, jak taniec na rurze), wartości i honoru. Dlatego będziecie jedynie rypane przez kolejnych, okłamujących was, napalonych facetów i nigdy nie zaznacie trwałego, udanego związku" – żali się mężczyzna.
Zaufanie i trolle
Portale i aplikacje randkowe opierają się na zasadzie zaufania. Jego użytkownicy udostępniają swoje zdjęcia oraz dane osobowe – imię, nazwisko, wzrost, czasami wiek albo wagę. Niektórzy dodają kilka słów na temat swoich zainteresowań albo preferencji w stosunku do płci przeciwnej. Oczywiście nikt nie życzyłby sobie, by te dane zostały skopiowane i wykorzystane w niewłaściwym celu. Można się więc spodziewać, że koniec poczucia bezpieczeństwa dla użytkowników będzie oznaczać szybki koniec portalu.
Czy rzeczywiście? Pytam Tinderowiczów o opisywany przez nas, oburzający blog, na którym mężczyzna publikował zdjęcia z setkami profili dziewczyn, opatrzonymi niewybrednymi komentarzami. "Na tę trzeba uważać i być bardzo ostrożnym. Rozmawia się spoko z nią, ale laska jest zdecydowana zrobić sobie szybko dziecko. Facet ma być tylko dawcą spermy. Także nie wierzcie we wszystko, co mówi, bo jest chętna na bachora od razu. A potem alimenty itd. Bardzo niebezpieczna, młoda, głupia suka" – brzmiał jeden z łagodniejszych wpisów. Reagują oburzeniem, ale z drugiej strony zdają się godzić z tym, że "takie rzeczy po prostu dzieją się w internecie". Żaden z moich rozmówców nie był skłonny, by skontaktować się w podobnej sprawie z prawnikiem.
– Niestety żyjemy w takim, a nie innym społeczeństwie, gdzie wszyscy czują silną potrzebę katalogowania siebie nawzajem. Korzystając z Tindera poniekąd się na to zgadzamy. W końcu publikujemy swój wizerunek, swoje dane i opis. Mimo to uważam, że takie "ocenianie" kobiet i mężczyzn, bo kobiety też często wymieniają się opiniami o facetach spotkanych w aplikacji, jest po prostu nie na miejscu i godzi w czyjeś dobre imię. Dobra zabawa dobrą zabawą, ale kiedy komuś świadomie robimy przykrość i go poniżamy, to granica już dawno została przekroczona – komentuje Paulina.
Ola dodaje, że próbowałaby sprawić, by jej dane zostały usunięte z takiej strony, ale "nie chciałaby tego rozdmuchiwać". Arek śmieje się, że "to zależy, czy zasłużyłbym na to, co zostało napisane".
I choć istnieje możliwość, że wkrótce pojawi się kolejny internauta, który będzie obrażał użytkowników aplikacji, nie czują się szczególnie zagrożeni. – W końcu co może się stać w związku z tym, że grupa facetów o wyjątkowo niskim poczuciu własnej wartości wyrazi swoje niezadowolenie pod moim adresem w sieci? – pyta Paulina. – Byłabym wściekła, ale należę do typu kobiet, które niespecjalnie biorą do siebie takie komentarze, bo znam swoją wartość – mówi. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że jest mnóstwo osób myślących inaczej, którym coś takiego może poważnie zaszkodzić albo nawet złamać życie.
Paragraf się znajdzie
Czy takie nastawienie świadczy o tym, że nie obchodzi nas to, co o nas piszą w internecie? Złota zasada internetu głosi, że to, co raz trafiło do sieci, już w niej zostanie. Adwokat Patrycja Ponikowska komentuje jednak, że bardzo często spotyka się ze sprawami o bezprawne wykorzystanie wizerunku lub danych osobowych.
– Dobra osobiste, takie jak wizerunek czy dane osobowe, podlegają ochronie cywilnoprawnej, co przewiduje "Kodeks cywilny" – tłumaczy. Oznacza to, że jeśli – podobnie jak dziewczyny obrażane przez wspominanego blogera – znajdziemy swoje zdjęcia lub dane osobowe na jakiejś stronie, niezależnie od tego, czy sami nie opublikowaliśmy ich wcześniej na przykład na Facebooku czy Tinderze, to takiej osobie grozi grzywna lub nawet kara pozbawienia wolności do dwóch lat. – Bardzo ważne jest to, żeby po pierwsze ustalić tożsamość takiej osoby – radzi adwokat.
– Wstępując na drogę cywilną, można domagać się zaniechania tego czynu oraz zadośćuczynienia za poniesione straty w formie pieniężnej. Czasami się zdarza, że osoby chcą, by przeznaczyć sumy pieniężne na jakiś cel społeczny – mówi Patrycja Ponikowska.
Blog ze zdjęciami i nazwiskami dziewczyn korzystających z Tindera i Badoo zniknął z sieci dzień po naszej publikacji. Jego twórca prawdopodobnie wystraszył się konsekwencji prawnych – tym bardziej istotne, żeby nie ignorować, kiedy ktoś próbuje nam zrobić krzywdę, tylko dlatego, że "to przecież internet".
Z opracowanego w kwietniu tego roku raportu firmy IRcenter.com wynika, że 55 proc. użytkowników Tindera to mężczyźni, w większości w wieku od 16-34 lat (78 proc.). Co więcej, single i osoby rozwiedzione bądź w separacji stanowią tylko 58 proc. użytkowników Tindera, pozostali mają stałych partnerów bądź partnerki i można się spodziewać, że nie wszyscy chcą doprowadzić do rozpadu związku. Hasło "wyszukiwarka do seksu" nasuwa się samo.