Blisko ludziTo miały być zwykłe, piątkowe zakupy. Okazały się "dramatem", który może być w Polsce standardem

To miały być zwykłe, piątkowe zakupy. Okazały się "dramatem", który może być w Polsce standardem

Piątek, 5 stycznia, godzina 21. Jeden z warszawskich supermarketów. Tłum ludzi, kolejki do połowy alejek. Czynne 4 kasy z 12. Do samoobsługowych to nawet nie widać, gdzie sznur ludzi się kończy. Klientki gorączkowo wykładają produkty na taśmę, ocierając pot z czoła. Ocierając z nutką satysfakcji, że ich mały "dramat" powoli dobiega końca. Mój dopiero się zaczyna, bo właśnie przekraczam sklepowe bramki.

To miały być zwykłe, piątkowe zakupy. Okazały się "dramatem", który może być w Polsce standardem
Źródło zdjęć: © 123RF.COM

Strategię obejmuję taką jak zawsze. Najpierw ruszam po suche produkty, później po nabiał, na końcu pieczywo i kończę na warzywno-owocowym straganiku. Tym razem mój wielokrotnie sprawdzony plan nie sprawdził się, ale o tym za chwilę.
Alejka z makaronami, przyprawami, olejami. Jak w nią wjechałam to dziękowałam Bogu, że wzięłam mały plastikowy wózeczek, a nie ten ogromny, aluminiowy. Dlaczego? Bo chyba musiałabym go zaparkować z 10 metrów wcześniej. Dosłownie nie dało się tam wjechać, a i z przejściem był problem, choć należę do szczupłych osób.

Co widzę? Opakowania produktów poprzerywane. Co chwilę coś spadanie. Wszystko dlatego, że klienci zaczepiali wózkami o półki. Na podłodze makaronu bez liku. Spokojnie wystarczyłoby, żeby przygotować z niego obiad dla 5-osobowej rodziny. Po wypowiedzeniu co najmniej 10 razy słowa "przepraszam", w końcu udaje mi się sięgnąć do półki po makaron do spaghetti. Przy okazji chwytam oliwę z oliwek, ale w tym samym czasie starsza pani uprzedza mnie: "Uważa pani, bo tutaj rozlało się komuś". O jak jej dziękowałam, bo wyrżnęłabym koziołka, nawet nie wiedząc kiedy.

Cóż, po tej przeprawie sądziłam, że będzie tylko lepiej. "Och ja naiwna" – pomyślałam próbując dotrzeć do lodówek. Ser żółty, wędlina, masło, mleko i śmietana – takie produkty widnieją na mojej liście "do zdobycia" (to najsłuszniejsze słowo w obliczu tego, co się tam działo). Pierwsze dwa punkty: ser żółty i wędlina. Zawsze proszę ekspedientki o skrojenie świeżych plasterków sera, ale tym razem nawet nie przyszło mi to przez myśl. Kolejka była taka (bo to punkt połączony z wędliną), że zrezygnowałam. Mówię sobie: "weź te w kawałku", a wędlinę w opakowaniu. Podchodzę do sera, a tam wszystkie kawałki w ogromnych rozmiarach. Dla dwóch osób głupotą jest kupowanie takich ilości, bo to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Ale co miałam zrobić? Biorę taki za 11 złotych, bo wszystkie oscylowały w tej cenie.

Półka z wędliną była wyczyszczona ze wszystkich "apetycznie" wyglądających produktów. Zostały tłuste boczki, chemiczne parówki i nieznanego mi pochodzenia białe kiełbaski. Mówię sobie: "Dziękuję bardzo". Idę po masło i już z daleka atakuje mnie wyjąco-narzekający głos rozgoryczonych klientów. "To jest dramat", "Skandal, żeby w takim supermarkecie można było kupić tylko jeden rodzaj masła", "Dobra zmiana zbiera żniwo" – komentują klienci. Faktycznie, masło zostało tylko takie za 13 złotych. Nie biorę, poproszę męża, żeby kupił. Zdążyłam tylko złapać śmietanę (dużą pojemność, bo już tylko takie stały na półce).

Obraz
© East News | KAROL PIECHOCKI/REPORTER

Idę po warzywa, zapominając w tym ferworze o mleku. A tam spustoszenie. Ludzie rozkładają ręce. Ja sobie myślę, że powinnam od tego miejsca zacząć swoje zakupy, może byłaby szansa na otrzymanie chociaż pomidorków koktajlowych. Jedna z osób pyta ekspedientkę, czy w sobotę będzie nowa dostawa przed weekendem. I w tym momencie otrzymuję odpowiedź na - rodzące się w mojej głowie od samego wejścia - pytanie "o co chodzi?": "Jutro jest święto proszę pana. Trzech Króli. I sklep jest nieczynny". "Faktycznie!" – odpowiadam w myślach i w tym samym momencie uświadamiam sobie, że ten piątkowy "armageddon" to dopiero początek.

Nie ma potrzeby podawania konkretnego supermarketu, bo śmiem twierdzić, a nawet nie śmiem, tylko wiem to z opowieści redakcyjnych koleżanek, że w każdym działy się podobne historie. Dlaczego postanowiłam o tym napisać? Bo wiem, że to był dla mnie i wszystkich innych osób spędzających piątkowe popołudnie (przed świętem Trzech Króli) na zakupach, przedsmak tego, co czeka nas przed każdą niedzielą wolną od handlu. Stres, kłótnie, walka o produkty, godziny stracone na czekaniu w kolejkach.

Projekt ustawy o zakazie handlu w niedziele zawiera zapis o 39 dniach, w których sklepy będą zamknięte w 2018 roku. Jeśli wejdzie on w życie bez poprawek - na razie pracuje nad nim sejmowa podkomisja - to od 1 marca ma być dozwolona praca większości sklepów tylko w dwie niedziele handlowe - pierwszą i ostatnią w miesiącu. Z wyjątkiem tych, w które wypadają dni ustawowo wolne od pracy, tj. w Wielkanoc 1 kwietnia, w Zesłanie Ducha Świętego 20 maja oraz w Święto Niepodległości 11 listopada. W 2019 roku będzie to tylko jedna niedziela w miesiącu – ostatnia, a od 1 stycznia 2020 roku w Polsce będzie obowiązywał zakaz handlu we wszystkie niedziele z wyjątkiem siedmiu w roku - trzy przedświąteczne oraz w ostatnie niedziele przypadające w styczniu, kwietniu, czerwcu i sierpniu, czyli wtedy gdy sklepy organizują wyprzedaże.

Trochę zabawnie, trochę strasznie. Bo wyobrażacie sobie sytuację, że chcecie zapłacić za paliwo, a tam kolejka pod same drzwi wejściowe, bo klienci przyszli po zakupy spożywcze? Czy tak ma wyglądać "nowa Polska"? Szczerze? Ja jestem lekko przerażona wizją takich zakupów, jakie spotkały mnie w piątek przed świętem Trzech Króli. I obawiam się tego, że podobny "armageddon" może stać się standardem. Czy wolna niedziela ma być nagrodą za apokaliptyczną sobotę dla pracowników tych supermarketów? A jak wyglądały wasze zakupy? Macie podobne doświadczenia?

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (1162)