To miały być zwykłe, piątkowe zakupy. Okazały się "dramatem", który może być w Polsce standardem
Piątek, 5 stycznia, godzina 21. Jeden z warszawskich supermarketów. Tłum ludzi, kolejki do połowy alejek. Czynne 4 kasy z 12. Do samoobsługowych to nawet nie widać, gdzie sznur ludzi się kończy. Klientki gorączkowo wykładają produkty na taśmę, ocierając pot z czoła. Ocierając z nutką satysfakcji, że ich mały "dramat" powoli dobiega końca. Mój dopiero się zaczyna, bo właśnie przekraczam sklepowe bramki.
Strategię obejmuję taką jak zawsze. Najpierw ruszam po suche produkty, później po nabiał, na końcu pieczywo i kończę na warzywno-owocowym straganiku. Tym razem mój wielokrotnie sprawdzony plan nie sprawdził się, ale o tym za chwilę.
Alejka z makaronami, przyprawami, olejami. Jak w nią wjechałam to dziękowałam Bogu, że wzięłam mały plastikowy wózeczek, a nie ten ogromny, aluminiowy. Dlaczego? Bo chyba musiałabym go zaparkować z 10 metrów wcześniej. Dosłownie nie dało się tam wjechać, a i z przejściem był problem, choć należę do szczupłych osób.
Co widzę? Opakowania produktów poprzerywane. Co chwilę coś spadanie. Wszystko dlatego, że klienci zaczepiali wózkami o półki. Na podłodze makaronu bez liku. Spokojnie wystarczyłoby, żeby przygotować z niego obiad dla 5-osobowej rodziny. Po wypowiedzeniu co najmniej 10 razy słowa "przepraszam", w końcu udaje mi się sięgnąć do półki po makaron do spaghetti. Przy okazji chwytam oliwę z oliwek, ale w tym samym czasie starsza pani uprzedza mnie: "Uważa pani, bo tutaj rozlało się komuś". O jak jej dziękowałam, bo wyrżnęłabym koziołka, nawet nie wiedząc kiedy.
Cóż, po tej przeprawie sądziłam, że będzie tylko lepiej. "Och ja naiwna" – pomyślałam próbując dotrzeć do lodówek. Ser żółty, wędlina, masło, mleko i śmietana – takie produkty widnieją na mojej liście "do zdobycia" (to najsłuszniejsze słowo w obliczu tego, co się tam działo). Pierwsze dwa punkty: ser żółty i wędlina. Zawsze proszę ekspedientki o skrojenie świeżych plasterków sera, ale tym razem nawet nie przyszło mi to przez myśl. Kolejka była taka (bo to punkt połączony z wędliną), że zrezygnowałam. Mówię sobie: "weź te w kawałku", a wędlinę w opakowaniu. Podchodzę do sera, a tam wszystkie kawałki w ogromnych rozmiarach. Dla dwóch osób głupotą jest kupowanie takich ilości, bo to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Ale co miałam zrobić? Biorę taki za 11 złotych, bo wszystkie oscylowały w tej cenie.
Półka z wędliną była wyczyszczona ze wszystkich "apetycznie" wyglądających produktów. Zostały tłuste boczki, chemiczne parówki i nieznanego mi pochodzenia białe kiełbaski. Mówię sobie: "Dziękuję bardzo". Idę po masło i już z daleka atakuje mnie wyjąco-narzekający głos rozgoryczonych klientów. "To jest dramat", "Skandal, żeby w takim supermarkecie można było kupić tylko jeden rodzaj masła", "Dobra zmiana zbiera żniwo" – komentują klienci. Faktycznie, masło zostało tylko takie za 13 złotych. Nie biorę, poproszę męża, żeby kupił. Zdążyłam tylko złapać śmietanę (dużą pojemność, bo już tylko takie stały na półce).
Idę po warzywa, zapominając w tym ferworze o mleku. A tam spustoszenie. Ludzie rozkładają ręce. Ja sobie myślę, że powinnam od tego miejsca zacząć swoje zakupy, może byłaby szansa na otrzymanie chociaż pomidorków koktajlowych. Jedna z osób pyta ekspedientkę, czy w sobotę będzie nowa dostawa przed weekendem. I w tym momencie otrzymuję odpowiedź na - rodzące się w mojej głowie od samego wejścia - pytanie "o co chodzi?": "Jutro jest święto proszę pana. Trzech Króli. I sklep jest nieczynny". "Faktycznie!" – odpowiadam w myślach i w tym samym momencie uświadamiam sobie, że ten piątkowy "armageddon" to dopiero początek.
Nie ma potrzeby podawania konkretnego supermarketu, bo śmiem twierdzić, a nawet nie śmiem, tylko wiem to z opowieści redakcyjnych koleżanek, że w każdym działy się podobne historie. Dlaczego postanowiłam o tym napisać? Bo wiem, że to był dla mnie i wszystkich innych osób spędzających piątkowe popołudnie (przed świętem Trzech Króli) na zakupach, przedsmak tego, co czeka nas przed każdą niedzielą wolną od handlu. Stres, kłótnie, walka o produkty, godziny stracone na czekaniu w kolejkach.
Projekt ustawy o zakazie handlu w niedziele zawiera zapis o 39 dniach, w których sklepy będą zamknięte w 2018 roku. Jeśli wejdzie on w życie bez poprawek - na razie pracuje nad nim sejmowa podkomisja - to od 1 marca ma być dozwolona praca większości sklepów tylko w dwie niedziele handlowe - pierwszą i ostatnią w miesiącu. Z wyjątkiem tych, w które wypadają dni ustawowo wolne od pracy, tj. w Wielkanoc 1 kwietnia, w Zesłanie Ducha Świętego 20 maja oraz w Święto Niepodległości 11 listopada. W 2019 roku będzie to tylko jedna niedziela w miesiącu – ostatnia, a od 1 stycznia 2020 roku w Polsce będzie obowiązywał zakaz handlu we wszystkie niedziele z wyjątkiem siedmiu w roku - trzy przedświąteczne oraz w ostatnie niedziele przypadające w styczniu, kwietniu, czerwcu i sierpniu, czyli wtedy gdy sklepy organizują wyprzedaże.
Wyłączone z tego zakazu mają być stacje benzynowe, w tym sklepy na nich zlokalizowane. Stacje już przygotowują się do zmian. I tak, Orlen planuje zajmować się w najbliższej przyszłości między innymi sprzedażą hurtową mięsa i wędlin, alkoholi i napojów bezalkoholowych, wyrobów tytoniowych, cukierniczych, sprzętu RTV i AGD, kosmetyków, farmaceutyków a nawet obuwia i biżuterii. Takie m.in. rodzaje działalności wpisano w projekty uchwał dla akcjonariuszy koncernu.
Trochę zabawnie, trochę strasznie. Bo wyobrażacie sobie sytuację, że chcecie zapłacić za paliwo, a tam kolejka pod same drzwi wejściowe, bo klienci przyszli po zakupy spożywcze? Czy tak ma wyglądać "nowa Polska"? Szczerze? Ja jestem lekko przerażona wizją takich zakupów, jakie spotkały mnie w piątek przed świętem Trzech Króli. I obawiam się tego, że podobny "armageddon" może stać się standardem. Czy wolna niedziela ma być nagrodą za apokaliptyczną sobotę dla pracowników tych supermarketów? A jak wyglądały wasze zakupy? Macie podobne doświadczenia?