Tu kobiecość to dar, tam - przekleństwo
Wśród tych, które już przekroczyły próg kliniki, była i 65-latka, i… czterolatka. - Przyprowadziła ją mama. Mieszkają w Berlinie, ale ojciec dziewczynki zabrał ją na wakacje do Somalii, a po powrocie skarżyła się na ból w okolicach dróg rodnych. I matka miała podejrzenia, że mała została podczas wyjazdu obrzezana. Na szczęście to był fałszywy alarm - opowiada lekarka. I dodaje, że tyle szczęścia nie miała inna jej pacjentka. Miała osiem lat, gdy przeszła operację po obrzezaniu jej kilka lat wcześniej.
Wśród tych, które już przekroczyły próg kliniki, była i 65-latka, i… czterolatka. - Przyprowadziła ją mama. Mieszkają w Berlinie, ale ojciec dziewczynki zabrał ją na wakacje do Somalii, a po powrocie skarżyła się na ból w okolicach dróg rodnych. I matka miała podejrzenia, że mała została podczas wyjazdu obrzezana. Na szczęście to był fałszywy alarm. Tyle szczęścia nie miała inna jej pacjentka. Miała osiem lat, gdy przeszła operację po obrzezaniu jej kilka lat wcześniej.
Ktoś rzuca: 11 września i już, błyskawiczne kliknięcie w głowie, cała masa obrazów i skojarzeń, ale i tak wszystkie biegną w jednym kierunku: do Stanów Zjednoczonych, Pentagonu, na Manhattan, do ataku na wieże WTC.
Ale nie tu, nie w Krankenhaus Waldfriede, szpitalu w zachodniej części Berlina. Tu data 11 września nie jest dniem rozpaczy i bezsilności, ale nadziei. Właśnie tego dnia 2013 roku, walcząca z rytualnym obrzezaniem kobiet Fundacja Kwiat Pustyni otworzyła w Berlinie swoje pierwsze Desert Flower Center (Centrum Kwiat Pustyni), w którym rekonstruowane są okaleczone w ramach rytualnego obrzezania kobiece genitalia.
Można sobie zestawić dwa takie światy, zupełnie odmienne, jak dzień i noc. Jak marzenie i koszmar. Albo jak strach i błogość.
Tutaj jest czysto, sterylnie wręcz, ale nie sztywno, raczej przyjaźnie, ciepło. Są morelowe ściany, szafki z jasnego drewna, łóżka ze śnieżnobiałą pościelą, równiutko poustawiane, jak na niemiecki ordnung przystało, są duże okna, w tych oknach zasłonki, za oknami - widok na park.
Tam niby też jest ciepło, właściwie - upalnie, żar leje się z nieba, rzadkie rośliny dają niewiele wytchnienia. Są chaty budowane z czego popadnie, często zagląda w nie głód i pragnienie. Wreszcie - kawałek spękanej ziemi, rozgrzana skała albo zarośla, cokolwiek, byle w odosobnieniu, by można dopełnić rytuału.
Dalej: tu jest cisza i spokój, czas, by zatrzymać się, pomyśleć; tam - chaos, życie tętni, ciągle coś jest do zrobienia, a to przy dzieciach, to w kuchni, w obejściu.
Te światy rządzą się naturalnie swoimi prawami. I te prawa też są całkiem różne. Tu liczy się jednostka, jej dobro, pragnienia, marzenia, tam - grupa, tradycja, kultura, honor całej rodziny, a nawet plemienia. Z tej strony są prawa, z tamtej - obowiązki. Tu kobiecość to dar, tam - przekleństwo.
Niby nic tych światów nie łączy, a jednak ich drogi krzyżują się. Bo TUTAJ, w szpitalu klinicznym Waldfriede, naprawia się zło wyrządzone TAM, w Afryce.
Żeby nie zabrał diabeł
FGM (ang. female genital mutilation, kobiece obrzezanie) to jeden z najstarszych, najsilniej zakorzenionych i zarazem najbardziej brutalnych rytuałów plemiennych, praktykowanych w niektórych rejonach Afryki i Bliskiego Wschodu od trzech tysięcy lat.
W Paryżu operacje rekonstrukcyjne zaczął przeprowadzać już w 2004 roku dr Pierre Foldès. W ramach działań Fundacji Kwiat Pustyni takie operacje oferowane są m.in. w Niemczech, Szwecji i Holandii. - W tych miejscach pacjentkom, poza samym zabiegiem, zapewnia się również opiekę psychologiczną, a w Centrum Kwiat Pustyni nawet regularne spotkania w grupie wsparcia połączone z ćwiczeniami fizycznymi - wyjaśnia Joanna Jasik, wiceprezes Fundacji Kwiat Pustyni. Ponadto pomoc okaleczonym kobietom z Afryki i Bliskiego Wschodu oferuje na całym świecie kilkadziesiąt klinik w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i w Hiszpanii, a od ubiegłego roku - także w Burkina.
W zależności od typu obrzezania, jakiemu została poddana kobieta, zespół szpitala Waldfriede decyduje, jak będzie wyglądał zabieg rekonstrukcyjny - i czy w ogóle jest możliwy. Bo typy FGM są w lekarskiej nomenklaturze cztery.
Pierwszy polega na wycięciu łechtaczki - maleńkiego fragmentu ciała kobiety, w którym, według przekazywanych z pokolenia na pokolenie wierzeń, mości sobie przytulne gniazdko zło. Mała Safa, którą przed obrzezaniem uchroniła rola małej Waris Dirie (założycielki Fundacji Kwiat Pustyni) w scenie okaleczenia w jej filmowej biografii oraz zawarty z jej rodzicami kontakt pod tytułem: utrzymanie w zamian za ocalenie przed okaleczeniem, wyznaje na przykład swojej mentorce: - Dzieci w Balbali powiedziały mi, że jeśli nie będę obrzezana, zabierze mnie diabeł.
W obrzezaniu typu drugiego wycina się też wargi sromowe, trzeciego - zwanego też obrzezaniem faraońskim, kluczowe jest nie tyle cięcie, co szycie: wejście do kobiecych narządów jest ciasno zamykane np. kolcami agawy. Jest jeszcze typ czwarty, wymagający najmniej zachodu – m.in. organy rodne dziewczynki oblewa się substancją żrącą, na przykład kwasem siarkowym .
Mózg
Jakby berliński zespół do walki z okaleczeniem kobiet porównać, tak medycznie, do żywego organizmu, to jego mózgiem byłaby chirurg dr Cornelia Strunz. Drobna blondynka, z ogromną energią już na wstępie wyjaśnia: nie ma w klinice żadnego specjalnego oddziału dla kobiet poddających się rekonstrukcji. I to nie dlatego, że jest ryzyko protestów ze strony konserwatystów hołdujących krwawej tradycji (demonstracji czy w ogóle jakichkolwiek wrogich gestów pod szpitalem, odpukać, póki co nie było). Powód jest znacznie bardziej prozaiczny. - Nie chcemy, żeby kobiety czuły się w jakiś negatywny sposób wyróżnione, skrępowane, że są pacjentkami specjalnej troski - wyjaśnia dr Strunz.
Jak dotąd spotkała się z 81 kobietami. Zdecydowana większość mieszkała w Niemczech albo nawet samym Berlinie, tylko 10 przyjechało z zagranicy (m.in. Australii, Danii, Dżibuti). I tylko (a może: aż) połowa z nich zdecydowała się na operację. - Nie każda kobieta po FGM chce się poddać operacji. Niektóre potrzebują bardziej wsparcia społecznego, psychicznego, jakiejś porady - mówi lekarka. No i nie każda pacjentka kwalifikuje się do zabiegu.
Gdy zgłasza się do gabinetu dr Strunz, najpierw jest długa rozmowa, później badanie, na końcu - znów rozmowa, nierzadko jeszcze dłuższa. Paradoksalnie do operacji nie kwalifikują się kobiety z typem pierwszym obrzezania, czyli tym najmniej radykalnym. - W tym przypadku kobieta współżyjąc raczej nie odczuwa bólu, ale nie ma też orgazmu, a rekonstrukcja, mimo iż polega na wyciągnięciu schowanego pod skórą fragmentu łechtaczki, nie jest w stanie jej go przywrócić. Dla tych pacjentek najważniejsza jest rozmowa. Bo one często nie tyle nie radzą sobie z faktem obrzezania, ale ogólnie, ze swoim losem - mówi lekarka.
Statystyczna pacjentka dr Strunz - ma 30 lat, pochodzi z Somalii, została poddana pierwszemu albo drugiemu typowi obrzezania, do kliniki zgłasza się sama (lub, jeśli nie zna niemieckiego, przez koleżankę), sama przychodzi na zabieg, ale na spotkania grupy samopomocowej już z najmłodszymi dziećmi.
To tak statystycznie, bo wśród tych, które już przekroczyły próg kliniki, była i 65-latka, i… czterolatka. - Przyprowadziła ją mama. Mieszkają w Berlinie, ale ojciec dziewczynki zabrał ją na wakacje do Somalii, a po powrocie skarżyła się na ból w okolicach dróg rodnych. I matka miała podejrzenia, że mała została podczas wyjazdu obrzezana. Na szczęście to był fałszywy alarm - opowiada lekarka. I dodaje, że tyle szczęścia nie miała inna jej pacjentka. Miała osiem lat, gdy przeszła operację po obrzezaniu jej kilka lat wcześniej.
Parę razy próg gabinetu dr Strunz przekroczyli też mężczyźni. - Czterech, może pięciu przyszło ze swoją żoną, bo była tak pocięta i pozaszywana, że najzwyczajniej w świecie musiałby użyć noża, żeby ją „otworzyć”, nie mówiąc już o zajściu w ciążę.
Mięśnie
Według szacunków w całych Niemczech jest około 50 tysięcy obrzezanych rytualnie kobiet, w samym Berlinie mieszka ich ponoć 20 tysięcy. Na spotkaniu grupy terapeutycznej spodziewam się więc zobaczyć najbardziej wyzwolone Afrykanki i muzułmanki, które zapuściły już tu korzenie, pokończyły studia, pracują, noszą się po europejsku - w dżinsach, spódnicach przed (albo delikatnie za) kolano, marynarkach, t-shirtach.
Ale gdy tuż po godzinie 14 pierwsza ich grupa przychodzi na spotkanie, ten obraz się rozmywa. Wszystkie co do jednej są ubrane w długie, tradycyjne suknie, skrzętnie kryjące ich kształty, a głowy mają ciasno okutane hidżabami.
Z dr Strunz i resztą kobiet z zespołu witają się serdecznie, długo przytrzymując uścisk, ale na widok obcych (choć samych kobiet) nieco się peszą. Niektóre uśmiechają się serdecznie, ale dłonie do uścisku wyciągają niepewnie, inne drobnymi kroczkami oddalają się w najdalszy zakątek sali. Czekają, rozmawiają, śmieją się, żywo gestykulują. Co chwilę któraś to rzuci okiem na brykające wkoło dzieci, to na nas, spojrzy niepewnie hidżabu.
Swoboda wraca dopiero w szatni, gdzie przebierają się przed zajęciami, ściągają suknie, wkładają obcisłe getry albo luźne spodnie od dresu. Za chwilę przejdą na dużą salę, w której, według grafiku, w tygodniu odbywają się zajęcia jogi, pilatesu, aerobiku. One najpierw siądą w kącie, dadzą dzieciom sałatkę z kuskusem albo zabawki, rozejrzą się, poczekają na instrukcje. To czas dla Nicole Dittwald, fizjo- i psychoterapeutki berlińskiego Centrum Kwiat Pustyni. Gdy włączy muzykę, będą potrzebowały jeszcze chwilę albo dwie, by się oswoić.
- Mogłoby się wydawać, że skoro to są Afrykanki, będą bardzo wysportowane, umuzykalnione, łatwo złapią rytm, będą chciały tańczyć, klaskać, bawić się. Ale bardzo często okazuje się, że nie mają w ogóle rozciągniętych mięśni, nie umieją usiąść w rozkroku, więc muszę zapomnieć o jodze czy pilatesie, zaczynamy od ćwiczeń oddechowych, wymachów rąk, klaskania, prostych kroków tanecznych, a i tak z tym często jest na początku jest problem - wyjaśnia Nicole Dittwald.
Stopniowo się ośmielają, wychodzą na środek sali (nie ma w niej żadnych luster), powoli, nie bez oporów, dają się uwieść muzyce. - Dla niektórych jest to bardzo ważne, widać, że przychodzą zmotywowane, inne traktują to bardziej jako spotkanie towarzyskie, gdzie mogą spotkać podobne osoby - mówi dr Strunz.
Nigdy nie wiadomo, ile potrwa spotkanie. Standardowo trwa półtorej godziny, ale tu akurat standardy są na ostatnim miejscu. - Afrykanki mają inne pojęcie na temat czasu, dla nich jest on bardziej rozciągliwy, dlatego niektóre przychodzą spóźnione dwie godziny. A niektóre są bardzo punktualne, widać, że im bardzo zależy. Od chęci i energii w grupie zależy, jak będą te zajęcia wyglądały i ile potrwają - wyjaśnia lekarka.
W końcu muzyka cichnie, wszystkie kobiety biorą wielkie dmuchane piłki, takie na jakich ćwiczy się na przykład pilates, przysiadają na nich. To znak, że już czas na rozmowę, konkrety.
Serce
Wtedy do akcji wkracza Evelyn Brenda, prawa komora serca berlińskiego Kwiatu Pustyni. Ma 40 lat, urodziła się w Kenii, od lat mieszka w Rajchu, świetnie mówi po niemiecku.
Jest z pogranicza dwóch światów: kolor skóry, temperament, znajomość kuluarów afrykańskiego życia, kultury, tradycji wskazują, że jej ojczyzna to Czarny Ląd. Ale jej strój na zajęcia (obcisłe czarne getry, krótkie, misternie ułożone włosy i czerwony dopasowany top na ramiączkach), a przede wszystkim - poglądy czynią jej drugim domem Zachód.
Dr Strunz o pani Brendzie: - Evelyn jest pomostem, który najsilniej nas z tymi kobietami łączy.
Pani Brenda sama o sobie: - Mój ojciec zadecydował o tym, że nie zostanę obrzezana i cały czas dziękuję Bogu za to. I czuję, że moją misją jest, by dodawać kobietom odwagi, wzbudzać ich zaufanie i nadzieję w nich na to, że mogą żyć inaczej. Tutaj mogę to robić na 100 procent.
Zanim jeszcze kobiety z grupy samopomocowej zdążą odsapnąć po zajęciach ruchowych, Evelyn zagaja rozmowę. „Dlaczego tu jesteś? Co chcesz zrobić z tym problemem?”, pyta po kolei. - One się ośmielają, bo wiedzą, że jestem z ich świata, że je rozumiem, ich kulturę, tradycję, religię. Nieraz myślą, że kobiety, które nie są obrzezane, nie potrafią trafić w toaletę, bo mają tak wielką dziurę między nogami. Albo są rozwiązłe, mają mnóstwo partnerów. Wtedy mówię: „chwila, chwila, ja nie jestem obrzezana, załatwiam się normalnie, mam jednego mężczyznę przez całe życie”. Sobą, swoim zachowaniem, moją historią próbuję pokazać, że to wszystko mity - wyjaśnia.
Lewa komora berlińskiego serca Kwiatu Pustyni to Farhia Mohamed, 46-latka urodzona w Somalii, od 30 lat mieszka w Niemczech. Do Centrum Kwiat Pustyni zgłosiła się tydzień po inauguracji, przyprowadziła też pierwszą pacjentkę (do dziś za jej pośrednictwem do Waldfriede trafiło kilkanaście kobiet). Sama jest obrzezana, operacji się raczej nie podda, mówi, że już jest na to za stara, no i że się z tym pogodziła. - Ale dla wielu kobiet to jedyna szansa na normalne życie, bez bólu - wyjaśnia.
Choć do tego akurat trudno jest je przekonać. Jak mantrę powtarzają: „widocznie Bóg tak chciał”. W odpowiedzi słyszą wtedy: „czy gdyby rzeczywiście Bóg tak chciał, gdyby to była taka wspaniała tradycja, nie dałby ci wszystkiego, nie zostałabyś za to wspaniale wynagrodzona”?
I dalej, kolejne pytania, już szczegółowo, fizjologicznie. Wtedy Nicole, Evelyn albo Farhia odsyłają je do gabinetu dr Strunz. - Te spotkania w cztery oczy trwają godzinę, dwie. Bardzo często pacjentki płaczą, bo to pierwsze w ich życiu spotkanie, kiedy mogą porozmawiać o swoich problemach.
Siła kobiet
Dr Strunz wyjaśnia, że jej marzeniem jest, by z każdą z kobiet, która poddała się rekonstrukcji, spotkać się po roku od zabiegu: zapytać, co u niej słychać, czy czerpie już radość z seksu, co się w jej życiu zmieniło. I zobaczyć, czy ona sama się zmieniła. Póki co jednak to marzenie rozbija się o mur rzeczywistości, bo część pacjentek nie dostaje azylu i są odsyłane i muszą z Niemiec wyjechać, niektóre zmieniają numer telefonu, przeprowadzają się, kontakt z nimi się urywa.
- Nasza klinika działa na zasadzie dobrowolności: pacjentki same zgłaszają się na zabieg i same decydują, czy chcą później utrzymywać z nami kontakt, przychodzić na spotkania grupy samopomocowej - wyjaśnia lekarka. A Evelyn Bredna dodaje: - Trudno jest utrzymać kontakt. Te kobiety są zawsze serdecznie tutaj widziane i zawsze znajdą poradę, pomoc, kogoś, z kim mogą porozmawiać, ale my same do nich nie dzwonimy, nie narzucamy się.
Z drugiej strony - te pacjentki, które na spotkania grupy samopomocowej przychodzą co miesiąc (a nie zdarzyło się jeszcze, by było ich mniej niż kilkanaście), chyba czują jakiś niedosyt. - Dzwonią do mnie niemal codziennie, z najdrobniejszymi problemami. Albo gdy zachodzą w ciążę przychodzą do mnie się poradzić, mimo iż nie jestem ginekologiem, tylko chirurgiem. Cieszę się, że udaje nam się budować taką grupę kobiet, które darzą się wzajemnym zaufaniem - mówi dr Strunz. I pyta, jak w języku polskim powiedzieć: die Stärke der Frauen. - Siła kobiet. Das ist siła kobiet - powtarza z uśmiechem.
Aneta Wawrzyńczak/(gabi)/WP Kobieta