„Umarłam tamtego dnia”. By ratować córeczkę, poświęciła samą siebie
22.04.2016 13:02, aktual.: 08.06.2018 14:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Katarzyna pewnie do końca życia nie będzie mogła uwolnić się od tych wspomnień. Doskonale pamięta tamten nieszczęśliwy dzień, który zaważył na jej zdrowiu, nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Trauma, i to taka niewyobrażalna, zostanie z nią na zawsze. Swoim własnym ciałem zasłoniła niemowlę, gdy rzuciły się na nie wściekłe psy.
- Dramat 41-letniej mieszkanki Nowej Wsi trwał kilkanaście minut. Na spacerze z 9-miesięcznym dzieckiem drogę zagrodziła jej niespodziewanie sfora psów. Zwierzęta rzuciły się na wózek i chciały porwać niemowlę. Kobieta zasłoniła je własnym ciałem, dlatego wygłodniałe zwierzęta rzuciły się na nią – informowała Wirtualna Polska kilka dni po zdarzeniu.
To był 13 stycznia 2015 roku. Nowa Wieś niedaleko Włocławka. Katarzyna wyszła ze swoją 9-miesięczną córeczką Marysią na spacer. Młoda mama chciała się przejść wokół osiedla, ot zwykły dzień. Nie zaszły daleko, bo z pobliskiego podwórka wyskoczyły trzy agresywne psy, które rzuciły się na nie.
Nie lubi wracać do tamtego dnia, to zrozumiałe. Zwykły spacer przerodził się w walkę o życie swoje i córki. Zwierzęta najpierw zaczęły atakować wózek z dzieckiem, więc Katarzyna odepchnęła go, by skupiły się tylko na niej. Przewróciła się. Psy szarpały jej ręce i nogi, wyrywały kawałki skóry.
- Najgorsze, co może w takiej chwili czuć matka, to świadomość, że te psy mnie zaraz zeżrą, a za chwilę zrobią to samo z moją małą. Koszmar, sen? Takie rzeczy nigdy by mi się wcześniej nie przyśniły – opowiada.
Gdyby nie jej szybka reakcja, dziecko mogłoby nie przeżyć. Przez cały czas Katarzyna słyszała, jak Marysia płacze. – To jest impuls. Nikt nie wie, jak zachowa się w takiej sytuacji. To ponad ludzkie wyobrażenie – przyznaje.
Najgorszemu wrogowi nie można tego życzyć
Kiedy kobieta trafiła do szpitala, liczyła się każda godzina. Obrażenia były tak rozległe, że pierwsza noc na oddziale była dla lekarzy kluczowa. Walczyli, by ratować matkę trójki dzieci, i by mogła zachować obie nogi. Jak wspomina Katarzyna, psy ją jadły. Poszarpane łydki mógł uratować tylko przeszczep skóry.
- Zostałam praktycznie pozbawiona lewej łydki. Ona jest wyżarta. Została kość i niewielka część mięśnia. Lekarze pobrali fragment skóry do przeszczepu, ale na takiej powierzchni nie można było zbyt wiele zrobić – wspomina Kozłowska.
Na tym wypadku ucierpiała cała jej rodzina. Babcia przejęła wszystkie obowiązki nad wnukami. To ona opiekowała się Marysią, gdy ta nie mogła być razem z mamą. – Mówiła, że pierwsze dwa tygodnie były koszmarem, bo córka cały czas płakała. Dla mnie to też był koszmar. Mimo że byłam na środkach przeciwbólowych, to miałam świadomość, jako matka, że musiałam zostawić swoje dzieci. Taki ból i bezradność – dodaje.
Na samym początku swoje poranione nogi starała się chować przed nastoletnią córką i synem. Nie chciała, by wiedzieli, w jakim tak naprawdę jest stanie. Na nich samych ten wypadek też miał ogromny wpływ. 16-letnia córka pani Kasi boi się dziś wychodzić sama z domu. Któregoś dnia przestraszyła się małego, szczekającego pieska do tego stopnia, że psiknęła mu gazem pieprzowym w oczy. – Syn dusi w sobie to wszystko. Chce pokazać, że jest silny, ale matka zna swoje dzieci doskonale – przyznaje Katarzyna.
Tamta ja została pogrzebana
Pierwsze pół roku od tego nieszczęśliwego dnia były nieustanną walką o to, by uratować jej nogi. Przeszła pięć operacji, ale i tak wciąż potrzebne są kolejne zabiegi. Przeszczepiona skóra co jakiś czas pęka, wdaje się zakażenie. Z rodzinnej Nowej Wsi jeździ co jakiś czas do szpitala w Bydgoszczy.
- Żeby wszystko dobrze się goiło, musiałabym przestać chodzić. Leżeć w łóżku i nic nie robić. Z jednej strony rehabilitant powtarza, że muszą chodzić, żeby ćwiczyć nogę, z drugiej inny lekarz mówi, że nie mogę tego robić, bo skóra źle się zrasta. Od tego wszystkiego mam już też problemy z kręgosłupem – opowiada.
Jak przyznaje, lekarze, którzy się nią opiekowali, pierwszy raz mieli styczność z tak poważnymi ranami. O tym, jak będzie wyglądało jej życie w przyszłości, mogą tylko gdybać. Na razie sama rehabilitacja pochłania znaczne sumy. Miesięcznie Kozłowscy na leczenie Katarzyny muszą wydać przynajmniej tysiąc złotych.
- Po wszystkich przeszczepach skóra jest niezwykle delikatna. Przykurczone ścięgna i mięśnie doprowadziły do wyniszczającej osteoporozy. W miejscach, gdzie skóra została przeszczepiona, ze względu na osłabienie organizmu pani Kasi, nie chce się zagoić. Pojawiają się bolesne rany uniemożliwiające rehabilitację pogryzionej nogi. Brak mięśni w łydce zaburza krążenie, twarde przeszczepy zakłócają pracę pozostałych naczyń krwionośnych, powodując ciągłe opuchlizny i obrzęki stopy. Codzienna walka z bólem pochłania ogromne środki finansowe – piszą na portalu siepomaga.pl działacze z Pomorskiej Fundacji Rottka, która prowadzi sprawę Katarzyny. Zbierają na niezbędne opatrunki, maści, bandaże i lekarstwa na najbliższe 2 lata.
Pomoc finansowa tylko częściowo może odciążyć rodzinę. Pozostają wspomnienia i ogromna trauma, z którą Katarzyna stara się żyć z dnia na dzień.
- Różne mam dni. Dziś już nic nie jest takie samo jak kiedyś. Tamta ja została pogrzebana. Umarłam tamtego dnia. Jestem inna, smutna, na granicy życia. Jak ktoś się znajdzie w takiej sytuacji, w takim miejscu jak ja, to wiele się zmienia. Przewartościowałam sobie wiele spraw w życiu – dodaje kobieta.
Z uwzględnieniem interesów oskarżonego
Wszystko wskazuje na to, że Katarzyna Kozłowska nie może liczyć na sprawiedliwy wyrok w tej sprawie. Oskarżonemu właścicielowi psów, Waldemarowi T., za niedopilnowanie zwierząt groziło 3 lata pozbawienia wolności.
- Wyrok zapadł, nie jest jeszcze prawomocny. Choć jest to wyrok bezwzględnego więzienia na 8 miesięcy i zapłacenia w części odszkodowania 5000 zł, w naszej opinii nie wyczerpuje nawet w ułamku doznanych krzywd, nie zapewni choćby najpilniejszych i podstawowych potrzeb, jakie powstały w wyniku pogryzienia – przyznaje Katarzyna Tomasik z Pomorskiej Fundacji Rottka.
Odbyło się kilka posiedzeń sądu. Oskarżony przyznał, że odwoła się od tego wyroku, bo nie jest w stanie zapłacić takiej sumy. Psów się zrzekł. – Na sali siedział sobie beztrosko. Nigdy nie przyznał się do winy. Nigdy nie przeprosił – opowiada pokrzywdzona.
- Dziś już możemy powiedzieć, że sam proces, wyrok, jak i uzasadnienie było prowadzone bardzo zachowawczo, z uwzględnieniem wszelkich interesów oskarżonego, a interesy i krzywda ofiary zostały drastycznie w nim zmarginalizowane. Zresztą rola ofiary w tym procesie była niezmiernie trudna. Przeżywanie na nowo wszystkich chwil, które chciałaby wymazać z pamięci, zmierzanie się z demonami, które próbujemy od miesięcy uspokoić poprzez psychoterapię i leczenie psychiatryczne związane z doznanymi traumami, to jak ciągłe zrywanie do tej pory jeszcze niezagojonych strupów. Leczenie, które nie przynosi dotychczas oczekiwanego skutku i otwierające się rany, nie poprawiają sytuacji – dodaje Tomasik.
Co więcej, władze gminy wielokrotnie miały bagatelizować zgłoszenia sąsiadów o agresywnych psach w okolicy. Nikt nie zainteresował się tym problemem do czasu, gdy stała się tragedia.
- Nagle zostajesz potraktowana jak zwierzę, jak jakaś ofiara na polowaniu. A to nie był las, tylko osiedle. To się nie powinno zdarzyć. Człowiek musi zapewnić swoim psom odpowiednie warunki. Takie przerażające zaniedbania ludzi, nie mogą mieć miejsca – dodaje Katarzyna Kozłowska.
md/ WP Kobieta