Umierać to każdy potrafi
Każdy był z kimś. A ona siedziała na krzesełku zupełnie sama. Przyciskała do siebie torebkę i niewielką reklamówkę. Cała w brązach: płaszcz, buty, szalik. Tylko na głowie srebrna moherowa czapka, a na twarzy rezygnacja. Taką ją zobaczyła Anna, kiedy przyjechała na dworzec po "starszą panią".
Miały się nigdy nie spotkać.
Nie dlatego, że gdyby nie wojna, ich ścieżki by się nie przecięły.
Tylko dlatego, że tego dnia Walentyna miała dojechać pociągiem do Bydgoszczy. A w Krakowie wysiadła, bo zrobiło jej się "płocho".
A Anna miała odpoczywać w domu i nigdzie nie wychodzić, bo miesiąc wcześniej przeszła poważną operację stopy i lekarz kazał jej się oszczędzać. Więc się oszczędzała. Przez pierwsze trzy dni. A później ruszyła na dworzec "zobaczyć" i już została.
A teraz, rok później, Anna z rozbawieniem i czułością w głosie mówi:
- Ona się stała moją Walentyną. Każdy mnie pyta: "Co u Walentyny? Jak Walentyna?". Stała się dla mnie... matko-córką. Z wieku matka. Bo Walentyna ma 74 lata. A z zachowania córka. Bo jest zupełnie niesamodzielna, zależna ode mnie i tylko mnie słucha.
A Walentyna siedzi w brązowym fotelu i rzeczywiście słucha uważnie. Ręce na podłokietnikach, na twarzy delikatny uśmiech. Szminka na ustach, włosy podkręcone, białe koraliki na szyi wyglądają jak perły. Dopiero z bliska widać, że to różaniec schowany pod swetrem. A pod spodniami, też schowane - worki stomijne z moczem i przezroczyste rurki, którymi spływa dzień i noc.
Więc Walentyna, rozparta w fotelu, prezentuje się elegancko i budzi respekt, jak Elżbieta II - królowa matka.
I nagle rzuca: - Bez Anny już bym zdechła!
Droga w nieznane
Walentyna Iwanowna jedzie donikąd.
Tak to postrzega jej umysł. 73 lata przeżyła w miasteczku Barwinkowe w obwodzie charkowskim, 8 tys. mieszkańców, 60 km od Kramatorska. Nie zna świata, nigdy nie wyjeżdżała za granicę. Nie licząc wypadów do Kaliningradu - do córki, syna i wnuków.
Dokładnie 50 lat przeżyła z jednym mężczyzną.
- Jaki był?
- Normalnyj.
- Znaczy: nie pił i nie bił?
- Nie bił, ale wypić lubił. U nas każdy kierowca lubi wypić.
Bo mąż pracował w kołchozie, jeździł na maszynach rolniczych.
Mają ogród 10 arów i małe gospodarstwo. Kury, kaczki, świnie. Lata temu Walentyna skończyła technikum mleczarsko-mięsne i najpierw pracowała w mleczarni. Później urodziła córkę i syna. Kiedy chłopiec podrósł, okazało się, że w przedszkolu nie ma miejsc. Ale zaproponowali, że jak Wala będzie pracowała u nich jako pomoc wychowawczyni, to go przyjmą. Zgodziła się i tak została do emerytury.
Mieszkają w parterowym domu ze spadzistym dachem. Syn i córka dorośli, i wyprowadzili się do Kaliningradu w Rosji, ale wokół wciąż tętni życie - przy wspólnym podwórku, oprócz ich domu, stoją jeszcze dwa inne: jej rodziców oraz brata z rodziną.
Aż nagle w 2020 r. kumulacja nieszczęść.
W marcu umiera mama Walentyny. Ze starości: śpi trzy dni i już się nie budzi. Miała 94 lata.
Dwa miesiące później umiera ojciec. Też we śnie. 97 lat.
A po pół roku umiera mąż. We wrześniu, dokładnie w urodziny Walentyny. Na raka.
Zostaje tylko brat z żoną, starszy o dwa lata.
Ale na podwórko już nikt nie wychodzi, zrobiło się pusto. W dodatku córka rok wcześniej wyjechała z Kaliningradu jeszcze dalej: do USA.
Walentyna wpada w depresję. Stara się znaleźć jakiekolwiek zajęcie, byleby nie myśleć. Wstaje z trudem, tylko dlatego, że trzeba nakarmić kaczki i kury, podlać ogród, wyplewić grządki czy zebrać owoce.
Na szczęście ma sąsiadki w podobnej sytuacji, też wdowy. Razem chodzą na spacery do lasu i z powrotem, 4 km.
A później wybucha wojna.
Walentyna przez 17 dni siedzi w piwnicy. Z sąsiadką, żeby było raźniej. Ale jest zima i w piwnicy trudno wytrzymać, nawet jeśli opatula się kołdrą. Dlatego co jakiś czas wchodzą do domu, żeby choć trochę się ogrzać.
Ludzie z miasteczka uciekają, więc pusto robi się nie tylko na podwórku.
Sąsiad namawia: - Wala, jesteś sama. Wyjeżdżaj! Gdzie ludzie, jedź i ty.
Larissa wydzwania ze Stanów i też naciska: - Mamo, uciekaj!
Walentyna się boi. I nie może zrozumieć: dlaczego ma uciekać i dokąd? Przecież nic złego nie zrobiła.
Sąsiedzi pakują ją do auta i jadą do Kramatorska, skąd ma wyruszyć pociąg ewakuacyjny na zachód. Tam ogłaszają, że pocisk uderzył w jeden wagon i nie wszyscy się zmieszczą. Ale dwóch chłopaków z jej miasteczka siłą wpycha ją do pociągu.
Jedzie do Lwowa w ścisku: dorośli, dzieci, psy, koty. Ktoś ustępuje jej miejsca, więc przynajmniej siedzi. Ze Lwowa następnym pociągiem do Przemyśla, a tam w punkcie recepcyjnym dostaje kartkę z adresem: ma jechać do Bydgoszczy. Czas podróży: 10 godzin.
Znowu w ścisku, tylko że tym razem na stojąco. Ludzie ją popychają, nogi puchną, robi jej się słabo, czyli "płocho". Czuje, że nie wytrzyma. Wysiada po trzech godzinach, w Krakowie.
Jest 14 marca 2022 r. Wolontariusze zabierają Walentynę do punktu medycznego, częstują kanapką i herbatą. Lekarze badają, mierzą ciśnienie, dają leki.
Siedzi tak kilka godzin, zrezygnowana, słaba, nie wie, co dalej. Wieczorem słyszy od wolontariuszy: - Mamy kogoś, kto panią zabierze.
Chwilę wcześniej, kilka kilometrów dalej, Anna odbiera telefon: - Jest starsza pani, której nikt nie chce wziąć.
Anna
Putin zaatakował Ukrainę, a u nas trwa pospolite ruszenie - Polacy rzucają się do pomocy.
Anna, zadziorna 55-latka o blond fryzurze, figurze, energii nastolatki, nie może usiedzieć na miejscu, choć powinna.
Bo ostatnie dwa lata były dla niej piekłem. Ona, właścicielka szkoły językowej, zawsze pełna pomysłów i aktywna, nie może ustać na nogach. Zaczęło się niewinnie: od bólu w stopie. Później promieniował na całą nogę, aż jedynym, co mogła nosić były UGGi - "najbrzydsze buty świata".
Wciąż próbowała normalnie żyć. Wychodziła z domu, ale nagle łapał ją skurcz i nie była w stanie zrobić kroku. Dzwoniła wtedy po męża lub dorosłą już córkę.
Dwa rezonanse i diagnoza: nerwiak Mortona. Nerwy pomiędzy trzecim i czwartym palcem zbijają się w kulę, dochodzi do stanu zapalnego. Trzeba operować. Wycięli jej w lewej nodze. Później w prawej.
24 lutego 2022 lekarze ściągają jej szwy. 27 lutego Anna już pomaga na dworcu w Krakowie, gdzie z pociągów codziennie wysiadają tysiące Ukraińców. Przede wszystkim matki z dziećmi. Anna najpierw kuleje, później zapomina o bólu. Nawet nie zauważa, kiedy zaczyna normalnie chodzić.
Jej córka później powie: - Jak tylko zaczęła się wojna, wiedziałam, że żadna operacja cię nie powstrzyma.
Bo po poprzedniej operacji, kiedy lekarze kazali Annie trzymać nogę do góry, gotowała obiady w rozkroku z nogą na blacie. Żartowała, że ćwiczy do szpagatu.
Więc teraz Anna przychodzi na dworzec o 9.00 rano i zostaje do 22.00. Na początku tłumaczy uchodźcom, gdzie są kasy, chodzi z nimi kupować bilety, bo oni nie znają polskiego, za to ona świetnie zna rosyjski.
Codziennie trafiają jej się nowe wyzwania. Na przykład małżeństwo głuchoniemych: mąż na chwilę się odłączył i zaginął. Żona pisze na kartce i na telefonie potrzebne dane. Ale znajdź teraz głuchoniemego na dworcu wśród tysięcy ludzi!
Albo gubi się dziadek z Alzheimerem.
Albo podchodzi Ukrainka i pyta, którym pociągiem ma dojechać do Izraela.
Anna rozwiązuje problem po problemie. Ale wciąż nie może pogodzić się z tym, że na posadzce koczują dziesiątki matek z dziećmi i starszych ludzi. Brudni i wyczerpani.
Wkurza się, że władze i niektórzy ludzie niby pomagają, ale jakby potracili głowy - jak nie ma procedur, nie wiedzą, co robić.
Bierze sprawy w swoje ręce.
Sąsiadkę motywuje:
- Siedzisz w domu przed telewizorem, zamartwiasz się i ryczysz. Szoruj do punktu pomocy, gdzie potrzebują ludzi do podawania obiadów!
Inną też namawia, ale ta odpowiada: - Nie mam czasu. Ale mogę dać kasę.
I Anna za te pieniądze kupuje Ukraińcom niezbędne rzeczy. Obdzwania innych: może ktoś ma wolny pokój? Sąsiadka koleżanki wyjechała do Australii, zostawiła puste mieszkanie:
- Dzwoń do tej Australii, zapytaj, czy udostępni!
Udostępniła. To mieszkanie i jeszcze kolejne.
Anna myśli: to absurd, że kilka lat wcześniej w Krakowie były Światowe Dni Młodzieży, czyli cała baza noclegowa na tysiące miejsc została przygotowana i przetestowana. A nasz sztab kryzysowy i urzędy o niej nie pomyślały? Przecież wystarczy wejść do archiwum, otworzyć dokumenty i zacząć dzwonić.
Nagle olśnienie: - Przecież u mnie w parafii też mieszkali goście w czasie ŚDM! Zadzwonię, co mi szkodzi! Jak mnie wyrzucą, to trudno.
Okazuje się, że mają nowego proboszcza. Anna jeszcze go nie widziała.
Ksiądz odpowiada: - O, to pani nie była na mszy w niedzielę.
Ale Anna, kiedy walczy o innych, jest jak lwica: - Pomińmy ten szczegół. Lepiej zastanówmy się, co możemy zrobić dla tych ludzi.
Okazuje się, że na tej mszy ksiądz już zachęcał wiernych, żeby przyjmowali uchodźców i im pomagali. Sam też zaczął działać. W parafialnym klubie seniora jest mała kuchnia i łazienka, więc szybko przystosowują całą przestrzeń dla uchodźców z Ukrainy.
Przygotowują 10 miejsc, ale w krytycznych momentach dokładają materace i mieści się nawet 15 osób.
Anna dostaje do pomocy koordynatora: operatywnego parafianina z samochodem. Na początku czuje się okropnie – jak na targu niewolników. Bo staje na dworcu i z tłumu potrzebujących musi wybrać, kogo zabierze ze sobą. Obiera kryterium: tego, kto ma najmniejsze dzieci.
Wtedy dzwoni do koordynatora, że ma rodzinę do zabrania, a ten zawozi ją na parafię. Tam mogą się wykąpać, przespać, zjeść, wypocząć, po czym ruszyć dalej. Zwalniają miejsce, Anna znowu dzwoni z dworca, że ma kolejną rodzinę i tak przez wiele dni.
Niektórzy jadą za granicę, innych przyjmują parafianie w swoich domach. Czekają już na nich ubrania, buty, środki higieniczne, a nawet wózki dziecięce.
Anna jest pod wrażeniem. Uchodźcy rotują jak na karuzeli, a i tak wszystko działa. Nawet pościel wyprana i zmieniona na czas dla każdej nowej osoby. Głównie dzięki siostrze Domitylli, którą parafia oddelegowała do zadań specjalnych.
- Moja Dolomita! – śmieje się Anna. Bo długo nie potrafiła zapamiętać niecodziennego imienia, więc nazywała Domityllę siostrą Dolomitą.
Angażuje się też siostra Alena, która zarządza kuchnią, robi obiady dla 200 osób dziennie kierowanych tu przez Caritas. Ma serce na dłoni i trochę mówi po ukraińsku.
One obie pomogą przy Walentynie.
Pokój
Pokój nad parafialną kuchnią ma 8 metrów kwadratowych, w dodatku przy oknie od podłogi wychodzą drewniane schody na strych i blokują cenną przestrzeń. Niewielka meblościanka z lat 80., imitacja drewna lakierowana na wysoki połysk. Obok brązowy fotel obity materiałem o fakturze gofra, stare łóżko i lodówka wielkości człowieka. Na ścianach obrazy świętych i Matki Boskiej. Za ścianą łazienka.
Oto nowy dom Walentyny. Przerobiony z pokoju socjalnego dla pracowników kuchni i wolontariuszy, którzy przychodzą codziennie gotować i wydawać obiady ubogim i potrzebującym. W tym pokoju mogli się przebrać czy wziąć prysznic.
Na początku Walentyna spała w innym pomieszczeniu, z młodszymi Ukrainkami i ich dziećmi. A raczej nie spała, bo dzieci, a to krzyczały w nocy, a to skakały, a to płakały. A Walentyna potem przysypiała przy obieraniu ziemniaków w kuchni, do której chodziła pomagać od pierwszych dni. Siostra Domitylla wynegocjowała więc z siostrą Aleną, że pokój socjalny oddadzą Walentynie, żeby się wreszcie wyspała.
Na robocie
W parafialnej kuchni gotuje się w 100-litrowych garnkach, tak wielkich, że pomieściłyby dorosłego człowieka. Bo tu codziennie po obiad przychodzi 200 osób. Te ze skierowaniem z Caritasu, ubodzy Polacy, starsze osoby z osiedla, uchodźcy z Ukrainy, również ci zakwaterowani u parafian – żeby nie obciążać ich finansowo.
A że 300 metrów od Parafii Bożego Miłosierdzia stoi konsulat Ukrainy, a pod nim gigantyczne kolejki, pracownicy kuchni i wolontariusze robią też kanapki dla interesantów i noszą im całe skrzynki jedzenia, termosy z herbatą, a nawet ławki.
Produkty dostają od Caritasu, a od marketów te o krótkim terminie ważności. Raz przywożą górę pudełek borówki amerykańskiej. Trzeba je szybko przebrać, żeby nie zepsuło się całe opakowanie.
Anna wchodzi, a tam wszyscy złorzeczą pochyleni nad stołami. Patrzy: Walentyna też siedzi i przebiera drobne kulki jak Kopciuszek.
W niedziele niby zamknięte, ale i tak gotują dla Ukraińców. Zazwyczaj barszcz ukraiński. Anna już się nabawiła awersji do niego. Bo każdy, kto chce się odwdzięczyć, przynosi jej ten barszcz i ma już garnki, słoiki i lodówkę zawalone tą zupą. Kolejnej osobie, która wręcza jej słoik, mówi bez wahania: - Odmawiam kategorycznie!
Walentyna też chce się odwdzięczyć. W lecie dostają dużo owoców, wciska więc Annie reklamówkę jabłek czy bananów. Anna ma już ich kilogramy, więc rozdaje sąsiadkom. Sąsiadka piecze chlebek bananowy, przynosi go Annie, a ta częstuje Walentynę. Obieg zamknięty.
Przed diagnozą
Jeszcze w marcu Anna łapie COVID. Wtedy jeszcze trzeba chodzić w maseczkach, ale nawet one nie uchronią przy takiej liczbie ludzi, którym Anna pomaga.
Po powrocie czuje, że nie wyrabia. Ma przecież firmę, dom, męża, córkę-studentkę. Koncentruje się na pomocy Ukraińcom z parafii: załatwić PESEL, zapisać dzieci do szkoły, nauczyć, gdzie się chodzi po ubrania, a gdzie po zasiłek.
Kluczowy jest PESEL. Trzeba go wyrobić, żeby dostać się do lekarza i otrzymać jakąkolwiek zapomogę.
A na przykład Walentyna nie ma żadnych pieniędzy. Nie ma konta ani karty bankowej. Emeryturę odbierała w Ukrainie od listonosza.
Wyrobienie PESEL graniczy z cudem. Kolejki pod Tauron Areną stają się legendarne i odstraszają pozostałych.
Anna wpada na śmiały pomysł, że znajdzie urząd gdzieś pod Krakowem, który przyzna PESEL od ręki. Nie tylko Walentynie, ale wszystkim 17 osobom, które mieszkają na parafii. Obdzwania okoliczne gminy i znajduje jedną, w której urzędnik mówi: - Mogą przyjechać.
- Ale jak to: "Mogą przyjechać"? - denerwuje się Anna. - Przecież oni sami nie dotrą do jakiejś mieściny, do której jedzie się prywatnym busem.
Zbiera wszystkich, każdemu drukuje wniosek i zakłada PUE – profil na Platformie Usług Elektronicznych (bez tego nie dostaną 500+ ani innych świadczeń).
Ale jak wytłumaczyć osobie z Ukrainy, co to jest PUE? Dlatego Anna przychodzi z laptopem, siada z każdym osobno, wymyślają adres mailowy i hasło.
Jadą na dworzec, stamtąd busem pod Kraków, i w Urzędzie Stanu Cywilnego załatwiają wszystko w dwie godziny, bez żadnej kolejki. Poszło szybko i sprawnie, Anna jest pod wrażeniem.
Później tłumaczy Ukrainkom jak aplikować do ZUS-u o 500+, a jak o zapomogę 300 zł. Wpada rano na plebanię, ustala, gdzie która idzie, i leci do swojej pracy.
Tymczasem Walentyna jest załamana. W jej dom uderzył pocisk. Nie ma dachu, szyby rozbite, rury gazowe podziurawione. A że napadało deszczu, część sufitów spadła, na ścianach wykwitł grzyb.
Widziała, bo brat przysłał zdjęcia Viberem. Prosiła, żeby przykrył dach folią, ale trwały walki i musiał uciekać. A jak wrócił, to nigdzie już nie dało się kupić folii do zabezpieczenia.
W lecie Walentyna oblicza w myślach, że skoro przez pół roku nie pobierała emerytury, to nazbierała już tyle, że wyremontuje ten dach.
A tu choroby.
Katastrofy
Walentynie ciągle jest słabo. Anna przynosi aparat do mierzenia ciśnienia, każe mierzyć przez tydzień, zanim pójdą do lekarza. Ten stwierdza, że leków, które zażywa Walentyna, już nie ma w Polsce w obrocie i przepisuje nowe.
Walentyna ma swoje lata, więc z Ukrainy przywiozła kilka schorzeń. Choćby nadczynność tarczycy czy częste zapalenia pęcherza. Ale robiła regularne badania, w tym USG i tomografię komputerową, a lekarze mówili, że wszystko w porządku.
Tymczasem Anna zaczyna z nią pielgrzymować po lekarzach i coraz szerzej otwiera oczy ze zdumienia.
Gdzie nie pójdą – katastrofa.
Do endokrynologa trzeba czekać miesiącami, więc idą prywatnie. Za pierwszą wizytę lekarka nie bierze pieniędzy, a Anna czuje ulgę, że oszczędziła 250 zł. Ma wyrzuty sumienia, bo wydała już sporo z rodzinnego budżetu - na badania, leki, suplementy i witaminy.
Lekarka robi USG i alarmuje, że lewy płat tarczycy jest tak przerośnięty, że nie mieści się na USG, przerósł nawet obojczyk. Zaleca operować.
Anna przerażona. Robią dalsze badania, w tym biopsję. Anna konsultuje innych lekarzy i jak słyszy, że trzeba rozcinać klatkę piersiową, jej przerażenie rośnie. Operacja wydaje jej się zbyt poważna i ryzykowna. Przez myśl jej nie przechodzi, że może być gorzej.
W wakacje Anna organizuje obóz językowy nad morzem dla swoich uczniów. Kiedy wraca, problemem jest już pęcherz moczowy Walentyny. Bardzo ją boli.
Idą prywatnie do urologa, ten robi USG i stwierdza: zapalenie pęcherza.
Daje antybiotyk, ale jest coraz gorzej. Lekarz rodzinny daje inny antybiotyk. Znów żadnej poprawy. Potem Walentyna łapie COVID. Znajoma pulmunolożka daje trzeci antybiotyk. Wciąż nie pomaga.
Anna wymyśla: teraz do ginekologa.
Walentyna się wstydzi i denerwuje, bo Anna umówiła wizytę do mężczyzny. Na szczęście lekarz czystym rosyjskim rozbraja ją już na początku: - Przecież ginekolog to nie mężczyzna!
I całe napięcie schodzi z Walentyny.
Dopochwowe USG przynosi kolejną niespodziankę. Walentyna ma macicę pełną mięśniaków, niektóre tak stare, że aż zwapniałe. Ale według lekarza i tak nie mają związku z dolegliwościami, z którymi przyszła Walentyna. Jego zdaniem problemem jest błędne koło: pacjentka za mało pije, za mało sika, mocz się cofa i powoduje stan zapalny. Rozwiązanie: trzeba dużo pić. 3 litry dziennie.
Anna zaczyna "akcję picie". Więc Walentyna pije, liczy butelki wody mineralnej, zapisuje i codziennie raportuje Annie.
Ale jest coraz gorzej. Jeszcze chodzi pomagać do kuchni, ale ledwo się trzyma na nogach.
Anna nie wie, co robić.
Katarzyna, znajoma pielęgniarka z urologii w prywatnym szpitalu doradza, żeby zrobiły tomografię komputerową. Dzięki Katarzynie zdobywają skierowanie na badanie. Będzie prywatnie, płatne: 750 zł.
Chodzi o czas, więc się nie wahają.
Annie kończą się pieniądze, ale Walentyna dostaje akurat zapomogę z UNICEF-u: przez trzy miesiące po 700 zł.
Wynik tomografii: "Guz w pęcherzu moczowym: 9 cm x 10 cm".
Lekarz tłumaczy, że Walentyna nie ma już właściwie pęcherza moczowego, tylko jeden wielki guz.
Nie da się go wyleczyć, jedynym wyjściem jest radykalna cystektomia: usunięcie pęcherza moczowego wraz z cewką, macicą, jajnikami wraz z jajowodami i przednią ścianą pochwy.
Anna gorączkowo walczy o miejsce w szpitalu, bo Walentyna płacze, że nie może już spać, jeść i pić, i ciągle ją boli.
Katarzyna pokazuje wyniki badań znajomym chirurgom, a każdy jest zaskoczony - takiego przypadku nie widzieli, ten guz musiał rosnąć co najmniej od dwóch lat.
Tymczasem Walentynę zaczynają boleć nerki. Kolejny lekarz odkrywa na USG, że cierpi na zastój moczu w nerkach, bo nie filtrują prawidłowo. Robią jej nefrostomię: przebijają nerki, żeby nie wysiadły do końca. Gdyby doszło do zakażenia, groziłoby jej usunięcie nerek i dializowanie do końca życia.
Od tej pory nosi na plecach worki stomijne i musi codziennie zapisywać: ile spływa do nich moczu dziennego, a ile nocnego moczu z każdej nerki osobno.
Po półtora miesiąca lekarze wyznaczają datę operacji radykalnej cystektomii: 2 stycznia 2023.
Walentyna zamęcza Annę: - A jak się nie obudzę?
A Anna:- Niech pani w ogóle nie dopuszcza do siebie takich myśli! Pani nie może mi wywinąć takiego numeru. Kto się wszystkim zajmie? Proszę się skupić, wstać po operacji i robić to, co trzeba zrobić, a nie umierać. Umierać to każdy potrafi!
Czysto i pachnąco
Anna pyta, czy Walentyna spakowała swoje worki stomijne, leki, koszulę nocną i szlafrok. Przyjeżdżają na oddział, Walentyna wyjmuje starą spraną podomkę z krótkim rękawem, a Anna się załamuje:
- To jest pani szlafrok?!
Przeczuwa kłopoty. Jest zima, Walentyna nie może się przeziębić przed operacją ani po. I tak nie wiadomo, czy przeżyje.
Anna za godzinę musi być w pracy, więc zalicza najszybszy sprint w życiu. Ze szpitala uniwersyteckiego stojącego na wzniesieniu zbiega do okolicznego supermarketu, żeby kupić, co trzeba, ale tam nie znajduje. Biegnie do niewielkiego sklepiku z bielizną i bierze: fioletowy szlafrok przed kolano, koszulę nocną i skarpetki z Mikołajem i dzwonkami wiszącymi jak pompony. Spocona, jak zawodniczka na olimpiadzie, wbiega na górę do szpitala, po czym do siebie do pracy.
Operacja się udaje, a Walentyna się zachwyca:- Szpital wspaniały. Lekarze, prawie sami młodzi, tacy mili i serdeczni dla starszych ludzi. Na obchód przychodziło ich 13, a jeden przystojniejszy od drugiego! Piękni i zdrowi.
Ordynator dopytuje, czy je i pije. A ona ani jedno, ani drugie. Wszystko jej śmierdzi, niczego nie tknie. Tłumaczy:- Ot, pieriestrojka w organizmie.
Czuje tylko, że jej słabo. Lekarz, który ją operował, wychodzi ostatni i żartobliwie grozi pięścią: - Kuszać i pić!
Walentyna zachwycona też, że w szpitalu czysto, pięknie pachnie, a salowe myją wyposażenie jednorazowymi ściereczkami, które wyrzucają, a potem przecierają na sucho.
- A w Ukrainie myły wszystko tą samą mokrą szmatą. I mieliśmy karaluchy w szpitalu. Wy jesteście już w Europie, a my mentalnie wciąż w Związku Radzieckim.
Po operacji
Po operacji Walentynie wystają z brzucha kolejne rurki i wiszą kolejne worki stomijne – tym razem z przodu. Anna prosi Katarzynę:
- Przyjdź, pokaż mi, jak mam zmieniać te ustrojstwa, przecież ja nigdy tego nie robiłam!
Walentyna nie ma siły, więc we dwie wsadzają ją pod prysznic: Anna trzyma, Katarzyna myje.
Zakładają jej pampersa, bo ma biegunkę i wymiotuje. A nie ma nikogo do opieki.
Pierwsze 10 dni to piekło. Anna załatwiła Walentynie ośrodek opieki paliatywnej na ten okres po operacji, ale ta płakała, że nie chce, że tam umrze.
Anna się ugięła. Teraz zalewa ją frustracja i jest wykończona fizycznie. Bo Walentynę trzeba przenosić, kąpać, przewijać, sprawdzać każdą część ciała.
Operację przeprowadzili laporoskopowo - przez trzy małe nacięcia. Ale żeby wyciągnąć narządy, nacięli też krocze, po czym zszyli. I teraz pielęgniarka Katarzyna każe Annie oglądać to krocze, czy dobrze się goi. I pupę - czy nie ma odparzeń.
Anna zakłada rękawice i rzuca tylko: - Nie chcę, ale muszę. Nogi do góry! - i podnosi Walentynę. Robi też zdjęcia, żeby wysłać Kasi do konsultacji.
Jak pierwszy raz zmienia worki stomijne, prawie dostaje zawału. Boi się, czy nie powyrywa rurek, czy prawidłowo opryska sztuczną skórą, czy poprzykleja i odkręci, co trzeba.
Czasem jest w pracy, a Walentyna dzwoni, że pampers pełny, a nie ma nikogo, żeby go zmienić.
Czasem Walentyna jest sama sobie winna. Jak w pierwszy dzień po powrocie ze szpitala. Miała być na lekkiej diecie: serek biały, rosół - bo jelita podrażnione i poruszone. Musieli je podnieść i opuścić, żeby wyciąć wnętrzności. Dostała też mnóstwo antybiotyków i płynów ochronnych. Ale Walentynie strasznie się chce coś kwaśnego. Więc Anna mówi jej przez telefon, że może wypić trochę maślanki.
Po paru godzinach telefon: - Pomóż, pampers pełny, katastrofa!
Anna przyjeżdża i dopytuje: - Piła pani tę maślankę?
- Ciut ciut.
A po chwili odkrywa, że Walentyna wypiła całe opakowanie: 440 ml i zjadła dwie śliwki.
- To by czyściło każdego zdrowego, a co dopiero osobę po operacji!
Anna instruuje wszystkich na parafii, co można dawać Wali do jedzenia. A ta się buntuje, że tego jeść nie będzie.
I nie je.
Za to raz Anna wchodzi do pokoju, a Walentyna wcina rybę z puszki i zagryza chlebem.
Każdy, kto miał do czynienia z Walą, skarży się Annie: - Ona mnie nie słucha.
- Czyli jedyną osobą, której pani słucha, jest Anna? - pytam.
A Walentyna siedzi w fotelu i chichra się jak niesforne dziecko: - Da. My jesteśmy jak z jednego jajka, to jest mój człowiek.
Jak ulubione dziecko w klasie
Walentynę wszyscy lubią.
Ostatnio solenizantka zaprosiła na imieniny w sali na dole tylko ją - ze wszystkich Ukrainek.
- Dlaczego tylko panią? - dopytuję
- Ja nie znaju – odpowiada Walentyna.
- A ja znaju! - reaguje Anna. - Bo Walentyna jest kochaną osobą. I porządną. Pierwsza do pomocy, od samego początku. Nie kłóci się, niczego nie żąda, nie jest roszczeniowa. Ona bierze wszystko, co jej przynosi los.
Walentyna, od kiedy przyjechała, rzuciła się do pomocy w kuchni. Na początku dlatego, że chciała się odwdzięczyć za okazane wsparcie.
Później robiła coraz więcej. A to zamiotła dziedziniec kościoła, a to podlała kwiaty, a to pozbierała liście. Sama z siebie. Jak jeszcze dobrze się czuła.
Latem kuchnia była zamknięta przez miesiąc, bo urlop, więc Walentyna pościągała firany i zasłony, umyła okna i wszystko wysprzątała.
Bo to miejsce stało się jej domem. A w domu nie może być brudno.
No i Walentyna chce o niego zadbać na tyle, na ile może. Więc teraz chowa swoje rurki i worki pod ubranie, i schodzi codziennie do kuchni pomagać w przygotowaniu obiadu. Od 9.00 rano do południa obiera ziemniaki, buraki, marchewki, lepi pierogi.
Dla niej lepiej, że ma jakieś zajęcie. W Ukrainie przez całe życie ciągle miała coś do roboty. A teraz nagle usiąść i siedzieć? To nie dla niej.
Razem
Walentyna ma nawet kawalera. Franek, parafianin, rok młodszy od Wali.
- Ale mówi po rosyjsku? - pytam.
A Anna się śmieje: - Nie. Oni się porozumiewają językiem miłości.
Franek przychodzi do Wali od samego początku. Wypatrzył ją sobie.
Przynosi czekoladki i mandarynki. Latem pomidory ze swojej działki.
W lecie zaprasza tam na pikniki całą grupę, która pomaga na dole w kuchni. Z Ukrainek zabierają tylko Walentynę. Ona, żeby się odwdzięczyć, piecze bułeczki drożdżowe ze śliwkami.
Ale Walentyna nie jest cichą, potulną kobietką. Lubi się pośmiać i pożartować.
W jej urodziny Franek przychodzi składać życzenia i cmoka ją w czoło. A Walentyna:
- A co, ja już jestem umarlakiem, że ty mnie w czoło całujesz?!
Więc Franek się poprawia: wycałowuje w policzki, przytula.
Nic dziwnego, że jak Walentyna wraca po operacji z rurkami wystającymi z ciała i workami na mocz, to się martwi: - A co Franek powie?
Ale Anna i Katarzyna nie widzą problemu. Uczą Walę: tu przytrzymać, tu założyć, tu schować i gotowe.
Więc teraz, jak siedzi w swoim pokoiku nad kuchnią i słyszy, jak Franek mówi na dole, że przyszedł do Wali, to szybko się przygotowuje. Siada w fotelu, worki z moczem chowa pod szlafrokiem, ubraniem lub kocem, maluje usta szminką, która ma na szafce pod ręką, po czym siedzi jak księżniczka i czeka.
Franek przychodzi, potrzyma ją za rękę, pogładzi po policzku, wyściska.
- To zrozumiałe – tłumaczy Walentyna. - Przecież to mężczyzna. Potrzebuje czułości.
Rytuały
Anna dzwoni do Walentyny codziennie około 8.30.
- Jak sprawy? - pyta.
A Walentyna odpowiada albo, że dobrze albo że pohano. Co po ukraińsku znaczy fatalnie.
Czasem nawet: - O, pohanieńko dzisiaj!
- A co dokładnie pohanieńko?
I Walentyna zdaje raport: ile spała, ile piła, ile wysikała, co zjadła, ile i gdzie chodziła – bo ma się ruszać.
Później Anna przychodzi do niej i robi zastrzyki, zmienia stomię, nalewa wodę do "Kubka siostry", przynosi ciasto, które upiekła o szóstej rano, motywuje Walentynę do pomagania w kuchni – żeby miała zajęcie i wychodziła do ludzi. A nie tylko siedziała w swoim pokoju i zamartwiała się tym, co będzie dalej.
I tak każdego dnia.
Na wschód czy na zachód
- Miałaś do czynienia z dziesiątkami uchodźców, ale została z tobą właśnie Walentyna. Dlaczego ona? - pytam Annę.
- Bo każdy był z kimś. A ona była sama. To się po prostu stało. Ja tego nie planowałam. Robię to, co każdy człowiek, uważam, powinien zrobić: pomagam słabszemu i bezradnemu.
A można pomagać wszystkim albo budować studnię w Sudanie dla poszczególnych ludzi. Tylko że pomagać wszystkim, to nie pomóc nikomu. Chodzi o to, żeby pomóc konkretnej osobie. Więc Walentyna jest moją studnią.
Syn chciałby zabrać Walentynę do siebie do Kaliningradu. Ale ona nie pojedzie, bo przecież to Rosja. W dodatku jego żona popiera Putina.
Córka chce ją zabrać do West Palm Beach w Miami, gdzie mieszka. A Anna widzi, że Walentyna się tego boi. Pyta Annę: - Jak ja pojadę do Stanów? Jak ja tam bez ciebie?
Anna zbywa to żartem, że przecież ją zaproszą, przyjedzie i razem będą leżały pod parasolką na plaży i piły kolorowe drinki.
A trochę rozumie te obawy:
- Gdyby mi teraz powiedziała, że chce wracać do swojego zrujnowanego domu, to ja to widzę. Jak poczuje się lepiej, może latem, jestem w stanie znaleźć jej transport. Mogę ją wyposażyć w te wszystkie rurki i worki, i nauczyć, jak je obsługiwać. I wiem, że gdyby tam wyjechała, to jakoś by się pozbierała. Ale Stany Zjednoczone? To jest prosta kobieta, która prowadziła zwykłe życie: pół wieku żyła z mężem, uprawiała ogródek i karmiła kury.
Bo czego taka Walentyna by chciała w życiu? Ona nie miała żadnych marzeń. Ona się cieszyła, że wyhodowała piękne róże, dorodne pomidory i 5-kilowego arbuza! Że z sąsiadkami rozpaliły ognisko, upiekły ziemniaki, strzeliły flaszkę. Jak to ona mówi: "Wysikałyśmy się pod krzakiem i wróciłyśmy takie zadowolone!".
I jej zabrano tę radość życia.
Kiedyś znajoma mi mówi: "No, ale ci ludzie są tu otoczeni dobrą opieką..." A ja na to: "To wyślij swoją mamę do obcego kraju. Nawet do eleganckiej Francji. Nawet bez wojny. Niech sama leci samolotem, wyjdzie na lotnisku i sobie poradzi".
Wojna tym wszystkim ludziom pozabierała sens ich życia. Oni się pogubili. Chcą wrócić do Ukrainy - do raju, bo to jest ich kraj dzieciństwa, ziemia, ich dom. Ale nie biorą pod uwagę, że zmieniła się nie tylko Ukraina, ale i oni sami się zmienili.
Dziewczyny, które mieszkały na parafii i wróciły do Ukrainy, dzwonią do mnie: "Boże, w jakich ruinach mieszkałyśmy! Chcemy wrócić do Polski".
Warto
Walentyna dobrzeje, ale co kilka dni miewa kryzys.
- Ja przychodzę, a ona słaba – relacjonuje Anna. - Pytam, co konkretnie ma na myśli. A, bo ona będzie umierała. A ja: no jasne, umierała! To ja z nią latam po lekarzach, rodzina już nie pamięta, jak wyglądam, a ona będzie umierała! Absolutnie się na to nie zgadzam!
Wtedy Walentynie od razu przybywa sił i czuje:
- Ona ma rację! Nie mogę jej tego zrobić.
Po czym wstaje i zaczyna działać. Przypomina też sobie:
- Gdybym tam została, już by mnie nie było. Bo albo zabiłaby mnie wojna, albo rak. A tu jeszcze trochę pożyję.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski