Wenus z Insta© WP.PL | Maciej Stanik

Wenus z Insta

Helena Łygas
31 maja 2019

Na początku było zdjęcie. A zdjęcie było online. Drugiego dnia stworzył Internet blogerkę. Widząc, że dobrze sobie radzi, wyjął jej żebro i stworzył instagramerkę. I tak upłynął wieczór i poranek. Potem stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. „Bądź płodna i wstawiaj zdjęcia swe, abyś zdobywała followersów i uczyniła ich w siebie wpatrzonymi” – rzekł do influencerki.

W tym apokryfie słowo nie staje się ciałem. Za to zdjęcie może stać się walutą. Jej kurs mierzy się seduszkami, czyli instagramowymi polubieniami i – przede wszystkim – liczbą obserwujących.

Dziewczyny, które od kilku lat utrzymują się z prowadzenia kont na Instagramie mają ich sporo: Sylwia – 157 tysięcy, Patrycja – 35 tysięcy (na starym koncie: 204 tysiące). Najmłodszą z nich, 24-letnią Annę, obserwuje 141 tysięcy osób. To tak, jakby jej poczynania śledzili wszyscy mieszkańcy Opola.

Sporo? Tylko pozornie. Mimo że na prowadzeniu influencerskiego konta tej wielkości można zarobić dwie średnie krajowe miesięcznie, w skali światowej to trzecia liga. Rekordzistów, czy może raczej – rekordzistki – bo to kobiety na Instagramie ugrywają najwięcej, od Sylwii, Patrycji i Anny dzielą trzy zera. Obserwuje je po kilkaset milionów osób.

Instalachony

O takich jak Ania i Patrycja mówi się brzydko „lachon”. Ktoś więcej niż laska. Bo lachon jest zgrabniejszy, ładniejszy i lepiej ubrany od ładnej koleżanki z pracy czy atrakcyjnej sąsiadki. Lachony są trochę jak znane aktorki czy topmodelki, tyle że nimi nie są. Są dziewczynami z Instagrama. Wenus naszych czasów, którym bliżej do Siwiec niż do Botticellego.

Dziewczyny zdają sobie sprawę z tej łatki. Z tego prostego powodu, że nie są produktami, ale raczej wytwórczyniami swoich internetowych wizerunków. W ich przypadku uroda była i jest kołem zamachowym znacznie ambitniejszych karier. Zaczynały podobnie: od hostessowania, fotomodelingu i występów w programach rozrywkowych klasy B. Dziś utrzymają się z prowadzenia swoich kont na Instagramie.

Instalachonem była kiedyś i Sylwia. Przez ostatnie 6 lat bardzo się zmieniła. Ale odklejenie raz przyklejonej łatki do najprostszych nie należy.

Target, cel, pal

Typów inluencerek jest więcej. Agencje reklamowe i działy marketingu kategoryzują je na podstawie reprezentowanych wartości takich jak m.in.: uroda, sport, rodzina, luksus, moda. Są też wariacje np. weganizm, high fashion. Inna influencerka nadaje się do reklamowania parówek dla dzieci, inna do bezglutenowego makaronu, a jeszcze inna do kampanii ekskluzywnej bielizny. Wartości wystarczy sparować z produktami, które chce się sprzedać. Budżet kampanii – przeliczyć na liczbę obserwatorów i zasięgi postów.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby zarabianie na życie w ten sposób za proste i przyjemne. To praca na więcej niż etat. Influencerki są pod mailem, telefonem, a przede wszystkim – pod Instagramem – właściwie non stop. Żadna marka nie będzie współpracowała z dziewczyną, która nie dotrzymuje terminów i nie ma kreatywnych pomysłów. Dobre reklamy na Instagramie to raczej subtelny product placement niż "Kupujcie tylko soki X".

Influencerki wpływają na decyzje zakupowe nie tyle budząc podziw, ile nawiązując bezpośredni kontakt z obserwującymi. Odpowiadają na komentarze, doradzają, odpisują na wiadomości. Przy 10 tysiącach followersów to nie takie trudne, przy 100 tysiącach – zaczynają się schody. Żeby nie rzucić tego w diabły, trzeba lubić ludzi.

Influencerki są koleżankami swoich fanek. No a skoro koleżanka mówi, że znalazła świetny podkład, biegniemy wypróbować. Przy czym podkład naprawdę musi być świetny. Nie można pozwolić sobie na reklamowanie bubli, bo kontakt z obserwującymi jest na Instagramie szybki i bezpośredni. Jeśli wciśniesz ludziom kit, nie omieszkają o tym napisać.

It-girl z przeszłością

Sylwia – jeśli chodzi o karierę influencerki – jest dwie długości basenu przed Patrycją i Anią. Paradoksalnie to właśnie Instagram pomógł jej zrozumieć, jak pozostać w zgodzie ze sobą. Udało się jej przebić do tradycyjnych mediów. Bardzo lubią ją redakcje czasopism lifestyle’owych. Regularnie pojawia się w sesjach dla „Joy’a”, „Glamour” czy „Cosmopolitana”. Spotykamy się po jednej z nich. Sylwia jest w bluzie i sportowych butach. W takim wydaniu polubiła się dopiero niedawno.

Wejście w około-medialny światek zmusiło ją do odrobienia lekcji z relacji damsko-męskich. W jej przypadku wizerunek „lachona” zaczął się właśnie od faceta.

– Mężczyzna z którym byłam, wymagał ode mnie seksapilu, momentami ocierającego się o wulgarność. Nawet kupował mi kuse, wydekoltowane kiecki. Im gorzej się między nami układało, tym bardziej chciałam mu się podobać, więc robiłam z siebie seksowną lasię. Powiększyłam usta, doczepiłam włosy. Trochę zajęło mi zrozumienie, że prowadzał mnie po imprezach i ściankach jak trofeum – opowiada.

Obserwatorów przybywa, ale Sylwia ma nieprzyjemne wrażenie, że chcą patrzeć na ładną dziewczynę, nie na osobę. Z kolei ona chce, żeby czasem zatrzymali palec nad ekranem telefonu i przeczytali, co ma do powiedzenia, a nie tylko klikali w serduszko, o ile zdjęcie jest dość dobre, a ona dość wystrojona.

Po zakończeniu związku przegląda Instagram. Co i rusz łapie się za głowę. Nie wie, kim jest ta wypindrzona lasia. Wydaje się jej, że stoi w cieniu własnego wizerunku. Wizerunku i tak mocno nadszarpniętego.

Na bogato

W 2013 roku Sylwia idzie na casting do „Miłości na bogato”, nowego serialu stacji Viva Polska. Ma co prawda dyplomy z anglistyki i zarządzania, ale jest skrajnie znudzona 5 latami za biurkiem w korporacji. Dorabia jako fotomodelka, hostessuje na eventach, chodzi na castingi do reklam i teledysków. „Miłość na bogato” wydaje się szansą.

Do obsady serialu oprócz niej trafiają różnego sortu aspirujący celebryci - Marcela Leszczak dziś znana raczej jako matka dziecka Miśka Koterskiego, była miss Lublina Monika Pietrasińska, czy Karolina Gilon - wówczas makijażystka z parciem na szkło, dziś również influencerka.

Format ma być „serialem młodzieżowym o życiu w Warszawie”, tyle że jest kręcony bez listy dialogowej. I to w czasach, w których o produkcjach takich jak „Trudne sprawy” telewidzom się nie śniło. Na bon moty pokroju: „Warszawa miasto predyspozycji” czy „Zostałam twarzą rajstop” nie trzeba długo czekać. Występujący w „Miłości na bogato” stają się pośmiewiskiem.

– Trudno zachłysnąć się show biznesem, kiedy to, w czym bierzesz udział, jest hejtowane. To nie była rozpoznawalność z lubianego „Top model”, raczej pseudosława. Częściej niż pochwały czy propozycje dostawałam po dupie. Miałam wrażenie, że ktoś założył mi na nogi łyżwy, popchnął i powiedział „dajesz”, a ja ledwo umiałam w nich ustać – wspomina.

Na biedno

Po emisji serialu jej nowe życie zawodowe zaczyna się sypać. Duża marka ciuchów hip-hopowych z którą pracuje od kilku lat, wypowiada jej umowę. „Sorry Sylwia, ale źle się kojarzysz" – piszą właściciele. Jedyna lukratywna propozycja to sfingowany romans z ważnym panem z telewizji. On ma trafić na pierwsze strony gazet, a ona – stać się rozpoznawalna. Odmawia.

– Jakoś wtedy zaczęło do mnie docierać, jak ludzie postrzegają wyfiokowane dziewczyny z Instagrama i skąd takie propozycje. Przestało mi się to podobać. Wcześniej po prostu robiłam zdjęcie i puszczałam w świat, jak gdyby mieli oglądać je tylko moi bliscy znajomi. Trzeba dojrzałości, żeby spojrzeć na swój wizerunek z boku i zauważyć, jaki przekaz się za nim kryje. Możesz być seksowną instagramerką z milionem obserwujących, ale trzeba zadać sobie pytanie, co to za obserwujący i dlaczego chcą na ciebie patrzeć. Zgraja napalonych kolesi, którzy śledzą dziewczyny w negliżu, to nie jest grupa dla której chciałam kiedykolwiek, cokolwiek publikować. Odrobiłam pracę domową. Dziś to, co łączy mnie z "InstaLachonami" to co najwyżej biust – opowiada Sylwia.

Zauważa, że inne dziewczyny zaczynają zarabiać na Instragramie. Postanawia spróbować swoich sił. Przede wszystkim nie chce, żeby ktoś ją reżyserował, ustawiał. Media? Okej, ale na swoich warunkach. Zaczyna nagrywać vlogi. Pokazuje jak trenuje, gotuje czy gra na pianinie. Opowiada o sobie z otwartością, która rzadko zdarza się w tym światku. Popłaca. Wokół niej zaczyna wyrastać mini społeczność.

Szybciej niż internetowy fejm pojawia się jednak debet na koncie. Sylwia ma kredyt na mieszkanie, a ledwo starcza jej na bieżące rachunki. Sprzedaje samochód.

– Postanowiłam dać sobie jeszcze jedną szansę, byleby nie wracać do korpo. Wóz albo przewóz. Rodziców zapewniałam, że u mnie świetnie, a skręcałam kaloryfery i oszczędzałam wodę, bo bałam się rachunków – wspomina Sylwia.

Rainmakerka

Nie chodziło o to, że uważała się za ładniejszą, zgrabniejszą czy zabawniejszą od dziewczyn, które robiły to, co ona. Wiedziała za to, że ludzie z jakiegoś powodu ją zapamiętują. A na Instagramie pełnym klonów, to zaleta nie do przecenienia.

Nie pomyliła się. Po dwóch latach, tysiącach zdjęć i dziesiątkach filmów, dostaje pierwsze zlecenia. Negocjowanie kontraktów we własnym imieniu nie jest ani profesjonalne ani przyjemne. Ktoś mówi, że proponuje ci tyle, a tyle. Trudno walnąć pięścią w stół i powiedzieć „nie, nie, jestem warta dwa razy więcej”. Zatrudnia managera.

Sylwia z czasów "Miłości na bogato" staje się dziewczyną z sąsiedztwa. W jeansach, trampkach i koszulach w kratę.Szuka dla siebie nowych możliwości rozwoju. Zapisuje się do studia aktorskiego Romy Gąsiorowskiej. Udaje się jej dostać angaż w „Na Wspólnej”, potem w filmie "Wkręceni 2". Bardziej niż do aktorstwa ciągnie ją jednak do muzyki.

– Ludzie piszą mi, że to celebrycka fanaberia. Co zabawne, w kategoriach tego, co można nazwać fanaberią, śpiewanie jest od tego najdalsze. Marzyłam o tym od czasów szkoły muzycznej w Radomsku, ale zawsze wydawało mi się, że tego akurat próbować mi nie wolno, bo się zbłaźnię. Zabawne, biorąc pod uwagę, ile wpadek już zaliczyłam - śmieje się Sylwia.

Od jakiegoś czasu śpiewu uczy ją Elżbieta Zapendowska. Żeby chodzić na jej lekcje, nie wystarczy zapłacić. Zapendowska nie lubi marnować czasu na ludzi bez słuchu muzycznego. Ale bardziej - na sierotki, które nie wiedzą, czego chcą.

Lalka z cellulitem

27-letnia Patrycja zaczęła być znana, choć niekoniecznie lubiana, dzięki telewizji. Na sympatię zapracowała sobie dopiero na Instagramie. Wystąpiła w „Damach i wieśniaczkach” (jako dama), w produkcji MTV „Ex na plaży” i w „Królowych życia”.

– Lalka na szpilkach – tak mnie widzieli – rzuca beztrosko Patrycja.

Spotykamy się u fryzjera. Patrycja jest tu na przedłużaniu włosów. Fryzjerka wtapia laserem w jej naturalne włosy sztuczne pukle. Patrycja wyjaśnia, że to "włosy słowiańskie najwyższej jakości", czyli takie wyhodowane na głowie innej kobiety. Po zabiegu będą sięgały Patrycji do pasa, a ona poleci salon swoim obserwatorkom.

– Po ciąży jestem raczej lalką z cellulitem, ale znacznie szczęśliwszą. To, że na moich tłustych udach siada córka i mówi do mnie „mamo”, daje mi znacznie więcej szczęścia, niż mizdrzenie się do lustra - dodaje. Zerkam na jej „tłuste uda”. Raczej nie nosi rozmiaru większego niż „S”.

Cieszy się, że jej córka ma normalnego tatusia, a nie jakiegoś Romeo z Mazowieckiej. Ten typ zna aż za dobrze. „Zdjęcie: typowe selfie ruchacza z siłki. To był facet typu #JestemZajebisty #BedeBralCieWAucie #LiczySiePompa i #PokazKotkuCoMaszWSrodku” – charakteryzuje takich facetów w książce. Jak na instagramerkę przystało - hashtagami.

Patrycja to influencerka nawrócona. Po zachłyśnięciu ściankami, imprezami i fejmem przyszło otrzeźwienie. Jego efektem są dwie książki, które ukazały się nakładem wydawnictwa Pascal.

„Każdy ma się tu za bohatera, celebrytę, kogoś lepszego od innych. Tak zupełnie szczerze, to kim oni są? Nikim. Ten zajebisty świat jest jak fast food: tu ludzie chcą wszystko natychmiast, a potem zostają tylko bóle brzucha” – pisze Patrycja w „Welcome to Spicy Warsaw”, swoim debiucie. Opisuje w nim światek dziewczyn żyjących z tego, jak wyglądają. Jak czytam na okładce – „fikcja literacka”.

Do pikanterii w życiu Patrycji prowadziła długa droga. Mama, managerka w koncernie prasowym, a po przebranżowieniu – psycholożka dziecięca – zapisuje jedynaczkę do Platerek. To prywatna szkoła żeńska, jedna z najstarszych w Warszawie. Chodziły do niej Kazimiera Iłłakowiczówna, Róża Luksemburg czy Lucyna Winnicka. Patrycja jednak ani myśli iść w ślady nobliwych absolwentek. Nie może usiedzieć na miejscu, kombinuje z przepisowym mundurkiem. Na domiar awanturuje się z nauczycielami.

Kończy Platerki z przyzwoitym świadectwem, ale i z nieczęsto widywanym w dostojnych murach szkoły stopniem ze sprawowania. No a potem idzie do gimnazjum. Tam się zaczyna. Patrycja po sześciu latach białej koszuli i wełnianej spódnicy szaleje z dekoltami i makijażem.

Hostessa style

Działać online zaczyna w liceum. Prowadzi bloga o kosmetykach. Potem studiuje kosmetologię, kończy szkołę wizażu. Pracuje w knajpie sushi i maluje dziewczyny na ważne okazje, ale jako hostessa może zarobić więcej niż jako kelnerka czy makijażystka.

Dziewczyny w tym środowisku są stałymi klientkami gabinetów medycyny estetycznej. Przyzwyczajone do tego, że są najładniejsze i najzgrabniejsze w grupie, nagle trafiają między same „najładniejsze i najzgrabniejsze”.

„Miałam określone wzorce, które siedziały ze mną przy jednym stoliku i popijały martini z oliwką. Miały długie włosy, wielkie usta i olśniewający uśmiech, które nie były efektem czarów czy darem od matki natury, jak wcześniej myślałam” - napisze w książce.

Zaczyna poprawiać urodę. Najpierw skromnie - rzęsy. Potem idzie pod nóż - nos i piersi. Powiększa też usta. To taka sama inwestycja w siebie, jak skończenie studiów. Ładnym ludziom jest w życiu po prostu łatwiej. Jeśli jej córka chciałaby się w przyszłości operować - u Patrycji ma zielone światło.

„Próżność jest cechą niemal wszystkich. Jak cię widzą, tak cię piszą. Spróbujcie wejść w dresie, pogniecionej bluzce i z koczkiem z nieumytych włosów do Vitkaca. I co? No właśnie nic. Nikt nawet nie podejdzie” - klaruje bezimienne narratorka jej powieści.

Najlepszy obserwator? Żywy

Liczba obserwatorów Patrycji na Instagramie skacze po udziale w pierwszym programie. Stąd kolejne castingi, które przeważnie przechodzi. Za każdym razem działa to tak samo. Emisja - wzrost zainteresowania na Instagramie. Teraz już się w to nie bawi. Skupia się na rozwijaniu konta oddolnie. Obserwuje statystyki.

– Dzięki temu widzę, jak Instagram zmienia ustawiania. Przykładowo kiedyś działało to tak, że im więcej zdjęć wrzucasz, tym lepiej. Teraz, jeśli dodaję za dużo, Instagram ucina mi zasięgi – wyjaśnia.

Jeśli nie wiesz, jak rozwijać konto na Instagramie, a "fejm" nie rośnie w pożądanym tempie, zawsze możesz dokupić fałszywych obserwujących. Wchodzisz na odpowiednik Allegro zarejestrowany w kraju, w którym takie praktyki są legalne, wybierasz ile polubień czy nowych followersów chcesz kupić i robisz przelew. Po kilku godzinach stajesz się popularna.

Obserwatorzy są tani – 500 możesz kupić za 6,99 $, czyli około 27 złotych, 5000 za 152 złote. Jeszcze pięć lat temu specjalistów od influence marketingu, którzy byliby w stanie wytropić oszustwo, było niewielu. Dziewczyny kupujące fanów mogły szybko zacząć zarabiać.

Pytam Patrycję, co zrobić, żeby zostać influencerką.

– Musisz mieć pomysł na postać. Wiedzieć, co chcesz pokazywać i komu. Odbiorcy muszą cię „czuć”, musisz być „ich”. Poza tym, w 9 na 10 przypadków na zdjęciu powinien być człowiek – najlepiej twarz w zbliżeniu, ale może być też półnagie ciało, stylizacje z oznaczenim marek. Każde zdjęcie powinno być zaplanowane. Co będzie w tle? Jaka będzie kolorystyka? Czy będzie pasowało do twojego feedu (wszystkich zdjęć, które dana osoba publikuje na Instagramie – przyp. red.)? Dobry telefon to za mało, potrzebny jest profesjonalny aparat, a najlepiej fotograf. No ale na początek wystarczy ci lampa fotograficzna, blenda do zdjęć na zewnątrz i obsługa Lightroomu lub Photoshopa – wylicza.

Influencerki przerabiają większość fotek, niezależnie od tego jak bardzo szczupłe, ładne i umalowane by nie były. Każde zdjęcie może być lepsze. Lepsze, czyli bardziej „instagramowe”.

Węże i drabiny

Influencerka ad 2019 nie jest żywym słupem ogłoszeniowym. Z firmowaniem produktów własną twarzą jest trochę tak, jak z grą w „węże i drabiny”. Jedna nierozważnie dobrana współpraca i tracisz zaufanie obserwujących, a co za tym idzie - pozycję. Z kolei współpraca, która przyniesie zyski marce, może przekształcić się w kolejne kontrakty. Specjaliści od influence marketingu doskonale wiedzą, z kim na rynku warto pracować.

Ania na początku zdecydowanie nie była taką dziewczyną. Chodziła do liceum w Płocku, czasem wstawiała swoje stylizacje na bloga, a Instagrama prowadziła - jak to nastolatki - dla znajomych.

– Pamiętam, jak po raz pierwszy dostałam szpilki. Czerwone, lakierowane, na platformie. Kosztowały 300 złotych, dla mnie to było wtedy mnóstwo pieniędzy. Nie znałam słowa „barter” i nie mieściło mi się w głowie, że ktoś daje mi coś za darmo, a jedyne, co muszę zrobić, to opublikować zdjęcie – opowiada 24-latka.

Ceń się, a będziesz ceniony

Ania przyjeżdża do Warszawy studiować dziennikarstwo. Żeby dorobić, zaczyna pracować jako hostessa i ring girl przy walkach MMA. Jest wygadana i pewna siebie. Szybko awansuje i zaczyna zarządzać starszymi koleżankami.

W tym środowisku wiele dziewczyn dorabia na Instagramie. Ania przestaje traktować swoje konto jak dodatek do bloga. Tym bardziej, że ludzie powoli odpływają z blogów opartych na zdjęciach właśnie ku Instagramowi. Chodzi przede wszystkim o czas. Zamiast odpalać 12 stron, mają wszystko w jednym miejscu, w zasięgu kciuka.

– Zaczęłam robić sesje jako fotomodelka, dzięki czemu miałam lepsze zdjęcia do wrzucenia na Insta. One przyciągnęły nowych obserwujących, a ci – marki. Reklamowałam ciuchy, kosmetyki, ale przede wszystkim zaczęłam się cenić. Pokazujesz bluzę i ktoś natychmiast chce ją mieć, w olbrzymim skrócie tak działa influencing. Marka na tobie zarabia, więc powinna ci płacić. Potem wróciłam do treningów, po szkole sportowej miałam kilka lat przerwy. Zaczęły się pojawiać zlecenia z produktami związanymi z fitnessem – wylicza Ania.

Odbiorcy influencerów nie obrażają się za „rekomendacje”. Oczekują ich. Nie chodzi o to, że mają niskie kompetencje medialne i nie wiedzą, jak działa reklama na Instagramie. Chcą raczej poznawać nowe produkty. Rynek jest nasycony możliwościami wydawania pieniędzy. Trudno się dziwić, że potrzebujemy kogoś, kto przeprowadzi nas przez zalew kremów do twarzy i diet pudełkowych. A że w pierwszej kolejności kierujemy się emocjami – ufamy tym, których lubimy.

Za każdą influencerką stoi facet

Na Instagramie atutem Ani, oprócz wysportowanej sylwetki i zamiłowania do mody, jest chłopak.

– Trudno było go namówić na wstawianie wspólnych zdjęć, ale zrozumiał, że jestem osobą publiczną i dzielenie się życiem z ludźmi to moja praca – wzrusza ramionami.

Nie każda influencerka pokazuje w sieci bliskich, mimo że prywatność klika się jak mało co. Dla ludzi to nie tylko zdjęcia, raczej insta-serial. U Patrycji nie zobaczymy twarzy córki, jej partner nie pojawia się wcale. Żeby znaleźć męża Sylwii, trzeba się nascrollować, a i tak zdjęcia są trzy na krzyż. I to mimo że za większością instagramerek stoi insta-facet, który w sytuacjach awaryjnych te zdjęcia robi. Czasem nawet i przez godzinę. Ania nie ma takich dylematów.

– Chcę mieć dzieci, nie jestem już taka młoda, w tym roku kończę 25 lat. Myślę, że pokazywałabym je na Instagramie. Mam już nawet kilka pomysłów – dzieci występujące w takich samych stylizacjach jak ja, ich mama, wpisy o zabawkach. Tego, co można robić jako insta-matka, jest mnóstwo i ja to czuję – zapewnia Ania.

InstaLife

Za swój największy dotychczasowy Ania sukces uznaje program „InstaLife” emitowany w Red Carpet TV. Jest prowadzącą. Zaprasza influencerów z różnych dziedzin, robi przegląd tego, co „grzeje” na Instagramie.

– Ten program pozwala mi pokazać moje prawdziwe ja. Na podstawie zdjęć ludzie biorą mnie za laskę, która nie ma nic w głowie. Taką, która spędza pół dnia na malowaniu się, przebieraniu. To się zmienia, kiedy ktoś ze mną porozmawia. Już na castingu stwierdzili, że odwołują inne dziewczyny i biorą mnie, bo jestem idealna. Często słyszę, że jestem bardzo inteligentna, naturalna i prawdziwa. Że widać, że nie jestem kolejną typową laską – wylicza nietypowa Ania.

Dwa lata temu powiększyła biust. Nie chodziło o kompleksy ani Instagram, ale o modę. Kochała ją miłością nie do końca odwzajemnioną. Bez biustu jest trudno. Nie można nosić dekoltów, odkryte plecy też źle się prezentują.

Tak jak bez ciała nie ma zbrodni, bez miseczki D nie ma seksownej influencerki. Na Instagramie to, że ktoś poprawia naturę, nie jest wstydliwym sekretem. Już prędzej Rolexem, który demonstruje przynależność do uprzywilejowanej grupy.

Komercyjna fotomodelka z biustem jest warta więcej niż ta, która go nie ma. Jasne, że ludzie się czepiają, ale zdaniem Ani to polska mentalność. Do wybielania zębów jakoś nikt nic nie ma. Ania miała już propozycje z „CKM-u”, ale póki co odmawia.

– Cycki mogę pokazać zawsze, ale wolę najpierw zasłynąć z tego, co mam w głowie. Poza tym stawka mi nie odpowiada – mówi.

Ania twierdzi, że nie chce zaistnieć w mediach, bo już w nich zaistniała. Jako dziennikarce i influencerce trudno jej czasem zrozumieć, dlaczego tak wiele dziewczyn odmawia udziału w „InstaLife”. Boją się, jak wypadną przed kamerą? A może raczej nie są oswojone z mediami?

– Prawda jest taka, że media nie zrobią z ciebie głupka, jeśli po prostu nim nie jesteś – wyrokuje.

Trzeciego dnia Internet stworzył influencerkę

Tam gdzie panuje dobrobyt, ludzie zaczynają wydawać pieniądze na manifestowanie swojej tożsamości. Produkt nie jest już po prostu bluzą streetwearową, batonem białkowym czy rowerem vintage. Jest możliwością wyrażenia tego, kim jesteśmy.

Influencerki nie wymagały stwórcy. Były nam potrzebne. Nie tylko do tego, żeby przeprowadzić nas przez suchą stopą przez rynkowe meandry.

Pełnią dziś rolę wirtualnych przyjaciółek. Nie tylko rozmawiają ze swoimi obserwującymi nagrywając instastories (krótkie filmiki umieszczane na Instagramie, które są dostępne przez 24 h, najczęściej służą do relacjonowania życia codziennego – przyp. red.), ale inspirują, by żyć lepiej.

To nie motywacja spod znaku Lewandowskiej czy Chodakowskiej, ale raczej coś na kształt wspólnego wyjścia na siłownię z koleżankami. Magia polega na tym, że influencerki nie są niedoścignionymi wzorami: mistrzyniami fitnessu czy topmodelkami, ale dziewczynami, które o siebie dbają. Do świata, który pokazują, można aspirować, zamiast rezygnować, zakładając, że "takie rzeczy to nie dla mnie".

Nowe, wspaniałe społeczeństwo sieciowe działa trochę jak giełda. Miejsce spółek zajmują tu marki osobiste. Zarządza się w nich nie aktywami, ale wywoływanym wrażeniem. Influencerka jest w tym światku odpowiednikiem maklera z Wall Street, co nie oznacza wcale, że aby się wybić, musi być cyniczną spekulantką.

Autentyczność nie polega już, a przynajmniej nie na Instagramie, na tym, czy ktoś ma „naturalny” biust i „prawdziwe” usta, ale na sposobie prezentacji. Jeśli odbiorca wyczuwa szczerość człowieka stojącego za wizerunkiem, przekaz będzie autentyczny, nawet jeśli na zdjęciu widzi dziewczynę ubraną jak na Oscary, która chodzi po parku.

Konsultacja merytoryczna: Sebastian Bryks - starteg marketingowy, autor bloga Bryks.it

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (176)