Wieloetatowi nauczyciele. Powrót do szkół spędza im sen z powiek
Regularne przemieszczanie się ze szkoły do szkoły zwiększa prawdopodobieństwo, że to właśnie kadra pedagogiczna będzie przenosić koronawirusa. Nauczyciele boją się o zdrowie swoje i uczniów, ale jednocześnie przeczuwają, że dopadnie ich ostracyzm społeczny.
27.08.2020 16:21
Związek Nauczycielstwa Polskiego wyliczył, że prawie 100 tysięcy nauczycieli pracuje jednocześnie w kilku szkołach. Uzupełnianie etatów nie jest nowym zjawiskiem w naszym kraju, zwłaszcza od czasu wprowadzenia reformy edukacji, jednak w dobie pandemii budzi pewnie wątpliwości i niepokoje.
Nauczyciel, który prawie każdego dnia pojawia się w kilku różnych placówkach, zdecydowanie zwiększa ryzyko rozprzestrzeniania się koronawirusa. Jeśli w jednej szkole pojawi się ognisko, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że zanim zostanie wykryte, wirus pojawi się już w innej placówce.
"Będę musiała zawiesić pracę"
Katarzyna od trzech lat pracuje jednocześnie w czterech różnych szkołach wiejskich na Podkarpaciu – dwóch prywatnych i dwóch publicznych: liceum i podstawówce. Kobieta przyznaje, że jeszcze przed wybuchem pandemii organizacja planu każdego dnia była dla niej nie lada wyzwaniem. – Wszystkie znajdują się na terenie jednej gminy, ale są oddalone od siebie o ok. 20 kilometrów. Porozumienie między dyrekcjami jest słabe, dlatego muszę sama pilnować wielu kwestii – mówi w rozmowie z WP Kobieta.
Kasia uczy języka polskiego oraz prowadzi zajęcia specjalistyczne. Zdarzają się dni, gdy musi jechać do danej placówki tylko dla jednego ucznia, z którym prowadzi indywidualne zajęcia. Powrót do edukacji stacjonarnej wzbudza obawy u nauczycielki z kilku powodów. – Jeśli w jednej placówce wykryją koronawirusa i wyślą wszystkich na kwarantannę, to wtedy będę zmuszona zawiesić również pracę stacjonarną w innych szkołach – zauważa.
– Obawiam się również opinii innych nauczycieli. Wiadomo, że każdy się boi, dlatego inaczej jest postrzegany nauczyciel, który pracuje cały czas w jednej szkole i ma kontakt z tymi samymi dziećmi, a inaczej ten, który regularnie się przemieszcza. W jednej wsi są przypadki COVID-19, a w innych nie ma i ludzie o tym wiedzą – tłumaczy.
Sama z problemem
Dyrektorzy szkół nie zainteresowali się sytuacją, w której znalazła się polonistka. A jak twierdzi, nie jest jedyną osobą zatrudnioną w kilku placówkach. Organ prowadzący również nie podjął żadnych rozmów. – Nie wysunięto propozycji zmiany, nawet tam, gdzie mam wyłącznie zajęcia indywidualne – wyjawia.
Kobieta mogłaby zrezygnować z pracy w niektórych szkołach, ale blokują ją względy finansowe. – Najlepiej byłoby się zwolnić z trzech szkół, tylko wtedy pracowałabym na sam dojazd do szkoły, w której mam najwięcej godzin – przyznaje ze smutkiem.
– Szczerze mówiąc, to nawet nie mam pomysłu, jak mogłabym się zabezpieczyć. Kupiłam płyn do dezynfekcji, maseczki i przyłbice oraz ograniczyłam pomoce logopedyczne do absolutnego minimum – dopowiada.
Katarzyna przyznaje, że znalazła się w sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. – Z jednej strony obawiam się zarażenia i tego, że mogę sama przenieść wirusa ze szkoły do szkoły, a z drugiej nie wyobrażam sobie dalej prowadzić naukę zdalną. Rewalidacja czy zajęcia uspołeczniające z autystami nie mają najmniejszego sensu w takiej formie i nie prowadzą do zmian takich, jak zajęcia w bezpośrednim kontakcie – tłumaczy.
"Wina spadnie na mnie"
Anna, nauczycielka chemii, która pracuje w powiecie cieszyńskim, który jeszcze do niedawna był w żółtej strefie, również uzupełnia swój etat w drugiej szkole. Kobieta nie tyle boi się zarażenia koronawirusem, co ostracyzmu społecznego.
– Uczę w dwóch podstawówkach, gdzie wprowadzono skrajnie różne procedury. W jednej szkole dzieci i nauczyciele muszą mieć maseczki, wchodząc na teren szkoły i mogą je zdjąć dopiero gdy zajmą miejsce w klasie. Będzie obowiązkowa dezynfekcja rąk przed wejściem do szkoły, do stołówki czy do biblioteki. Wyznaczono osoby, które mają tego pilnować. Ponadto wprowadzono przydział stałych miejsc dzieci w klasach i na stołówce, a uczniowie mają jak najrzadziej przemieszczać się po budynku i zawsze w maseczkach – wylicza.
Z kolei w drugiej szkole, gdzie pracuje Anna, dyrekcja ma zupełnie inne podejście do pandemii. – Kierują się zasadą "jakoś to będzie". Nie ma przydziału miejsc. Uczniowie mogą spędzać przerwy wspólnie na korytarzach i bez konieczności zakładania maseczek. Płyny do dezynfekcji co prawda będą umieszczone przed wejściem, ale nikt nie będzie sprawdzał, czy są używane – opowiada chemiczka.
Nauczycielka podejrzewa, że rodzice uczniów ze szkoły, gdzie wprowadzono bardzo rygorystyczne zasady, będą uprzedzeni do niej i jeśli dojdzie do zarażenia, to mogą ją obarczyć winą. – Wiem, że to nie byłoby stricte przeze mnie, ale przecież wszyscy wiemy, jak po takich sytuacjach zmienia się nastawienie ludzi – tłumaczy i zaznacza, że dla własnego spokoju będzie zakładać maseczkę również w szkole, gdzie nie ma takiego obowiązku.
Anna liczy cały czas na to, że w drugiej szkole również zaostrzą zasady, ponieważ jeśli pojawi się w niej ognisko koronawirusa, to automatycznie zabraknie nauczycieli w pierwszej. – Jak na złość tam jest wielu nauczycieli dojeżdżających. To byłoby bardzo krzywdzące, gdyby nagle okazało się, że zabraknie chemika, biologa, fizyka i germanisty – podkreśla.
Doktor Michał Sutkowski, prezes Warszawskich Lekarzy Rodzinnych, przyznaje, że nauczyciele pracujący w kilku placówkach jednocześnie stwarzają większe ryzyko przenoszenia koronawirusa ze szkoły do szkoły. – To jest dosyć oczywiste, ale z drugiej strony trudno byłoby rozwiązać teraz ten problem, ponieważ w Polsce brakuje nauczycieli tak samo jak brakuje lekarzy czy pielęgniarek – zauważa ekspert w rozmowie z WP Kobieta.
– Obecnie jedyne co ci nauczyciele mogą zrobić, to sumiennie przestrzegać wszystkich zasad wprowadzonych w danej szkole – radzi. – Trzeba ten pierwszy moment przetrwać i oby to nie była dla nich szkoła przetrwania – puentuje.