Wierzę mocno w to, co robię
Anna Dymna to wulkan energii. Rozmowa z tą silną i mądrą kobietą jest fantastycznym przeżyciem. I nieważne, czy opowiada o swoich podopiecznych z Fundacji „Mimo Wszystko”, czy o dziecięcych zabawach na bronowickiej wsi. W każdym jest w stanie dojrzeć dobro, a pomysłów na dzielenie się nim z innymi nigdy jej nie braknie. Wie, że każdą przeszkodę może pokonać miłość i że nie wolno przestać marzyć.
14.10.2016 | aktual.: 16.10.2016 09:24
*Z kamienicy przy ul. Nowowiejskiej, gdzie mieszkała Pani z rodzicami, do Bronowic Wielkich jest raptem 30 minut spacerem. *
To prawda. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze w niedzielę rano, po śniadaniu, chodziliśmy całą rodziną, z wózkami, rowerkami, hulajnogami, na tak zwane stawy w Mydlnikach. Dojeżdżaliśmy na pętlę w Bronowicach i potem przechodziliśmy taką kładką nad torami. Po prawej stronie był staw, w którym nie można było pływać, bo tam wędkarze mieli ryby. Dalej znajdowały się cztery małe stawy, w których były pijawki. Kąpaliśmy się tam z braćmi, a przy okazji zbieraliśmy pijawki do słoików. Wracaliśmy stamtąd szczęśliwi, cali umorusani; kolana poobijane od chodzenia po drzewach, łydki otarte od zbierania jeżyn i grzybów. Mama zawsze powtarzała: „Możecie robić wszystko, tylko nie wolno skarżyć i nie plujcie na siebie”. Takie to były wspaniałe czasy.
*Emanuje od Pani życzliwość i dobroć. Czy takie nastawienie do innych wyniosła Pani z domu? *
Prawdą jest, że byłam wychowywana metodą zaufania i miłości. Moja mama to był taki prawdziwy anioł na Ziemi. Od dziecka byłam uczona bez słów, że drugi człowiek to jest najważniejsza i najpiękniejsza rzecz na świecie. Ludzie są co prawda różni, ale każdemu trzeba pomóc i trzeba żyć tak, by inni się na twój widok uśmiechali. Mama każdemu pomagała. Nie przeszkadzało jej, że człowiek był pijany albo śmierdział. Nic nie mówiąc, po prostu pochylała się nad każdym i pomagała. Miała taki odruch i taki odruch mi przekazała, naturalny jak oddychanie.
Pani mama była bardzo mądrą i dobrą kobietą.
To mój ideał, chciałabym kiedyś być taka jak ona. Cały czas nad sobą pracuję, uczę się rozumieć drugiego człowieka. Nie jestem nawet w jednym procencie taka jak ona. Pamiętam, jak mówiła, że w życiu warto być czasem dzieckiem, które w każdej rzeczy, roślinie, zwierzątku, drugiej osobie potrafi dostrzec coś dobrego i pięknego. Lubię się patrzeć na to, co się rusza, co lata, co rośnie… Lubię pająki, szczury, wszystkie robale, sierściuchy duże i małe. A najbardziej kocham koty i wszystko, co rośnie w moim ogrodzie. To daje mi spokój.
*Potrafi Pani we wszystkim znaleźć coś pozytywnego. Takie podejście jest w dzisiejszych czasach rzadko spotykane. *
Wszystko zależy do stosunku do życia. Gdy pada deszcz, większość narzeka, że jest brzydka pogoda, a mnie się on podoba, bo nie muszę podlewać w ogródku. Są rzeczy, na które nie mamy wpływu, więc zamiast ich nienawidzić, lepiej je polubić. Mam taki wypracowany mechanizm w środku. Cieszę się z tego, co jest. Gdy coś mnie boli, z czymś nie mogę się pogodzić, staram się to w miarę swoich możliwości zmienić na lepsze. Co mi da narzekanie? Jak jest źle, uśmiecham się, nawet z zaciśniętymi zębami, robię swoje i wierzę, że będzie lepiej. Znam ludzi, którzy – mając problemy – gorzknieją, rozpaczają, pomstują. Nie lubią życia i świata. Rozumiem ich, ale to tylko zapętla problemy, rodzi nienawiść i konflikty. Mam kolegę, który czasem mówi do mnie: „I co się tak, k…, uśmiechasz?”. Odpowiadam mu: „Bo cię widzę”. A on na to: „No masz powód, żeby się uśmiechać!”. Są takie osoby, które wszystko drażni. Na szczęście taka nie jestem.
*Na pewno jest coś, co jednak nawet Panią wyprowadza z równowagi? *
Denerwuje mnie, że ludzie tak chętnie narzekają na wszystko, tak łatwo wzajemnie się potępiają, oceniają, nienawidzą. Nasz obecny świat wyostrzył wszystkie złe reakcje. Nie słuchamy się wzajemnie, obrzucamy się obelgami, nie szanujemy się. Niestety, jest przyzwolenie na takie zachowanie. Kiedyś można było mieć inne poglądy i mimo to dało się coś fantastycznego razem zrobić. Obecnie to coraz trudniejsze. Ale możliwe! Jestem prezesem-wolontariuszem fundacji, mam ponad sześćdziesięciu pracowników, wielu przyjaciół i od trzynastu lat razem z nimi, przy życzliwości tysięcy ludzi w Polsce, zmieniamy na lepsze życie poszkodowanych przez los, przede wszystkim niepełnosprawnych intelektualnie. I nic mnie nie zniechęci. Żyję według maksymy św. Augustyna: „Kochaj i rób, co chcesz”. Po prostu mocno wierzę w to, co robię. Jurek Owsiak mi kiedyś powiedział: „Jak zobaczysz, że ktoś cię atakuje bardzo agresywnie, to znaczy, że robisz coś bardzo ważnego i potrzebnego”.
*Zagrała Pani prawie trzysta ról, ale młodziutka Ania wcale nie chciała być aktorką, tylko płetwonurkiem oceanicznym. Później poważnie myślała Pani o psychologii. Dlaczego nagle zmieniła Pani zdanie i zdawała do szkoły aktorskiej? *
Gdy miałam jedenaście lat, faktycznie, chciałam chodzić po dnach oceanów i zbierać muszelki. Zawsze bardzo lubiłam wodę. Taki zawód wydawał mi się niezwykle fascynujący. Kiedy podrosłam, wiedziałam, że chcę pracować dla ludzi. Może to przez mamę, która wpajała mi, że człowiek jest z natury dobry, a jak robi coś niedobrego, to znaczy, że jest nieszczęśliwy. Dlatego chciałam pracować w domach poprawczych albo więzieniach, z ludźmi, którzy mają kłopoty. Złożyłam nawet papiery na psychologię kliniczną na UJ, jednak nie przystąpiłam do egzaminu wstępnego. Przed egzaminem na psychologię zostałam studentką PWST. Przyczynił się do tego nasz sąsiad z kamienicy, znany krakowski aktor Jan Niwiński, który prowadził tzw. Koci Teatr. Chodziłam tam na próby od jedenastego roku życia. Gdy pan Jan dowiedział się o moich planach studiowania psychologii, potwornie mnie zwyzywał na klatce schodowej: „Ty kretynko, na jaką psychologię? Każdy może sobie pójść na psychologię. Ty masz być aktorką!”.
I kazał Pani złożyć papiery do krakowskiej szkoły teatralnej.
Zrobiłam to, bo się go bałam. Umiałam dziesiątki różnych tekstów, więc byłam do egzaminu przygotowana. Byłam chudziutka, po przebytej właśnie mononukleozie, wyglądałam na czternastolatkę. W pewnym momencie komisja egzaminacyjna kazała mi obrażać siebie. Tego w ogóle nie umiałam robić. Jedyne brzydkie słowo, jakie znałam, to była „dupa”. Wykrzyczałam je i rozpłakałam się z bezsilności. Komisja pokładała się ze śmiechu, gdy zasmarkana śpiewałam Rudy, rudy rydz, no i… dostałam się.
Od razu, jeszcze na pierwszym roku, zagrała Pani w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Lidii Zamkow.
Grałam Isię i Chochoła w słynnej inscenizacji „Wesela” w Teatrze Słowackiego. Potem wzięłam udział w zdjęciach próbnych (castingu) do „150 na godzinę” i zagrałam w swoim pierwszym filmie. Później pojawiały się kolejne propozycje. Było ich tak wiele, że na trzecim roku studiów musiałam wziąć urlop dziekański. Dostałam wtedy główną rolę w „Pięć i pół bladego Józka”, gdzie poznałam Wiesia Dymnego. I choć film został wstrzymany przez cenzurę i nigdy w pierwotnym kształcie nie wszedł na ekrany, właśnie ta praca zaważyła na moim życiu. Na trzecim roku zagrałam też pierwszy raz w Starym Teatrze rolę Kasi w „Królu Mięsopuście” w reżyserii Bogdana Hussakowskiego, u boku Jerzego Treli, Jurka Bińczyckiego, Ewy Ciepieli.
*Ze Starym Teatrem jest Pani związana od 1973 r. Czy po ukończeniu krakowskiej PWST od razu zaczęła Pani tam grać? *
To było moje marzenie, ale nie miałam odwagi starać się o angaż do Starego. Myślałam o Gdańsku, Wrocławiu. Na szczęście pewnego dnia zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszałam głos Jana Pawła Gawlika, ówczesnego dyrektora Starego Teatru, który zapytał mnie, czy już wreszcie skończyłam szkołę, bo przecież czekają na mnie role.
*Można rzec, że miała Pani szczęście do ludzi. Gdyby nie Wojciech Plewiński, nie znalazła by się Pani na okładce „Przekroju”. Gdyby Jan Niwiński nie zaraził młodej Ani miłością do teatru, kto wie, jak by potoczył się los Dymnej. Czy zakładając Fundację „Mimo Wszystko”, chciała Pani niejako spłacić dług wdzięczności za życzliwość okazaną przez tamtych ludzi? *
Nie, to nie było żadna kalkulacja. Po upadku komunizmu ludzie zaczęli przysyłać listy, które mnie „zabijały”. Pisały do mnie matki dzieci niepełnosprawnych, umierający ludzie, chore osoby, które nie miały na leki, jedzenie, ubrania. Czasem starałam się im jakoś pomagać indywidualnie. Ale to nie była mądra pomoc. Zresztą zwykle było tak, że gdy wysłałam na przykład 100 zł na leki, to natychmiast otrzymywałam prośbę, by kupić córce futro, mężowi garnitur lub przesłać więcej pieniędzy. Zrozumiałam, że taka pomoc, jaką dotychczas stosowałam, jest bez sensu.
*Dlaczego właściwie ci ludzie do Pani pisali? *
To jest normalny mechanizm, gdy się jest aktorem. Zwykle grałam kobiety dobre, sympatyczne, nieszczęśliwe, umierające, oszukane przez los. Byłam obsadzana po warunkach psychofizycznych i najczęściej odgrywałam role ofiar, nie katów. Ania Pawlaczka, Barbara Radziwiłłówna czy Marysia Wilczur budziły w widzach życzliwość i zaufanie do mnie. Koleżanki, które grały role oprawczyń, dostawały mniej takich listów.
Wróćmy jednak do przyczyn założenia Fundacji. Doszła Pani do przekonania, że pomoc finansowa jest bezcelowa. Bale charytatywne, na które Panią zapraszano, nie do końca spełniały swoje założenia i nieco irytowały ilością. Zapewne kumulowało się w Pani poczucie bezradności, a zarazem nie gasła chęć niesienia pomocy tym ludziom. I wtedy na Pani drodze stanął ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który w Radwanowicach pod Krakowem prowadził schronisko dla osób niepełnosprawnych intelektualnie.
Ksiądz zaprosił mnie na przegląd twórczości teatralno-muzycznej ludzi niepełnosprawnych intelektualnie. Bałam się tego spotkania. Nie znałam dotąd takich osób. Nie wiedziałam, jak się z nimi porozumiem, jak mam się zachowywać. Ale tak naprawdę byłam ich ciekawa, zwłaszcza po przeczytaniu książki pewnego neurologa, który pisał, że „największą nagrodą za wszystkie trudy jego pracy jest dla niego kontakt z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie”. Pytałam sama siebie, o co w tym chodzi? Przecież to są takie istoty dziwnie wyglądające, dziwnie mówiące, dziwnie się zachowujące.
Jednak czymś Panią do siebie przekonali, bo Pani została.
Gdy zaczęły się występy, wszystkie lęki i strach zniknęły jak ręką odjął. Poczułam się tam potrzebna. Kochana. I od tego dnia to się zaczęło. Zobaczyłam, jak ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski prowadzi schronisko i warsztaty terapii zajęciowej dla swoich podopiecznych. Zdałam sobie sprawę, że taka pomoc ma ogromny sens. Zaczęłam do Radwanowic jeździć regularnie, początkowo w odwiedziny, a później by pomóc terapeutkom w pracy z podopiecznymi w teatrze „Radwanek”.
*Po roku luźnej współpracy otrzymała Pani w 2000 r. Medal św. Alberta z rąk ks. Isakowicza-Zaleskiego, który stał na czele działającej w Radwanowicach Fundacji im. Brata Alberta. *
Wiedziałam, że to jest taka rzucona w moim kierunku przynęta, bo przecież niczego jeszcze specjalnego nie zrobiłam dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. To był chytry plan sprytnego Ormiaszki. Wiedział, że jestem ambitna – moja prababcia też była Ormianką – i wezmę się do roboty. Rok później, na dużej scenie w pięknym Teatrze Słowackiego, wystartowała pierwsza „Albertiana” – Ogólnopolski Festiwal Twórczości Teatralno-Muzycznej Osób Niepełnosprawnych Intelektualnie.
Fundacja powstała dopiero dwa lata później. Dlaczego akurat wtedy?
Tego w ogóle nie planowałam. To był impuls. Wszystko za sprawą nowelizacji ustawy o rehabilitacji i zatrudnieniu osób niepełnosprawnych, na mocy której dwudziestu dziewięciu mieszkańców schroniska w Radwanowicach traciło prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych, które były dotowane przez państwo. Nie mogłam dopuścić do tego, by tylu moich przyjaciół straciło sens i radość życia. Nie zastanawiając się długo, we wrześniu 2003 r. zarejestrowałam Fundację „Mimo Wszystko”, a już w lutym 2004 r. otworzyłam warsztaty terapii artystycznej. Nasi podopieczni w ogóle nie zauważyli, że ktoś chciał ich wyrzucić na obrzeża życia. To są ludzie wrażliwsi od nas, którzy czują zdecydowanie głębiej. Może nie umieją tego wyrazić, ale – mimo swych ułomności – chcą być potrzebni i coś robić.
*Los wyraźnie Pani sprzyjał. Czy równie ekspresowo powstała nazwa i logo Fundacji? *
Nazwę wymyśliłam sama. Kiedyś graliśmy na Rynku w Krakowie spektakl dla bezdomnych. Padał deszcz i było bardzo zimno. Kilku nastoletnich wolontariuszy podeszło do mnie i wręczyło mi tekst wiersza „Mimo wszystko”, który jest wyryty na ścianie schroniska dla bezdomnych w Kalkucie. Przypomniałam sobie o tym, gdy w myślach odrzucałam kolejną wzruszającą nazwę dla fundacji. Zaczęłam intensywnie rozmyślać: „Fundację muszę założyć mimo wszystko, moi niepełnosprawni intelektualnie przyjaciele mimo wszystko są godni miłości i pomocy, a ich życie mimo wszystko nie musi być takie złe”. I wtedy sobie uświadomiłam, że „Mimo Wszystko” to doskonała nazwa dla mojej organizacji. Logo pomogła mi stworzyć studentka Ewa Preisner . Ustaliłyśmy, że kolorem Fundacji będzie zieleń, a nasz znak identyfikacyjny to po prostu taki mały labirynt, z którego mimo wszystko zawsze jest wyjście, bo jest w nim zielona nadzieja.
*Rok później Fundacja stała się organizacją pożytku publicznego (OPP), dzięki czemu mogła otrzymywać 1proc. podatku od osób fizycznych. *
Na początku nie było łatwo. Miałam wynajęty pokoik, wypożyczonego księgowego, faks, telefon. Potem pojawiła się obok mnie Maja Jaworska – dzisiaj dyrektor fundacji, która sama się zgłosiła i chciała ze mną pracować, nawet za darmo. Stopniowo uczyłyśmy się pozyskiwać fundusze. Zaczęły otwierać się różne drzwi, które dotąd były niedostępne. Fundacja rozwijała się i w dosyć szybkim czasie otrzymała status OPP. Pożytek publiczny określany jest ogólnie jako działalność spełniająca cele szlachetne i społecznie użyteczne. Nasze działania jako organizacji wspierającej ludzi chorych i niepełnosprawnych zostały uznane za wyjątkowo istotne i pożyteczne społecznie już po roku działalności.
Proszę opowiedzieć o projektach Fundacji, które są szczególnie bliskie Pani sercu.
Najważniejsza dla mnie jest „Dolina Słońca” – piękne warsztaty terapeutyczne, które udało nam się wybudować w Radwanowicach dla naszych podopiecznych oraz podobny ośrodek „Spotkajmy się” w nadmorskim lesie, w gminie Choczewo, dla osób niepełnosprawnych z tych okolic. Na pewno ważnym projektem jest Akademia Odnalezionych Nadziei, w ramach której prowadzimy konkurs „Indeks marzeń”. Zawsze mnie bolało, gdy widziałam młodych i zdolnych niepełnosprawnych ludzi, którzy nie mieli jak studiować z powodu trudnych warunków materialnych. Tym najzdolniejszym fundujemy dziewięciomiesięczne stypendia naukowe, a jeśli po roku nadal dobrze się uczą, my im ten indeks przedłużamy o kolejne dwanaście miesięcy. Oczywiście wspomnieć trzeba o Ogólnopolskim Festiwalu Zaczarowanej Piosenki dla uzdolnionych wokalnie osób niepełnosprawnych z całego kraju. Pierwsza edycja odbyła się w 2005 r. dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Telewizji Polskiej. Ten festiwal naprawdę zmienia sposób patrzenia na osoby niepełnosprawne. Niedawno jedna z gwiazd podczas koncertu finałowego zwierzyła mi się, że zawsze patrzyła na nich jak na kosmitów, a teraz widzi w nich normalnych ludzi. Dzięki festiwalowi zmienia się świadomość społeczna.
Jest coś, czego Pani nie lubi podczas trwania Festiwalu Zaczarowanej Piosenki?
Najwięcej wysiłku kosztuje mnie to, że nie mogę sobie pozwolić na okazanie zdenerwowania. Na scenie muszę być spokojna. Gdy idę po finalistę, to nieraz w drodze do mikrofonu odbywa się terapia. Jednych trzeba pogłaskać, z innymi pogadać czy po prostu kopnąć na szczęście. My mamy tylko służyć tym ludziom. To jest lekcja pokory.
*Czy może Pani zdradzić, skąd w osobach niepełnosprawnych jest taka siła, by się nie poddać i cieszyć się każdym dniem? *
Kilka lat temu w programie „Anna Dymna – Spotkajmy się” emitowanym w TVP2 rozmawiałam o cierpieniu. Moi rozmówcy doszli do wniosku, że ich cierpienie jest bardzo ważne, skoro jest i jest tak dotkliwe. Bo przecież wszystko ma jakiś sens. Do dziś pamiętam, jak pewna kobieta na wózku powiedziała mi: „Wiesz, Aniu, po co taka jestem? I dla kogo? Dla ciebie na przykład. Przecież gdy na mnie patrzysz, to czujesz, jak jesteś szczęśliwa”. Ci ludzie prowokują nas swoją postawą, by zastanowić się nad prawdziwymi wartościami i sensem życia. Dlatego uważam, że osoby zdrowe powinny przebywać w towarzystwie osób niepełnosprawnych – nie bać się ich, nie odwracać się, bo kontakt z nimi jest uczłowieczający. Jan Paweł II powiedział kiedyś, że cierpienie to taki ogień, który wypala zło i oczyszcza miejsce dla miłości. Coś w tym jest!
*Dąży Pani do wypracowania „normalnego” stosunku między zdrowymi a niepełnosprawnymi? *
Oczywiście, choć ci ostatni są często bardziej sprawni niż my, zdrowi, którzy często mamy w sobie o wiele gorsze „wózki inwalidzkie”: bariery, słabości, kompleksy, złości, znieczulice. Gdy jestem zmęczona moim mądrym, przeintelektualizowanym światem, to jadę do „moich” niepełnosprawnych intelektualnie przyjaciół. Tam mi się wszystko prostuje. Tam każdy mówi to, co myśli, bez krygowania się, czy wypada coś powiedzieć, czy też nie. A jak nie umie mówić, to się przytuli, popłacze, uśmiechnie się. Wszystko jest prostsze. To są czyste osoby, które potrafią mi przekazać, co mi jest tak naprawdę potrzebne, abym była szczęśliwa.
*Czy w tak napiętym grafiku jest miejsce na odpoczynek? *
Odpoczywam, chodząc po ogrodzie, codziennie o piątej, szóstej rano. To jest tylko mój czas. Łażę na bosaka po trawie, tu coś przytnę, tu wkopię… Ptaki dla mnie śpiewają... To życiodajne chwile.
*Ma Pani jakieś marzenia? *
Mam ich tysiące! Ja się składam z marzeń, dlatego taka gruba jestem. Na pewno życzę sobie zdrowia, by mi się kręgosłup nie rozpadł w drobny mak. I dużo sił, choć jak będę zdrowa, to i siły będę mieć.
Pewnie wiele z Pani marzeń związanych jest z podopiecznymi Fundacji.
Na pewno marzy mi się kontynuacja budowy ośrodka rehabilitacyjno-wczasowego „Spotkajmy się” nad morzem w Lubiatowie. Niestety, obecnie prace stanęły, bo na wydzierżawionym od wojska terenie rząd planował umieścić elektrownię atomową. Już wiem, że elektrowni tam nie będzie, ale na razie blokada budowy ośrodka trwa. Marzę też, by – obok istniejącej od 2012 r. „Doliny Słońca” – wybudować jeszcze Dom Stałego Pobytu. Znalazłyby się tam miejsca dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, którymi nie miałby się kto zaopiekować po śmierci ich najbliższych. Takich domów bardzo wciąż brakuje. Obiektem zarządzałaby Fundacja, a dom utrzymywałby się z wpłat jednoprocentowych i wolnych datków.
*Czy Fundacji mogą jakoś pomóc Młode Pary lub goście weselni? *
Zdarza się, że przychodzą do nas narzeczeni, którzy chcieliby w jakiś sposób wesprzeć działalność organizacji. Od gości weselnych, zamiast kwiatów, zbierają na ten cel wolne datki. Te pieniądze są dla Fundacji podwójnie cenne, bo przekazywane są w tym jakże wyjątkowym dniu. To piękny gest, za który jesteśmy bardzo wdzięczni. To m.in. z myślą o nowożeńcach podopieczni z Radwanowic tworzą tzw. kamienie szczęścia i miłości. Otoczaki zbierane są nad Rabą, a następnie ozdabiane barwnymi malunkami. Każdy kamień ma swój numerek – jeden otoczak otrzymuje Para Młoda, a drugi zostaje w Fundacji i wkrótce stanie się częścią Drogi Miłości w podkrakowskiej „Dolinie Słońca”. Myślimy też o kamieniach węgielnych wkopywanych w fundamenty nowego domu. Każdy z nich jest inny i niepowtarzalny, przynosi szczęście. Nasi podopieczni wkładają w nie całe serce. Dzięki temu szczęście przechodzi płynnie z jednej osoby na drugą.
_Tylko dzięki Twojemu wsparciu możemy pomagać osobom z niepełnosprawnością intelektualną. Przekaż darowiznę na konto: 65 1090 1665 0000 0001 0373 7343. Z celami i pracą Fundacji „Mimo Wszystko” możesz się zapoznać na stronie: www.mimowszystko.org._
Magazyn WESELE 3/43/2016/ Rozmawiała: Justyna Abdank-Kozubska