ModaZakupy z Ewą Minge

Zakupy z Ewą Minge

Zakupy z Ewą Minge
Źródło zdjęć: © Świat Konsumenta/Sebastian Skalski
15.01.2007 13:48, aktualizacja: 29.05.2010 23:50

Ewa Minge – ,,towar eksportowy” polskiego świata mody. Businesswoman i projektantka w jednym. Ostatnio także twarz farb Dekoral, nowoczesnej linii fashion. Opowiada o początkach znajomości z Jolantą Kwaśniewską i o tym, jak hobby przerodziło się w prężny biznes.

Ewa Minge – ,,towar eksportowy” polskiego świata mody. Businesswoman i projektantka w jednym. Ostatnio także twarz farb Dekoral, nowoczesnej linii fashion. Opowiada o początkach znajomości z Jolantą Kwaśniewską i o tym, jak hobby przerodziło się w prężny biznes.

Świat Konsumenta: Ewa Minge ubiera rzeszę znanych osób, miedzy innymi Małgorzatę Walewską, Ninę Terentiew, ale najbardziej intrygujący jest początek znajomości, a później również przyjaźni, z Jolantą Kwaśniewską. Jak się Panie poznały?
Ewa Minge: Prosta sprawa. Zostałam nominowana do nagrody Złoty Wieszak, Jolanta również. Pojawiłyśmy się na rozdaniu nagród. Jako osoba nagrodzona musiałam pokazać kolekcję, co też zrobiłam. Każda z nas siedziała gdzie indziej. Skończyła się impreza, a pani prezydentowa ze swoimi ochroniarzami podeszła do mnie, by pogratulować. Była zachwycona kolekcją i powiedziała, że chciałaby mieć parę rzeczy. I tyle. Później poprosiłam Jolantę, żeby objęła patronatem pokaz, który robiłam dla Swarovskiego z przeznaczeniem pieniędzy na fundację. Przekazano wówczas 50 tys. ze wskazaniem na hospicjum w Poznaniu.

To jedno z wielu charytatywnych przedsięwzięć, w które jest Pani zaangażowana. Rok temu wsparcie otrzymali młodzi projektanci w Berlinie.
Po Oskarach Mody kwartalnika „Fashion” zadeklarowałam, że wesprę i będę promowała osobę, która wygra. Zwycięzca, wytypowany przeze mnie młody talent, pojedzie do Berlina i weźmie udział w konkursie, w którym są trzy nagrody o wartości 25 tys. euro plus stoisko na największych targach europejskich w Berlinie.

Ale w jednym z wywiadów, stwierdziła Pani, że dzisiaj mają szansę młodzi projektanci tylko z układami albo ci najlepsi. Druga liga nie ma szans?
Nie ma w ogóle takiego pojęcia jak druga liga. Dostaję tygodniowo kilkadziesiąt maili od młodych projektantów z prośbą o ocenę ich twórczości. Z reguły ludzie twórczy i wrażliwi są słabi w biznesie, w związku z tym trudno jest im się przebić. Dlatego muszą mieć szczęście i kogoś za sobą. Więc postanowiłam pomagać młodym talentom.

A jakie były Pani początki. Kto pomógł na starcie?
Początki były bardzo proste. Otóż będąc studentką kulturoznawstwa, nie dostawszy się na medycynę, postanowiłam dorabiać. Pracowałam w galerii, a to były czasy, kiedy w galeriach plastycy sprzedawali odzież i inne, równie dziwne rzeczy. Nawet zaczęłam się zastanawiać, kiedy mięso będzie pakowane artystycznie. Namalowałam ręcznie piękne motyle na jedwabiu. Trzymetrowy kupon na sukienkę sprzedał się natychmiast. Potem zaczęłam te batiki malować w większych ilościach i zarejestrowałam firmę.

Batiki spodobały się?
Ręcznie malowany jedwab spodobał się nie tylko w Polsce. Udało mi się sprzedać do galerii w Düsseldorie. Bardzo chciałam, żeby ten batik nie był zwykłą płachtą materiału i postanowiłam nadać mu formę. To był strzał w dziesiątkę. Potem przyszło mi do głowy, żeby naklejać dodatkowo malusieńkie, jak piasek, koraliki i układać, na przykład kwiaty jabłoni. Okazało się, że to wszystko się sprzedaje. To były czasy, kiedy nie było konkurencji, w związku z tym zarabiałam całkiem przyzwoite pieniądze. Pierwsze koty za płoty. A potem?
Potem przeprowadziłam się z mojego ukochanego Szczecinka i studenckiego Poznania na wieś Pszczew, na obrzeżach Wielkopolski za tzw. głosem serca. Tam, w niewykończonym domu, zaadaptowałam piwnice i powstała pracownia z trzema szwaczkami. Jak ta Penelopa czekająca na swojego marynarza, dziergałam. Robiłam to bardzo profesjonalnie.

Co marynarz na to?
Muszę przyznać, że to działo się przy dużej aprobacie mojego byłego męża. Niewiele obydwoje mieliśmy. On był na morzu, o niczym nie wiedział, ale kiedy przyjechał, ucieszył się. Żeby mieć pieniądze na tkaniny, sprzedałam pięć swoich własnych swetrów. Były to ogromne gobelinowe swetrzyska z pięknie wyrabianymi krajobrazami, wyszywane koralikami. Wystarczyło mi to na 37 m materiału i maszynę do szycia. Drugą maszynę zasponsorowała mi moja była teściowa.

Do dziś utrzymujecie dobre kontakty?
Nie mamy w ogóle kontaktów. Tak to w życiu bywa. Natomiast wtedy, rzeczywiście, było doskonale. Posadziłam trzy nieprofesjonalne krawcowe, które prawie nic nie umiały. To, co robiłyśmy przez pierwsze dwa miesiące, do niczego nie było podobne. W trzecim miesiącu stwierdziłam, że będę szyła płaszcze z tkaniny moherowej, bardzo drogiej. Żeby mieć pieniądze na tę tkaninę, już nie pamiętam co, ale coś sprzedałam. I to był sukces. Jeden płaszcz zarabiał na trzy kolejne, trzy kolejne na dziewięć kolejnych… I tak to się rozwijało… Skończyła się zima, przyszedł początek marca i płaszcze przestały ,,iść”. Trzeba było wymyślić, co robić dalej.

I co Pani wymyśliła?
Porwałam się na kostiumy z cieniutkiej żorżety wełnianej. Na wieszakach wyglądały genialnie! Jednak nie miały żadnych podstaw kroju i szycia. Część się sprzedała, część nie, przez co zepsuliśmy sobie rynek zbytu. Było tego 15 sztuk... Poważna sprawa!

I co Pani postanowiła?
Że zrobię sobie trzymiesięczną przerwę i zastanowię się, jak już tego nie psuć. Strat nie było żadnych, mimo wszystko były zyski. Cała historia skończyła się bardzo pięknie. Przez te trzy miesiące leżałam, wstawałam, myślałam… Były piękne wakacje... Miałam rocznego synka... W końcu doszłam do wniosku: no cóż, trzeba się porwać z motyką na słońce i zacząć wszystko jeszcze raz, spokojnie… od płaszczy.

I tak historia zatoczyła koło…
Rozwijało się to doskonale, pomysły nadal przychodziły. Poza pomysłami, zrozumiałam, że ludzie to podstawa. Ludzie z kolei nabrali wiary i zaufania, bo początkowo nie chcieli u mnie pracować, gdyż wyglądałam bardzo niepoważnie. I tak kolejno było 3, 5, 10, 30 szwaczek… Aż doszło do tego, do czego doszło. Nie pomógł mi naprawdę nikt.

Dziś zatrudnia Pani prawie 150 osób, jest głównodowodzącą firmy i zarazem jedyną projektantką. Jak Pani to godzi z życiem prywatnym?
Jeszcze kooperuję z kilkoma firmami, które realizują projekty. Mam to szczęście, że moi dwaj fantastyczni synowie cały czas uczestniczą w moim życiu. Tak naprawdę projektowanie to hobby. Projektuję zdecydowanie więcej niż jestem w stanie przerobić i wdrożyć w życie. Jestem zodiakalnym bliźniakiem.

Czyżby dwoistość natury?
Nie, to nie jest dwoistość natury. U mnie jeden bliźniak jest ekonomistą, drugi artystą. To, co robią razem, jest bardzo silne. W związku z tym ekonomista z artystą czasami ze sobą współpracują, a czasami walą się nawzajem po głowie. Jeżeli artysta przesadza, to ekonomista sprowadza go na ziemię. Taka się urodziłam i takie mam geny. Wśród swoich przodków mam wielkich artystów i naukowców i ekonomistów, dlatego wyszła ze mnie taka mieszanka. A że potrzeba jest matką wynalazków i że muszę sobie radzić sama, moje hobby stało się moim źródłem utrzymania. Te sytuacje nauczyły Pani oszczędności w życiu?
Nie trzymają się mnie pieniądze. Jednak jako właścicielka firmy i ,,matka” wszystkich osób, które w niej pracują, pamiętam, że muszę co miesiąc mieć na wypłaty, opłaty itp. Więc wydaję w granicach rozsądku. Jest pewien budżet, którego nie przekraczam. Ale, niestety, nie mam ciężkiej ręki do wydawania pieniędzy. Mówię niestety, bo mimo wszystko uważam to za wadę.

Czyli jako Wielkopolanka nie jest Pani centusiem?
Nie, bo urodziłam się na Pomorzu, a teraz, po nowym podziale, należę do Ziemi Lubuskiej. Jedyna cecha, która mi przeszkadza u Wielkopolan to właśnie centusiowanie. Ale znam też wielu, którzy jej nie mają. Mój narzeczony pochodzi z tego regionu i nie ma takiej rzeczy na świecie, której by mi nie kupił. Wystarczy, że mój wzrok zatrzyma się na czymś i powiem, że chcę to mieć, a dostaję wszystko i zawsze w nadmiarze.

A Pani na co najczęściej wydaje?
Ciuchy, buty mam swoje…

* …żadnych innych marek?*
EM: Żadnych. Czasami buty kupuję, bo produkujemy tylko w określonym asortymencie. Jeśli chodzi o ubrania, od lat nie noszę absolutnie żadnych innych marek. Zabronili mi tego moi menadżerowie z Włoch. Kiedyś kochałam Gianfranco Ferre, Dolce&Gabbana. Przeszło mi. Jestem szczęśliwa z tego powodu, bo na to kobieta wydaje największy budżet. Biżuterii nie noszę, więc na brylanty nie wydaję. Mam od narzeczonego, leżą schowane głęboko i zakładam je czasami, żeby zrobić mu przyjemność.

A kosmetyki?
Nie ukrywam, kosmetyki są moją słabością. Gdy wchodzę do sklepu, a panie przekonają mnie do jakiegoś produktu, wychodzę objuczona zakupami. Duże pieniądze wydaję też na książki, prasę. Nie umiem wyjść z Empiku czy księgarni z jedną książką.

Znajduje Pani czas na czytanie?
Tak. W samolotach, pociągach i rano, kiedy jadę z kierowcą.

A zapachy?
Mam swoje zapachy latem, lekkie, owocowe. Moim ukochanym jest Kenzo – najstarsza linia ze słonikiem i ostatnia linia w długich butelkach. Przyznaję, że nie mam pamięci do nazw, nie wiem, jak się nazywają perfumy, aktorzy, politycy…

Robiąc zakupy wybiera Pani wielkopowierzchniowe sklepy czy raczej małe sklepiki?
Bardzo różnie. Promenada w Warszawie, jeszcze od czasu, nim otworzyłam tu salon, jest moim ulubionym miejscem, ponieważ z jednej strony jest duża, a z drugiej na tyle przytulna, że się w niej nie gubię. Są tu wszystkie możliwe sklepy: i te ekskluzywne, i te mniej. Muszę powiedzieć coś, co niestety nie będzie popularne: zakupy robię bardzo rzadko. Ograniczam się głównie do Promenady, bo tu bywam. Nie mam czasu na zakupy, w związku z czym kupuję hurtowo. Kto Panią czesze?
Moja ukochana fryzjerka jest we Wrocławiu. Bożenka przyjeżdża do mnie, gadamy do pierwszej w nocy i albo od rana robimy włosy albo do rana. Zależy, na ile mamy sił. Do kosmetyczki nie chodzę w ogóle. Fitness mam w domu. Solarium odwiedzam za rogiem, zaprzyjaźnione, najlepsze w Polsce. W Warszawie sprawdziłam różne i nigdzie nie ma tak dobrego, profesjonalnego jak w Zielonej Górze. Wydaję niesamowite pieniądze na jedzenie. Uwielbiam jeść, gotować, pichcić. Nie umiem kupić na przykład bochenka chleba i kostki masła, dlatego jeżdżę na zakupy do dużych supermarketów, gdzie największą przyjemność sprawia mi kupowanie przeróżnych smakołyków. To moja słabość.

Znajduje Pani czas na inne zainteresowania, hobby?
EM: Bardzo dużo czasu poświęcam moim dzieciom, ponieważ zajęłam się działalnością charytatywną, która przez przypadek przypięła się do mnie parę lat temu. W moim domu powstało studio nagraniowe… Otóż mój starszy syn sprowadzał do domu przeróżne dzieci. Określałam ich częściowo ,,dziećmi ulicy”. Syn miał tak dziwnych kolegów, że rwałam sobie włosy z głowy. Inne matki dzwoniły do mnie, że Oskar nie powinien kolegować się z takimi chłopakami, jednak nie przekonały mnie co do tego. Zaczęłam tych chłopców sprawdzać, rozmawiać z nimi. W efekcie powstała grupa młodzieży, która egzystuje razem ze mną w domu we wszystkie weekendy – nagrywają płyty.

Czyżby kolejne charytatywne przedsięwzięcie…
Wielu z nich, dzięki mnie, dostało się do dobrych szkół i odzyskało poczucie własnej wartości. Ciekawie patrzą w swoją przyszłość. Moim odkryciem jest Łukasz Szymański, który ze swoim hobby był zupełnie niedoceniany w szkole. Miał tam błędną opinię. Udało mi się przekonać Łukasza, że jest chłopakiem o wielkiej wartości. W tej chwili uczy się w genialnym technikum, które nawet nie było w zasięgu jego marzeń. Nagrał wspaniałą płytę. Drugie hobby, któremu bardziej sekunduje młodszy Gaspar, to grupa terapeutyczna dzieci z zespołem Downa. Projektują razem i, muszę powiedzieć, bardzo wiele inspiracji dostarczają mi pomysły moich dzieciaków.

Synowie nie wykazują zainteresowania modą?
Absolutnie. Starszy w tym sensie, że sam bardzo dobrze się ubiera. Czasami, tak jak mama, przesadza lekko. Ma 15 lat, 184 cm wzrostu, rozmiar buta 50 i ramiona jak dorosły mężczyzna. Wygląda jakby miał minimum 19 lat i takie też ma myślenie. Mamy genialny kontakt. Nie zawsze tak było. Między innymi stąd moja ucieczka z Warszawy, żeby mieć więcej czasu dla nich, paradoksalnie. Żeby ten świat z nimi tworzyć.

Kiedyś powiedziała Pani, że ubiór jest wabikiem kobiety, która chce przyciągnąć samca. O jakich wabikach kobieta powinna pamiętać?
Trzeba pamiętać o tym, że samce reagują na intrygujący zapach, pewną inność i sexappeal. Nieważne, jak bardzo ubiór kobiety byłby męski – spodnie, garnitur, t-shirt – to jeśli będzie ona miała makijaż, fryzurę, biżuterię, ,,guziczek rozpięty”, fajnie przewiązaną wstążkę, będzie poruszała się w lekki, kobiecy sposób, to zwabi mężczyznę. Jeżeli chcemy mieć stuprocentowego faceta – mówimy tu o mężczyźnie, a nie o chłopcu, dziecku, pseudomężczyźnie – musimy być kobiece. Sprawdziłam to na sobie. Mam bardzo wielu klientów, którzy kupują dla swoich żon, narzeczonych, kochanek i wracają. Bardzo wielu mężczyzn zagląda do naszych salonów. Chwalę się tym i szczycę. Wszystko, co kobiece jest wabikiem. Jeśli chcemy się jakiegoś pana pozbyć, jest prosty sposób. Pewien pan napisał do mnie maila, że Ewa Minge kojarzy mu się ze stupięćdziesięcioprocentową kobiecością: pończochy, nylony z czarnym szwem... W odpowiedzi, żeby mieć święty spokój, napisałam, że noszę barchany, trzymam nogi na grzejniku w góralskich skarpetach i…
przestał do mnie mailować.

Rozmawiała: Anna Laszuk

Źródło artykułu:WP Kobieta