GwiazdyZdolne lenie

Zdolne lenie

Zdolne lenie
Źródło zdjęć: © Szymon Szcześniak
30.10.2007 09:03, aktualizacja: 28.05.2010 19:15

Buntowali się przeciwko szkole. Wagarowali namiętnie, bo życie poza ponurą budą było dużo ciekawsze. Za karę klęczeli na grochu. Nikt nie wróżył im sukcesu, a jednak zrobili błyskotliwe kariery.

KARIERY NA PRZEKÓR

Buntowali się przeciwko szkole. Wagarowali namiętnie, bo życie poza ponurą budą było dużo ciekawsze. Za karę klęczeli na grochu. Nikt nie wróżył im sukcesu, a jednak zrobili błyskotliwe kariery.

Szkoła to był wróg. Kazia Szczuka, krytyk literacki, dziennikarka i czołowa działaczka ruchów feministycznych, pamięta, że na pierwsze wagary wypuściła się w siódmej klasie. Poszła z siostrą do kina na „Sierżanta Pieprza” Bee Geesów. Było super. – W pewnym momencie siostra zaczęła namiętnie jeździć konno i na jazdy zrywała się ze szkoły, ja zaś kamuflowałam się w domu i czytałam książki – mówi. Przepowiadano, że skończy jako ekspedientka w sklepie mięsnym.

Beata Pawlikowska, autorka głośnej audycji „Świat według blondynki” w Radiu ZET, pisarka i podróżniczka, czuła się w szkole jak dziwoląg. – Sam fakt, że musiałam robić coś, na co nie miałam wpływu, był wystarczającym powodem, żeby się zbuntować – mówi. Przychodziła na lekcje w spodniach od piżamy, ubierała się w stare swetry swojego taty. Chętnie uczyła się tylko języka angielskiego, słuchając Radia Voice of America. Chciała zrozumieć, o czym śpiewają Beatlesi.

Według Marka Raczkowskiego, stałego rysownika „Przekroju”, a wcześniej „Polityki”, „Gazety Wyborczej” i „Życia”, szkoła zabija wszystko, co piękne, w człowieku. To fabryka, w której uczeń, posłuszny automat, dowiaduje się, że w życiu trzeba robić coś, czego się bardzo nie chce. – Gdybym trafił do lepszej szkoły, gdzie się myśli i wkłada w to serce, to pewnie moja edukacja nie kulałaby tak strasznie. Zabrali mnie raz do psychologa, który na mnie nakrzyczał i kazał się wziąć do roboty.

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Piotr Najsztub, współprowadzący „Tok2Szok” w TV4 z Jackiem Żakowskim, a wcześniej autor głośnych reportaży śledczych w „Gazecie Wyborczej”, posiadał opinię zdolnego lenia. Uważa, że sobie na nią zasłużył. Miał przeważnie jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów, który zawsze leżał w klasie na parapecie. Na lekcjach pojawiał się spóźniony po kilka godzin lub bimbał sobie i wcale nie przychodził. Kiedy jeździ teraz do rodzinnego Żnina, dowiaduje się, że był tematem narad pedagogicznych.

Zapach skajowego tornistra

Kazia Szczuka nie lubiła szkoły od samego początku. – Chodziłam zresztą do bardzo fajnej podstawówki na Złotej, w Warszawie. Mieliśmy wspaniałego patrona, był nim Tupac Amaru Drugi, Indianin z plemienia Inków. Teraz nasza podstawówka poszła w ruinę, straszy rozwalający się gmach, koczują bezdomni.

Jej niechęć do szkoły była dwoista i niekonsekwentna. Nienawidziła lekcji, wyczytywania z dziennika, przymusu siedzenia w ławce. Ale jednocześnie bardzo lubiła życie towarzyskie, przerwy, apele, wycieczki i wspólne szwendanie się po lekcjach z paczką koleżanek. Zupełnie jednak nie potrafiła się zdystansować wobec stresu szkolnego. Bardzo dobrze pamięta to okropne uczucie ssania w żołądku, lekkie mdłości, zapach skajowego tornistra, kanapki w papierze śniadaniowym, wieczne pióro zostawiające plamy na rękach… Nigdy nie nauczyła się systematycznie odrabiać lekcji. Jeden zeszyt służył wielu przedmiotom: z przodu język polski, z tyłu biologia, w środku matematyka. – Kiedy się w tym gubiłam, kupowałam nowy zeszyt i zaczynałam nowe życie. Nauczyciele mnie raczej lubili, chociaż uczyłam się źle.

Siostra też nie była orłem, więc wywiadówki przypominały sądny dzień w domu. Rodzice chodzenie na nie nazywali „świeceniem oczami”. Organizowali korepetycje, prosili, błagali, co szkołę czyniło jeszcze większym koszmarem. – Nie miałyśmy z siostrą też szczęścia do psychologów. Zapamiętałam zwłaszcza jednego z nich, kobietę, którą przezwałyśmy „nudnym kretem”, bo bardzo przypominała postać z bajki o Calineczce. Kret nie był agresywny, ale strasznie męczący. Miał gabinet pełen zabawek, pozwalał nam się bawić i obserwował, czy nie jesteśmy agresywne, niedorozwinięte, i robił nam jakieś testy.

W liceum, do którego jakimś cudem Kazia Szczuka się dostała, było podobnie. Fajna szkoła, fajni ludzie, superprzyjemne życie towarzyskie, brylowanie na polskim i totalna niemożność wytrwania. – Nie potrafiłam usiedzieć na lekcjach, choć 45 LO im. Romualda Traugutta było naprawdę świetną szkołą, miałam cudowną polonistkę, panią Gurnik-Zalewską, która na początku ciągnęła mnie za uszy z klasy do klasy. Niestety, w pewnym momencie przestałam chodzić do szkoły. Szłam sobie do kina Wiedza albo Iluzjon, albo siedziałam w domu i czytałam książki. Albo spałam. Nadrabianie wszystkiego w ostatniej chwili okazywało się zadaniem ponad siły.

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Dwa razy nie zdała. Ostatecznie skończyła LO Sióstr Nazaretanek na Czerniakowskiej, które dobrze wspomina, chociaż słyszy, że Nazaret bardzo się zmienił na gorsze. Impas edukacyjny skończył się dopiero na studiach, zaczęła nawet zgarniać nagrody, dostała się z pierwszą lokatą na studia doktoranckie.

Wagary „Pod kaktusami”

Do piątej klasy w podstawówce było nawet fajnie, uważa Marek Raczkowski. Czuł się bezkarny. Wszystkich przedmiotów uczyła jedna nauczycielka, lubiła go i okazała się wyjątkowo łagodna. – Potem przyszły mniej miłe panie, które w ogóle mnie nie kochały. Ciągle na mnie krzyczały, ciągnęły za włosy, waliły przyrządami po głowie. Byłem przerażony i załamany – mówi. Kiedyś wrócił do domu z niebieskimi kropkami na głowie, podźgany długopisem przez nauczycielkę.

Jedną z kar, którą boleśnie wspomina, było ciągnięcie za ucho, inną – klęczenie w kącie na grochu. A karać było za co. Nigdy nie mógł usiedzieć na lekcji, zwłaszcza lubił się czołgać między nóżkami krzeseł. – Podstawówkę jakoś skończyłem, aczkolwiek były problemy z usprawiedliwieniem nieobecności. Często psychicznie nie mogłem wytrzymać, więc uciekałem ze szkoły. Wyprawiałem się na miasto, co nie było zbyt bezpieczne, ponieważ milicja w Warszawie ścigała wagarowiczów. Potrafiła przerwać seans filmowy i wyciągać ich z kina.

W szkole średniej Marek wagarował już notorycznie. Siedział przeważnie w kawiarni „Pod kaktusami” albo w „Fantazji” na Grójeckiej. Zimą przez dwie godziny włóczył się z rana po zmrożonych ulicach, czekając, aż otworzą lokal. Zaszywał się w nim sam, z jakąś ciekawą książką. – W ogóle byłem samotnikiem w dzieciństwie. Byłem też grzeczny. Ładnie również rysowałem, ale moje satyryczne rysunki wzbudzały niepokój. Dyrektor raz wezwał moją matkę, sądząc, że biedna kobiecina na ich widok zemdleje, a ojciec w domu będzie mnie lał pasem. Bardzo się jednak naciął, matka go zwymyślała, uznała, że rysunki są świetne.

Marek Raczkowski nie pamięta, aby rodzice kiedyś odrabiali z nim lekcje. Za to ciągle miał korepetytorów, nawet na wakacjach, gdy musiał zdawać poprawki. O ile w podstawówce przechodził jakoś z klasy do klasy, w liceum zaczęły się schody. Na widok jakiegokolwiek wzoru robiło mu się słabo. Drugą klasę powtarzał dwa razy, trzecią – trzy, czwartą – raz. Często się też zakochiwał, najciężej w pierwszej klasie liceum. Gdy w trzeciej klasie został ojcem, poszedł do wieczorówki. – Miałem ogromne oparcie w rodzicach, byli dla mnie cudowni, wspierali mnie materialnie, zawsze dobrze się im powodziło, co nie jest bez znaczenia. Jakoś udało mi się przejść przez szkołę bez narkotyków, choć miałem wielu kolegów, którzy się świetnie uczyli, dając sobie jednocześnie w żyłę. Część z nich już nie żyje.

ZOBACZ RÓWNIEŻ

W wieczorówce dostał piątkę na maturze z polskiego. Miał kulturalną polonistkę, a nie okropną babę, jak w liceum, wylewającą na klasę całą frustrację życiową. Brak sukcesów w szkole wpłynął jednak na obniżone poczucie własnej wartości. Czuł się fatalnie. Dość długo sądził, że skończy jako pracownik fizyczny, nawet pracował w fabryce. Przez miesiąc, chodząc do wieczorówki, był listonoszem na wsi. Dostanie się na ASP było niczym katapulta, która go wyrzuciła do góry – na egzaminach wstępnych uzyskał maksymalną liczbę punktów. Mówi, że wynagrodził tym rodzicom wcześniejsze cierpienia. Studia na architekturze wnętrz skończył z piątką na dyplomie, którego, zresztą, nigdy nie wykorzystał.

Szkoła według blondynki

Pasją Beaty Pawlikowskiej zawsze było malowanie i pisanie. Myśl, żeby rzucić szkołę, zakiełkowała w niej w drugiej klasie podstawówki. W szkole średniej już dokładnie wiedziała, dlaczego nie chce chodzić na lekcje. Uznała to za absolutne marnowanie czasu i odrywanie jej od zajęć, które ją rozwijały.

– Mama mówiła, żebym przynajmniej uczyła się na pół gwizdka, połowę czasu poświęcała swoim pasjom, a resztę na naukę. Rozmawiał ze mną mój wychowawca, który uczył wychowania plastycznego, był artystą i chyba mnie rozumiał. Powiedział, że pewne rzeczy trzeba zrobić w życiu, w przeciwnym razie konsekwencje będą nieprzyjemne. On jeden przekonał mnie do nauki.

Cały czas jednak nosiła w duszy przeświadczenie, że trzeba się uwolnić od tej potworności, jaką jest szkoła. Pamięta, jak kiedyś na lekcji geografii nie potrafiła pokazać stolicy żadnego państwa. Dostała dwóję. Wróciła do ławki, popatrzyła przez okno, spakowała książki i wyszła z klasy. – Miałam przechlapane. Ale wtedy pisałam dużo wierszy i opowiadań, które wysyłałam na konkursy literackie i zdobywałam pierwsze nagrody. W trzeciej klasie liceum dostałam nawet roczne stypendium twórcze z Urzędu Miasta Koszalina.
Ja, największa wagarowiczka!

Niektórzy nauczyciele cenili jej twórcze osiągnięcia i przymrużali oko na niedociągnięcia w innych dziedzinach. – Matematyczka, która wiedziała, że nic nie kumam, wzywała mnie do tablicy, ja coś tam bredziłam, a ona zawsze stawiała mi trójkę. Pani od biologii to samo. Ale nie wszyscy byli tak wyrozumiali. Nie mam do nich żalu, w podróży i w życiu spotykam różnych ludzi i wiem, że trudno być idealnym.

Beata Pawlikowska dobrze pamięta maturę. Przez cztery miesiące tak zakuwała, że zdała ją śpiewająco. Zdarzało się jej słuchać starszych, według których brak studiów oznaczał zaprzepaszczenie szansy na przyszłość. Myślała więc o hungarystyce, bo chciała wyjechać za granicę, co w latach 80. nie było łatwe. Na studia się dostała, niestety, nie do Budapesztu, ale do Warszawy. Wytrzymała dwa tygodnie. Potem studiowała anglistykę też tylko przez dwa miesiące. Wyobrażała sobie, że uczelnia jest miejscem, gdzie ludzie mogą rozwijać swoje zainteresowania. – Byłam w błędzie – mówi. Zarejestrowała się jako bezrobotna i pracowała jako operator komputera przemysłowego. Krótko wprawdzie, bo pochłonęło ją pisanie książki, czytanej potem w odcinkach, w III Programie Polskiego Radia, tuż przed listą przebojów Marka Niedźwieckiego.

Wstyd jej, że stała się utrapieniem rodziców. Na szczęście, siostra, dobra uczennica, harcerka, która niedawno obroniła doktorat z filologii polskiej, uratowała honor rodziny.

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Cicho, nie budzić Najsztuba!

Piotr Najsztub uchodził za ucznia krnąbrnego i uczył się po swojemu. – Nie mogę powiedzieć, że nie kochałem szkoły, to raczej ona mnie nie kochała. Starałem się być aktywny na lekcjach, ale kiedy przychodziło do klasówek, nie mogłem się wykazać systematyczną wiedzą. Notorycznie wagarowałem, z tego powodu nie dopuścili mnie do matury.

Odkąd jednak mama zaprowadziła go do biblioteki i założyła kartę, pochłaniał książki. Interesował się historią i sztuką, sam potrafił przygotować się do przedmiotów humanistycznych. Miał też alternatywny kurs nauki. Jego nauczycielem i mistrzem, któremu nie mógł dorównać żaden ze szkolnych belfrów, stał się wybitny malarz i portrecista Tadeusz Małachowski. Człowiek z charyzmą, podobnie jak Najsztub, ze Żnina. – Rozmawialiśmy o sztuce, fizyce i muzyce. Była to trochę taka średniowieczna szkoła, w której mistrz-nauczyciel pełni zarazem rolę wychowawcy. Nie wystawiał mi stopni, ale jak okazywałem się nie dość pilny, mógł mnie kopnąć w dupę.

Nie kryje, że do przedmiotów ścisłych zawsze miał luźny stosunek. Najchętniej czytał i rysował w domu do późnych godzin. Potem notorycznie na lekcjach zasypiał. Stał się nawet przyczynkiem żartów fizyka, który mówił klasie: „Siedźcie cicho, żeby nie budzić Najsztuba!”. Do dzisiaj nie jest przekonany, czy zdał maturę. Ma niejasne przeczucie, że wszystkich zrobił w konia. – Papier podobno jest, że tę maturę mam – pociesza się. – Ale może maczali w tym palce nauczyciele, którzy chcieli, żeby kłopot pod tytułem „Najsztub” zniknął. Zawsze dawali mi kolejną szansę. Mimo wszystko wierzyli, że wyjdę na ludzi. Pewnie uważają, że wyszedłem, ale nic bardziej mylnego. (śmiech)

Ku swojemu zaskoczeniu skończył grafikę na PWSSP w Poznaniu, miał być litografem. – Potem, niestety, zszedłem na psy i zostałem dziennikarzem, zresztą przez przypadek.

Jedyna w życiu szansa

Dzisiaj szkoła to, według Najsztuba, zupełnie coś innego niż dawniej. Bycie człowiekiem wyedukowanym w dużo większym stopniu decyduje o szansach życiowych niż w czasach PRL, gdzie role były z góry rozdane. Kiedyś wypadało mieć studia wyższe, bo liczył się papier. Teraz decyduje konkretna wiedza, znajomość języków obcych. – Kładę to mojej córce do głowy, ale się buntuje, zupełnie jak ja, kiedy byłem w jej wieku.

Marek Raczkowski też dostrzegł po latach, że szkoła ma pewne plusy, uczy dorosłego życia, część ludzi idzie potem do pracy i jest poddana rygorom. – Nigdy nie musiałem się im poddawać, na szczęście pracuję samodzielnie. Ogromnie jednak żałuję niedoceniania przedmiotów ścisłych, które odrzuciłem dość wcześnie jako zupełnie niepotrzebne, ponieważ dojrzewało we mnie przekonanie, że jestem artystą – mówi. Lubi dziś czytać książki popularnonaukowe, zagłębiać się w zagadnienia, do których brakuje mu elementarnej wiedzy.

– Słowo honoru daję, żałuję, że nie byłam w stanie przystosować się do systemu szkolnego – przysięga Kazia Szczuka. – Szkoła to jest jedyna w życiu szansa, aby dowiedzieć się naprawdę ważnych rzeczy! Teraz sama prowadzę zajęcia w Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia, które jest rewelacyjne, wolnościowe, wymyślone między innymi dla takich przypadków, jak ja. Zazdroszczę uczniom takiej szkoły i mówię im, że naprawdę warto się uczyć systematycznie. Nie wymaga to tak ogromnego wysiłku, jak wydobywanie się potem z katastrof.

– Mogłam marnie skończyć – przyznaje Beata Pawlikowska. – Wielu rzeczy uczyłam się na własnej skórze i kubeł zimnej wody nieraz wylał mi się na głowę. Stąd wiem, co dobre, a co złe. Dużo czytam, bardzo chętnie też uczę się różnych rzeczy po to, żeby natychmiast opowiadać o tym innym ludziom, czy w radiu, czy w książkach. Nie wiem, czy jestem dobrym przykładem dla młodych ludzi. Każdy w życiu ma swoją ścieżkę.

Wydanie Internetowe

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także