ZDROWA ROZMOWA: Robię to, co kocham
Empatia jest potrzebna, ale nie może wynikać z przymusu tylko z przekonania. Większość z nas „musi starać się bardziej”, bo taką dostaliśmy schedę po przodkach, a każde pokolenie dowala następnemu. Z zemsty, bo samo oberwało. Jeśli babcia była poganiana przez swoją mamę, to potem goniła własną córkę, a ona tak samo traktowała swoje dziecko
17.04.2015 | aktual.: 27.01.2016 16:00
O tym, że pracoholik jest jak alkoholik, a nawet jeszcze gorszy i tym, że w życiu nie warto być "perfekcyjną panią domu" rozmawiamy z Katarzyną Miller, psycholożką, filozofką i autorką wielu książek, które przebojem podbijają serca kobiet.
Podczas Gali "Anioły Farmacji" krzyczała pani „nie!”, gdy jedna z artystek śpiewała ze sceny, „Ty musisz starać się bardziej”. Dlaczego żyjemy w poczuciu, że wciąż trzeba robić coś lepiej, bardziej, szybciej?
Bo empatia jest potrzebna, ale nie może wynikać z przymusu tylko z przekonania. Większość z nas „musi starać się bardziej”, bo taką dostaliśmy schedę po przodkach, a każde pokolenie dowala następnemu. Z zemsty, bo samo oberwało. Jeśli babcia była poganiana przez swoją mamę, to potem goniła własną córkę, a ona tak samo traktowała swoje dziecko. Mechanizm się nakręca, cała epoka przesiąka paskudnym podejściem do człowieka, któremu się wmawia, że jak nie będzie pędził i przeganiał innych, to nic z niego nie będzie. Na szczęście, coraz więcej wśród rodziców mądrych osób, które dzięki własnym refleksjom traktują swoje dziecko z szacunkiem, nie nakazują, ale słuchają. To w tych dzieciach nadzieja, że zmienią świat.
Ale póki co, nie pomagają nam programy typu „Perfekcyjna Pani Domu”. Mąż mojej przyjaciółki powiedział jej kiedyś, że mogłaby się nauczyć wiązać na słoikach takie same kokardki, jak perfekcyjna prowadząca. Strasznie się wściekła.
No, ja się nie dziwię! Przekaz takiego programu jest bardziej niż szkodliwy, bo wpędza kobiety w poczucie winy. Zwłaszcza te, które nie mają własnego zdania i szukają autorytetów, wzorca. Przecież dopiero od niedawna można znaleźć w kobiecych pismach rady, żeby zadbały nie tylko o mężów, dzieci i dom, ale przede wszystkim o siebie. A w takich „perfekcyjnych” programach one znów słyszą, że ich wartość zależy od tego, czy rękawiczka jest czysta. Koszmar! A sam perfekcjonizm jest jedną z najtrudniejszych postaw wewnątrzpsychicznych. Człowiek jest skazany na wieczne nieszczęście, które sam sobie tworzy, bo wciąż podnosi poprzeczkę i nigdy nie jest zadowolony ani z siebie, ani z innych. W dodatku, praca w domu, opieka nad dziećmi, gotowanie i sprzątanie, czyli to, co wciąż spoczywa w większości na kobietach – nie ma końca. Dom się zbuduje, książkę napisze, projekt skończy. Ale kurz wciąż osiada. Wieczne pilnowanie, żeby go nie było, perfekcyjne odkażanie otoczenia sprawia, że człowiek przestaje być spontaniczny,
radosny. Żyje na usługach zasad, nie cieszy się, nie bawi, staje się więźniem samego siebie.
Nie mówiąc już o tym, że wieczna czujność, by wszystko było idealnie czyste, nie jest zdrowa.
Właśnie. Nadmierna czystość oznacza kompulsję (natręctwo), a to wysoki poziom zaburzenia psychicznego. Pułapka. Znam kobietę, która przy każdym sprzątaniu odsuwa szafki od ścian. Znam i takie, które zanim nie wywalą z szaf i szuflad wszystkich rzeczy, a potem ich ponownie nie ułożą, nie mogą znaleźć spokoju. Są wykończone, ale mają poczucie, że zrobiły, co do nich należało. A ja uwielbiam takie zdanie zen, że brud to tylko… pojęcie. Bo co się na niego składa? Włosy, pyłki kwiatów, suche liście, błoto z ulicy… Każda z tych rzeczy jest czymś dobrym z osobna. Przecież jak idziemy po ścieżce przez pole, to nie mówimy, że ziemia jest brudna. To po prostu ziemia. Gdy nakręcamy własną perfekcyjność, zawężamy pole świadomości. Człowiek perfekcyjny nie jest twórczy, tylko sztywny. Nie zobaczy w rzeczy, zdarzeniu nowego potencjału, jeśli będzie kurczowo trzymał się tego, co sobie założył. Jak wrogów będzie traktował tych, którzy chcą zrobić coś inaczej, może mniej dokładnie, ale ze świeżością, spontanicznie.
Perfekcjonizm łączy się często z pracoholizmem. I jest to społecznie akceptowane.
Tak, to prawda. Ludziom się wydaje, że nie można porównywać pracoholika do alkoholika, ale z mojego doświadczenia terapeutycznego wynika, że trudniej jest z tym pierwszym. Wydaje się, że jak pracuje, to działa, tworzy i robi coś dobrego dla rodziny, społeczeństwa. To zgubne. Gdyby się przyjrzeć owocom jego pracy, wcale nie będą dorodne, raczej bezbarwne, wciąż takie same.
Dlaczego zatem odpuszczanie jest takie ważne?
Bo tu chodzi o nasze zdrowie, długie życie i szczęście! A to daje rozłożenie sił, równomierna praca i odpoczynek, dostrzeganie i cieszenie się z małych rzeczy. Nikt nas tego nie nauczył. Nikt także nie nauczył nas chwalenia samych siebie. Zawsze powtarzam moim pacjentom, żeby mówili samym sobie, jacy są super, jak świetnie zrobili sweter na drutach, zupę grzybową albo projekt domu. Za mało nas rodzice chwalili. Mój ojciec, choć wiedziałam, że bardzo mnie kocha, nigdy nie powiedział wprost, że jest ze mnie dumy, że zrobiłam coś dobrze. Mama bez przerwy mnie krytykowała. Tak samo jak matki osób, które trafiają do mnie na terapię. To poczucie bycia stale nie dość dobrym rodzi w nas potrzebę sprostania wszystkiemu, podobania się każdemu, bycia „w porządku”. Stąd tylko krok do pracy na okrągło, wiecznego wyścigu. Jednak wystarczy przyjrzeć się ziemi: żeby rodziła, potrzebuje płodozmianu. Człowiek, który jest wciąż nastawiony na jeden cel, męczy się, wypala, zużywa. Staje się jak robot przy taśmie. Przywiązuje się
do jednej myśli, jednego sposobu działania. To bardzo niebezpieczne.
Stajemy się nietwórczy?
Tak, chodzi o przyzwyczajenie mózgu do tych samych sekwencji działania. Są takie domy, w których nic się nie dzieje. Nie chce się wstawać, nie chce się żyć, jeśli wciąż jest ta sama praca i te same zakupy w tym samym od lat sklepie osiedlowym. Ludzie, którzy tak funkcjonują, niczego nie uczą swoich dzieci, nic im nie pokazują.
Nie wiedzą też, że mogą się nauczyć czegoś od córki lub syna.
A skąd! Jeszcze dziecko w łeb dostanie, że czegoś innego chce i protestuje przeciwko temu bezwładowi! Taki model życia pozbawia nas radości, poczucia spełnienia. Przeprowadzono kiedyś badania, których wyniki były wstrząsające. Otóż, zapytano ludzi, czy chcieliby, żeby im płacić za leżenie w łóżku. W sali pozbawionej okien, bez dostępu do gazet, książek, telewizji. Jedzenie dostaną, ale wyłącznie odżywcze, bez koloru i starań o ładne podanie. Wielu z ochotą na to przystało. Będę tylko leżał i spał, a oni mi za to zapłacą? Super! Na początku eksperymentu rzeczywiście tak było. Ale kiedy już się wyleżeli i wyspali, zaczęły się dziać z nimi dziwne rzeczy. Na początku było nudno, smutno, nieswojo. Potem pojawiły się majaki, zwidy i stany z pogranicza psychozy. Kiedy było już z nimi fatalnie, dano im w końcu coś, by się rozerwali. Filmy, książki, prasę. I tu jest clou doświadczenia: oni tego nie chcieli! Apatia i bezwład weszły w ich psychikę tak głęboko, ugruntowały się tak mocno, że trudno im było od tego uciec.
Dlatego tak ważne jest to, żeby się tej apatii nie poddać. Gdy zbyt długo będziemy mieli uczucie, że nic nam się nie chce, możemy mieć kłopot z samodzielnym powrotem do radosnego, twórczego życia. I możemy potrzebować profesjonalnej pomocy.
Co zrobić, by tak się nie stało?
Zacząć od małych kroków, prostych rzeczy. Wrócić z pracy inną trasą. Może pieszo? Usiąść na chwilę na ławce w parku i popatrzeć, jak się dzieci wspinają po drabinkach. A najlepiej pobawić się z własnymi. Pójść tam, gdzie się jeszcze nie było. Zajrzeć do kwiaciarni, powąchać róże. Gdy mieszka się w mieście, jest wiele możliwości kulturalnych. Artyści tylko czekają, żeby ich obejrzeć. Nawet brak funduszy nie jest przeszkodą, bo wiele propozycji jest bezpłatnych.
Gdy od postawy „musisz się bardziej starać”, przechodzimy do totalnego „nicnierobienia”, zawodzimy samych siebie.
Tak, bo nie bierzemy życia we własne ręce. Nie dajemy sobie radości, wykonujemy tylko to, co konieczne, z musu. Gdybym miała okazję zaśpiewać swoją piosenkę na Gali rozdania Aniołów, to zaśpiewałabym: „Żadnego musu, żadnego musu, rób to, co kochasz, rób to, co kochasz!”. Głos mam mocny, może porwałabym salę.
Kto by to usłyszał, może powiązałby odpuszczanie sobie z robieniem tego, co się kocha?
Może. Odpuszczając sobie, robimy miejsce na to, co dla nas naprawdę ważne. Gdy przychodzi radość, jest także satysfakcja, a za tym idą pieniądze, uznanie. I w dodatku nic z przymusu, nic na siłę. Wszystko dzieje się naturalnie. A jak ktoś robi coś, bo mu kazali, ale w gruncie rzeczy tego nie znosi, to rodzi się z tego złość na siebie, szefa, innych ludzi. Lubię takie zdanie: Co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego. Rozsądek podpowiada, że są rzeczy, których nie można odkładać na pojutrze. Trzeba być w życiu na tyle przytomnym i obecnym, żeby wiedzieć, co jest absolutnie konieczne na dziś. Wbrew pozorom, nie ma tych rzeczy aż tak wiele. Kwiatki trzeba podlać, bo zwiędną. Dzieciom trzeba dać jeść. Psa wyprowadzić. Podłoga może poczekać. Nie trzeba się rzucać od razu na cały ogródek i pielić go do świtu. Może po dwie rabatki dziennie? A potem sobie popatrzeć w słońce, pooddychać, poczytać.
Może nam przyjedzie jakieś genialne rozwiązanie…
Jest taka szansa. Ale tylko wtedy, gdy damy sobie czas, posłuchamy siebie w środku, bez poganiania, bez wiecznego rozliczania. Zrodzi się harmonia, wewnętrzna cisza. Szkoda, że u nas w korporacjach i biurach nie ma zwyczaju odpoczynku w ciągu dnia. Wiem, że w Ameryce pracodawcy sugerowali pracownikom, by kładli się na pół godziny, kiedy czują spadek energii. Nawet pod biurkiem, jak nie było leżanek. Taka odświeżająca drzemka działa cuda. Albo ruch, niekoniecznie sport wyczynowy. Dobrze wiedzą o tym Chińczycy, bo tai chi uprawiają wszędzie, w parkach, fabrykach, na ulicach.
I tak doszłyśmy do słuchania własnego ciała.
Ono nigdy nam nie powie: staraj się bardziej. Co najwyżej: wytrzymam jeszcze trochę. Jak będziemy znali jego mowę, nie popełnimy błędu, zachowamy we wszystkim umiar. Chodzi o to, by znać swoje granice, wiedzieć, czy czasem nie jedziemy na rezerwie. Gdy ona się kończy, ciało się buntuje. Pojawia się ból, choroba. Bo pozorne wartości bierzemy za te najcenniejsze. Sukces, pieniądze, uznanie. Nie twierdzę, że to nie ma znaczenia, jeśli jednak mamy je za cenę zdrowia, radości, szczęścia, dobrych relacji i przede wszystkim poczucia, że naprawdę żyjemy, to po co? Ludzie mają w sobie za mało ciepła i miłości, chęci do wspólnej zabawy, radości, obracania w żart codziennych sytuacji. Myślą, że coś się stało, że to już koniec, a tak naprawdę nie stało się nic. Za to życie się dzieje, w każdej minucie. Trzeba to w końcu dostrzec.
_* Katarzyna Miller* Członkini Honorowej Kapituły Nagrody Anioły Farmacji i Anioły Medycyny. Psycholożka i filozofka. Wykładała na Uniwersytecie Warszawskim. Od ponad 30 lat pracuje jako psychoterapeutka i prowadzi warsztaty dla kobiet. Jest autorką wielu książek, m.in. „Blaski życia”, „Być kobietą i nie zwariować”, współautorką książek „Chcę być kochana tak jak chcę” oraz „Bajek rozebranych”. Wydała trzy tomiki poezji „Stołeczek”, „Ból jest jedwabiem”, „Fontanna miłości”. Kocha muzykę, śpiewa piosenki, do których układa słowa. _