Adopcja odczarowana
24.06.2015 10:17, aktual.: 26.06.2015 15:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W mediach i odbiorze społecznym pokazany jest tylko ten cukierkowy obrazek adopcji, że największy koszmar to oczekiwanie na dziecko. Brakuje natomiast obrazu tego, co się dzieje po adopcji, jak sobie radzą rodzice, przez co muszą przejść.
W mediach i odbiorze społecznym pokazany jest tylko cukierkowy obrazek adopcji, że największy koszmar to oczekiwanie na dziecko. Brakuje natomiast obrazu tego, co się dzieje po adopcji, jak sobie radzą rodzice, przez co muszą przejść.
To miał być tekst o wielkiej niepewności, tęsknocie za upragnionym dzieckiem, które gdzieś tam jest, skrzywdzone przez ludzi, los albo jedno i drugie. O wielkich nerwach oczekiwania na telefon z ośrodka adopcyjnego i jeszcze większej nadziei, że w końcu zadzwoni. A gdy to się stanie, wszystkie problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i nowa rodzina będzie żyła długo i szczęśliwie.
Ale już na starcie Izabella Ratyńska, psycholożka z Fundacji Rodzin Adopcyjnych i mama adopcyjna dwójki prawie dorosłych dzieci zaznaczyła, że jesteśmy karmieni cukierkowym obrazem adopcji, gdzie problemy rozwiązują się same w momencie przyjęcia pod swój dach dziecka.
- Adopcja jest przepiękną formą rodzicielstwa. Nikt nic mądrzejszego nie wymyślił dla osieroconych dzieci. Ale w większości przypadków ich wychowanie nie ma nic wspólnego z wychowywaniem dzieci biologicznych – podkreśla Izabella Ratyńska.
To nie jest więc tekst o tym, co jest przed, ale o tym, co jest po adopcji: o trudnym budowaniu relacji, nieustającym poszukiwaniu, kochaniu i próbach wzajemnego zrozumienia. Bardzo trudny, miejscami przykry, na pewno prawdziwy.
Polowanie na bociana
53-letnia Ewa razem z mężem Markiem swoje polowanie na bociana zaczęli tuż po ślubie. Gdy pięć lat później było już jasne, że nie mogą mieć własnych dzieci, zaczęli szukać cudzego, któremu mogliby dać nowy dom, przelać na nie czekające w uśpieniu pokłady miłości. Znaleźli Martę: 4-latkę z domu dziecka. Najpierw odwiedzali ją, zabierali na weekendy i święta jako tzw. rodzina zaprzyjaźniona. Po pół roku wiedzieli już, że są gotowi, by ją adoptować. - Miała bardzo trudną historię. Jej mama była alkoholiczką, nie wiadomo, gdzie podział się tata, a ona wędrowała z domu rodzinnego do domu małego dziecka i z powrotem do domu rodzinnego, później do jakieś rodziny, która ją oddała. Tam czekała na nas - mówi Ewa.
Martę wszyscy powitali w nowej rodzinie z otwartymi ramionami. - W znakomitej większości byli bardzo uradowani tym, że zdecydowaliśmy się na adopcję. Jest co prawda taki stereotyp, że rodziców adopcyjnych traktuje się jak bohaterów, bo to tacy szlachetni ludzie. Ale my byliśmy traktowani zupełnie normalnie, raczej wszyscy nastawili się na to, żeby zaopiekować się naszym dzieckiem, wynagrodzić mu te lata w placówkach, żeby mu nawet i ptasiego mleka nie brakło - mówi Ewa.
33-letnia Agnieszka i jej mąż Adam nie mieli jeszcze wymaganego przez ośrodki adopcyjne pięcioletniego stażu małżeńskiego, gdy podjęli decyzję: dość walki z wiatrakami (a konkretnie - lekami, które Agnieszce bardzo szkodziły), żadnego in vitro, przecież gdzieś tam musi czekać ich dziecko, wystarczy tylko trochę się postarać i je odnaleźć. Po rozmowach z psychologiem, 9-miesięcznym kursie i kwalifikacji, że nadają się na rodziców, pozostało im tylko czekać na telefon. - Był taki moment, że rozmawialiśmy co chwilę, czemu nie dzwonią, czy może zadzwonić do nich, a może nie, żeby nie ponaglać, bo to może być źle odebrane - wspomina Agnieszka.
Telefon zadzwonił osiem miesięcy później, w najmniej oczekiwanym momencie. W pracy Agnieszki był napięty okres, w domu trwał remont. A tu jeszcze trzeba jechać do ośrodka adopcyjnego na drugi koniec Polski, tysiąc kilometrów w tę i z powrotem. Ale to już nie miało znaczenie. - To była czysta euforia. Pojechaliśmy do naszego ośrodka podekscytowani, słuchaliśmy, co do nas mówią, ale nie słyszeliśmy niczego, tylko to, że możemy zobaczyć dziecko - opowiada Agnieszka.
Dziś Agnieszka pamięta, że zdjęcia malucha w aktach nie było, tylko krótka informacja, że Kuba ma 2 lata i bardzo delikatne rysy twarzy, ale nie jest fotogeniczny. I że przy pierwszym spotkaniu był na początku niepewny, trochę przestraszony, chwilę wcześniej w sąsiednim pokoju chował się do łóżka i płakał. Ona też płakała, łzy leciały jej ciurkiem z oczu. - To mąż jako pierwszy nawiązał z nim kontakt, ja siedziałam i głaskałam psa, który był w tamtym mieszkaniu. Chyba nie zrobiłam najlepszego wrażenia - śmieje się. To ostatnie też zresztą raczej nie było dobre. - Jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z ośrodka, a opiekunka Kuby zapytała: no i jak, podoba się dziecko. A my nauczeni w naszym ośrodku, że dziecko to nie towar, tylko na nią spojrzeliśmy i nic nie odpowiedzieliśmy - wspomina.
Pytań było znacznie więcej. Czy podołają wychowaniu Kuby, od siódmego dnia życia mieszkającego w pogotowiu opiekuńczym? Czy będą w stanie zaspokoić jego potrzeby? Czy gdzieś na świecie jest inna rodzina, która zrobiłaby to lepiej? Ale to wszystko było nieważne. - Kiedy pierwszy raz spojrzał mi w oczy, wiedziałam, że to jest mój synek - mówi Agnieszka.
(Nie)zapisana karta
Można było zakładać, nie będzie łatwo. Marta na przykład była urocza, wdzięczyła się do ludzi, Ewie i jej mężowi siadała na kolanach, tuliła się, a później wpadała w histerię, z której nie można jej było wyprowadzić. - Chodziliśmy od psychologa do psychologa, co teraz wydaje nam się kompletnym nieporozumieniem, bo wszyscy działali behawioralnie, a nie dociekali, co jest przyczyną. Inaczej powinniśmy byli do niej podchodzić, inaczej pracować z nią. Wiemy to dopiero teraz, wcześniej zupełnie nie rozumieliśmy naszego dziecka - wyjaśnia Ewa.
Dzisiaj można też powiedzieć, że kilkanaście lat temu, gdy przyjmowali do swojego domu i serca Martę, nosili różowe okulary.
- Myśleliśmy, że adoptując 4-letnie dziecko możemy odrzucić wszystko, co było wcześniej, że tworzymy nową rodzinę i nic więcej się nie liczy - wspomina Ewa. Nie wiedzieli tego, że karty historii Marty, traumy z dzieciństwa i zaklętego kręgu odrzucenia, nie da się wymazać, zapisać od nowa. Izabella Ratyńska wyjaśnia: Te dzieci zupełnie inaczej postrzegają świat przez samo to, że zostały porzucone.
Gdy ataki histerii Marty córki zdawały się nie mieć ani końca, ani tym bardziej przyczyny, szukali pomocy. Wszędzie słyszeli to samo: najważniejsza jest konsekwencja i wpajanie określonych norm, wartości. - Robiliśmy to i bez tych rad. Marta do dziś ma do nas pretensje, że ciągaliśmy ją po psychologach, którzy jej nie rozumieli. I oni nie rozumieli też nas, to było najgorsze - mówi Ewa.
Wciąż słyszeli też tę samą mantrę: więcej kochać i akceptować. Ewa denerwuje się: Co to znaczy więcej kochać? Czy miłość można jakoś zmierzyć? Przecież my kochaliśmy to dziecko bezgranicznie i wciąż kochamy! Padało na przykład pytanie: czy pani ją przytula? A Marty nie dało się nie przytulać, bo ona siadała na kolanach i wciąż dopytywała: mamo, ja ciebie kocham, czy ty mnie kochasz? Czułości z naszej strony miała po przysłowiową kokardkę.
Taką samą radę zresztą dostawali Agnieszka i Adam. I jeszcze klasyka gatunku: wyrośnie z tego. W przedszkolu, gdzie Kuba spędził tylko trzy godziny, wychowawczynie patrzyły na nią jak na przewrażliwioną histeryczkę, w poradni pedagogiczno-psychologicznej - to samo. - Wszędzie słyszałam: trzeba tylko kochać, to wystarczy. A ja czułam, że nie wystarczy, przecież całą siebie i całe swoje serce mu oddawałam, a efektów nie było.
Co prawda początkowo wydawało się, że z Kubą nie będzie najmniejszego problemu, bo całą drogę do Warszawy, 500 kilometrów samochodem, na zmianę spał i się śmiał. - W pokoju mieliśmy wtedy ogromne okno z drzwiami balkonowymi i widokiem na całą Warszawę. Jak weszliśmy z nim do mieszkania po zmroku, Kuba podszedł do tego okna, zrobił wielkie oczy i opuścił ramiona, jakby chciał powiedzieć: uf, w końcu w domu - śmieje się Agnieszka.
Później z tym śmiechem bywało różnie. I do dzisiaj bywa. Minęły prawie 4 lata, a Kuba wciąż jest lękowy, nieufny, zamknięty na nowości. Pal licho obcy, sama Agnieszka przez kilka lat powoli zdobywała jego zaufanie. - Mężowi było łatwiej, bo Kuba wcześniej miał lepsze relacje z wychowawcą, który się nim opiekował. I za mężem Kuba szedł jak w dym, chociaż też nie zawsze. A ja po sześciu miesiącach urlopu macierzyńskiego wiedziałam, że jeszcze nie mam synka. Po dwóch latach wychowawczego też mi wciąż nie ufał, nie wierzył mi bezgranicznie - mówi Agnieszka.
Panaceum
U Agnieszki i Adama teraz jest już dobrze, nawet bardzo dobrze, chociaż Kuba jeszcze czasami walczy, gdy trzeba pójść do lekarza, dentysty, logopedy. Albo czasami nie wierzy, że może poszperać w szafce, samemu wziąć jakąś zabawkę, poprosić rodziców, by mu kupili coś, co mu wpadło w oko. Ich 3-letnia córeczka Majka, którą adoptowali kilka miesięcy temu - wprost przeciwnie. - Jest bardzo otwarta na nowości, kontaktowa wobec obcych ludzi, nawet zbyt kontaktowa. Dlatego w jej przypadku musieliśmy ograniczyć wszystkie wyjścia, spotkania, zapraszanie ludzi do domu - wyjaśnia Agnieszka. I dodaje, że z Majką problem jest inny. - To, że czegoś nie chce, pokazuje w sposób dla mnie bardzo trudny, zamyka oczy, zaczyna płakać i piszczeć i nie da się do niej dotrzeć, bo nie patrzy, to znaczy, że jej nie ma.
Agnieszka przyznaje: teraz zrozumienia, nawet wśród biurokratów, jest znacznie więcej, internet też sporo ułatwia, czego się nie dowie w gabinetach, można doczytać. - Ale do tej pory trafiają się ludzie, którzy nas nie rozumieją, tylko patrzą na nas jak na dziwaków - mówi mama Kuby i Majki. Od tego, że Kuba nie chodzi do zerówki, tylko korzysta z nauczania w domu, poprzez fakt, że dzieciaki nie nocują u dziadków, po reakcje Agnieszki, gdy Kubie zdarzają się jeszcze zachowania, jak sama to określa - niepożądane społecznie, czyli gryzienie, szczypanie, kopanie. - Ludzie patrzą na mnie jak na idiotkę, przecież powinnam dać mu klapsa, a ja go przytulam i z nim rozmawiam, żeby dowiedzieć się, jaka jest przyczyna jego zachowania - wyjaśnia.
Przytulanie to było zresztą pierwsze panaceum na problemy z Kubą. - Poradzono mi, bym go tuliła tak mocno, żeby zrezygnował z walki. To się nie sprawdziło ani trochę, wręcz przeciwnie, tylko pogłębiło te jego zachowania. Potrafił dwie godziny walczyć aż padł, ale nie dlatego, że zaspokoiłam jego potrzebę, tylko ze zmęczenia albo głodu. Wciąż byłam wrogiem - mówi Agnieszka.
Złote środki serwowano też Ewie i Markowi. I to garściami, przez lata, bo w przypadku ich Marty problem gonił problem: próba samobójcza, alkohol, narkotyki, ośrodek odwykowy, znów próba, ciąża, znów alkohol, narkotyki, ośrodek, znów ciąża. Ewie wystarczy kilka słów, by opisać ten okres w ich życiu: masakra, dramat, tragedia. Albo jedno zdanie: My kompletnie nie rozumieliśmy naszego dziecka.
Korzenie
Marta, jeszcze jako nastolatka, w pierwszej klasie gimnazjum (przed próbami samobójczymi i narkotykami) rzuciła hasło: chcę odnaleźć rodzinę biologiczną. Przyrodnie rodzeństwo jeszcze trochę pamiętała z pobytu w domu dziecka. - Nie byliśmy na to ani trochę przygotowani. W przekonaniu, że zmieniamy cały świat, stanęliśmy przed zupełnie nam nieznaną przeszkodą. Wiedzieliśmy, że trzeba działać niestandardowo, ale wszyscy nasi psychologowie mówili: spokojnie, jest na to czas, trzeba przeczekać - mówi Ewa.
Tylko jedna psycholożka stwierdziła, że ta potrzeba dotarcia do korzeni jest w Marcie tak silna, że trzeba zacząć działać, bo gorzej być nie może. Tym bardziej, że Marta już zaczęła szukać na własną rękę, Ewa i Marek nie mogli pozostać w tyle. Choć bardzo się bali. - Dzieci adopcyjne, zwłaszcza w okresie buntu, myślą o rodzicach biologicznych, że u nich byłoby im znacznie lepiej, tam byłyby zrozumiane. W nas był lęk, że jak doprowadzimy do spotkania, to dziecko odwróci się od nas i pójdzie w swoim kierunku - wyjaśnia Ewa.
Mimo obaw Ewa i Marek odszukali rodzeństwo Marty, zorganizowali spotkanie, zaprowadzili córkę, przywitali się i ulotnili. - To było bardzo wzruszające. Zostawiliśmy ich, żeby sobie wszystko obgadali. Myślę, że to było dla niej bardzo istotne - mówi Ewa.
Agnieszkę i Adama jeszcze takie dylematy czekają. Kuba i Majka wiedzą, że są adoptowani, ale o rodziców biologicznych na razie nie dopytują. Co nie znaczy, że kiedyś pytać nie zaczną, a ich rodzice nie spróbują się na to zawczasu przygotować. Agnieszka przyznaje, że właśnie z tego powodu na studiach podyplomowych robiła badania na temat lęków i obaw rodziców adopcyjnych.
- Szukałam danych, robiłam ankiety i z zaskoczeniem odkryłam, że inni rodzice mieli zupełnie inne obawy niż ja. Na przykład wcale nie obawiali się tego, co będzie w przyszłości. A ja bałam się nie tyle, że on zacznie szukać, tylko że jego rodzina zechce go odnaleźć, zanim będzie na to dostatecznie dojrzały – przyznaje.
- Nie wiemy, co będzie, jak dzieci zaczną dorastać, jakie będą trudności, bo każdy nastolatek sprawia większe bądź mniejsze. Jedyne, co możemy zrobić, to sprawić, by czuli się bezpieczni i kochani - podsumowuje.
Lepiej późno niż wcale
Ewa wyjaśnia, że Martę i jej problemy udało im się zrozumieć dopiero trzy lata temu. Ona sama odsiaduje wyrok za rozbój, dla jej dzieci rodzicami zastępczymi są teraz dziadkowie. - Dopiero teraz z wnukami pracujemy tak, jak powinniśmy byli pracować z Martą. Wnuczek jest z nami od 10 miesiąca życia, a wnuczka właściwie od urodzenia. Chociaż nie mają prawa tego wszystkiego pamiętać, trauma odrzucenia w nich jest - mówi Ewa.
Izabella Ratyńska z Fundacji Rodzin Adopcyjnych cytuje badania amerykańskie, z których wynika, że trauma odrzucenia odciska swoje niewidoczne piętno nawet na noworodkach, które trafiają niemal prosto z brzucha biologicznej matki w ręce tej adopcyjnej. - Dziecko wie, że to nie jest znajomy mu głos, bicie serca, dotyk. Nie rozumie tego na poziomie świadomości, ale czuje ciałem, że to nie jest jego matka. I to powoduje, że rozwija się trochę inaczej. Nie mówiąc o dzieciach, które zostały zostawione na porodówce, przewiezione do oddziału preadopcyjnego, pogotowia opiekuńczego albo jakiejkolwiek innej placówki.
Ewa mówi z kolei: U podłoża niemal każdego niepokojącego zachowania tkwi lęk. W wielu sytuacjach dziecko to komunikuje, daje sygnały, a my musimy umieć je odczytać. I podaje prosty przykład: po wizycie u lekarza wnuczek jest głodny, zjada niewyobrażalną ilość sucharków, a gdy Ewa decyduje, że już dosyć, zaczyna się piekielna awantura. Co robić? Przytulić czy dać klapsa? Odpowiedź jest banalnie prosta: porozmawiać. - Okazało się, że mały przestraszył się jednego słowa, które wypowiedział lekarz: testy. Dopiero, jak mu wytłumaczyłam, na czym one polegają, że nie ma się czego bać, uspokoił się - opowiada Ewa i po raz kolejny przyznaje, że wie to dopiero teraz.
Izabella Ratyńska przekonuje: tuż po adopcji ktoś powinien wspierać rodziny. Tymczasem po wypisaniu nowego aktu urodzenia ośrodki adopcyjne przestają się interesować dzieckiem i jego nową rodziną. Zdani sami na siebie świeżo upieczeni rodzice, często tak jak Ewa i Marek czy Agnieszka i Adam wiedzą, że coś dzwoni, ale nie mają pojęcia, w którym kościele.
- Wtedy bardzo często słyszą: nie przesadzaj, dopiero co przyjęliście dziecko, dajcie mu czas na adaptację, zobaczymy za pół roku, za rok. A te kilka miesięcy mogą być kluczowe dla dalszego rozwoju dziecka. To czas, kiedy najintensywniej powinno się z rodziną adopcyjną pracować - mówi Ratyńska.
To dlatego najważniejsze przykazanie w adopcyjnym dekalogu powinno jej zdaniem brzmieć: rozpoznaj i dopasuj style przywiązania swoje i dziecka. - Rodzice adopcyjni to przecież zwykli ludzie. Dlatego konieczne jest szukanie pomocy, już od samego początku - przekonuje psycholożka z Fundacji Rodzin Adopcyjnych.
Serce i rozum
Nigdy - tak na pytanie o to, czy kiedykolwiek żałowały adopcji albo chciały się z niej wycofać, odpowiadają Agnieszka i Ewa.
Ewa mówi tak: To jest naprawdę cudowne, kiedy rodzice dostają dziecko i mogą przelać na nie całą swoją miłość, wszystkie dobre emocje. Tylko trzeba pamiętać, żeby oprócz tej euforii pracować nad tym, by te dzieci mogły przeboleć wszystko, co je spotkało. Dawać całe serce, ale nieustannie obserwować, reagować, myśleć, szukać pomocy specjalistów.
Agnieszka przyznaje z kolei: Nie ma różnicy w dzieciach czy ich kochaniu, tylko w rodzicach i ich świadomości, wsłuchiwaniu się w głos dziecka, reagowaniu na jego potrzeby.
Oni świadomości się nie boją. To dlatego wyszli ze schematu: zabrali Kubę z przedszkola, zorganizowali mu nauczanie w domu.
- Zdałam sobie sprawę, że nie muszę iść drogą, którą miałam zakodowaną od dzieciństwa: szkoła, studia, praca, małżeństwo, rodzicielstwo. Tak naprawdę takie schematy nie tylko mogą nie pomagać w wyborze drogi życiowej, ale wręcz ograniczać. Przecież sama, będąc żoną, nie stałam się biologiczną matką - uśmiecha się Agnieszka.
Ewa przyznaje, że z Martą była cała masa problemów. Mimo to przez całą rozmowę uśmiech nie schodzi jej z twarzy. W końcu mówi: To, co wniosła do naszego życia, jest bezcenne, z niczym nie da się tego porównać.
- Niektóre fakty, imiona i wiek bohaterek oraz ich dzieci zostały zmienione.
Aneta Wawrzyńczak/(aw)/(kg), WP Kobieta