Tak wyglądają adopcje w Polsce. Te historie poruszają
W Polsce jest aż 70 tys. dzieci, które są objęte pieczą zastępczą i większość z nich nie ma szans na adopcję. Są albo zbyt chore, albo za duże. Badania pokazują, że największą szansę na znalezienie domu mają dzieci do 6 r.ż., a sam proces adopcyjny trwa średnio ok. 2 lata. Rozmawiamy o tym z autorką książki "Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce".
07.05.2021 21:42
Patrycja Ceglińska-Włodarczyk, WP Kobieta: Jaka refleksja została w pani po napisaniu książki?
Marta Wroniszewska, autorka książki "Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce": Jeżeli miałabym mówić o wnioskach, nasunęły mi się trzy ważne rzeczy. Po pierwsze potrzebujemy bardzo jasnej definicji pojęcia "dobro dziecka". Sądy i instytucje publiczne kierują się dobrem dziecka, żeby je zabezpieczyć. Dobro dziecka nie jest precyzyjnym terminem i dla każdego to dobro znaczy coś innego. Wydaje mi się, że gdyby była jasna definicja tego sformułowania, łatwiej byłoby ustalić, czego konkretne dziecko potrzebuje.
Poza tym powinna istnieć taka funkcja jak adwokat dziecka, który będzie o to dobro dbał, jeden Rzecznik Praw Dziecka to za mało. Potrzeba bardziej indywidualnego podejścia. W tym momencie dziecko nawet nie jest wysłuchiwane w sądzie, nikt nie pyta go, czego naprawdę by chciało, czy potrzebowało.
Trzecią istotną kwestią jest to, żeby dziecko trafiło do środowiska rodzinnego, nie do instytucji. Dziecko powinno obserwować rodzinę, uczyć się prawidłowych wzorów zachowań, aby w przyszłości nie powielać schematów, które być może wyniosło z domu, w którym źle się działo. Bardzo często rodziny, z których pochodzą te dzieciaki, są pokoleniowo niewydolne, bo dominuje alkohol, przemoc. Tak naprawdę można by zabezpieczać te dzieci dużo wcześniej, bo te rodziny są przecież znane opiece społecznej. Kompleksowo, jeszcze przed narodzeniem dziecka, mogłyby być kierowane na terapię czy kursy, aby zapewnić dziecku w przyszłości jak najlepsze warunki do życia.
W Polsce jest aż 70 tys. dzieci, które są objęte pieczą zastępczą i większość z nich nie ma szans na adopcję. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że mają niewyjaśnioną sytuację prawną albo są tak ciężko chore, że nie są kwalifikowane do adopcji, a przez to skazane na życie w DPS-ach. Póki adopcje zagraniczne były bardziej powszechne, to dzieci z tej drugiej grupy miały większą szansę znaleźć nowy dom. Rząd jednak błędnie założył, że kwalifikowane do adopcji zagranicznej są dzieci zdrowe. Z tego co się zorientowałam, nie jest to prawdą.
Rzeczywiście próbowano zbadać, co kryje się pod hasłem "dzieci zdrowe". To są często osoby, które nie mają orzeczeń, ale orzeczeń nie mają dzieci z FAS - zespołem alkoholowym, dzieci z RAD – zaburzeniem więzi, czy dzieci z zespołem stresu pourazowego, bo doświadczyły przemocy czy wykorzystania seksualnego… One wszystkie nie mają szansy na adopcję zagraniczną. To wielka szkoda.
Rodzice biologiczni dostają nieskończoną ilość szans na poprawę.
Niestety. I oczywiście, rodzicom trzeba dać szansę, bo dla dziecka rodzina jest zawsze najlepszym miejscem do wychowania i życia, ale czasem nie musi to być rodzina biologiczna.
W tym systemie wszystko idzie wielotorowo. Jest napływ kandydatów, którzy chcieliby zostać rodzicami, a równolegle toczą się sprawy o odebranie praw rodzicielskich, kwalifikuje się dzieci do adopcji. Tym wszystkim zajmują się ośrodki adopcyjne. Przyszli rodzice adopcyjni najczęściej chcą dzieci małe i zdrowe. Dlatego im później dziecko trafi do pieczy zastępczej i im bardziej jest chore, tym mniejszą ma szansę na adopcję.
W pani książce wypowiada się ekspertka, która organizowała zagraniczne adopcje. Ona wspominała o tym, że często dla dzieci chorych to jest jedyna szansa, aby znaleźć normalną rodzinę.
Chętnych zza granicy jest sporo, nawet na te dzieci starsze i chore. Adopcje zagraniczne dawały szanse dzieciakom, które nie kwalifikowały się do adopcji w Polsce. Kiedyś były trzy ośrodki adopcyjne odpowiedzialne za adopcje zagraniczne, dzisiaj jest już tylko jeden.
Adwokatka Ewa Milewska-Celińska, która zorganizowała 106 adopcji zagranicznych, mówiła mi, że czasami miała wrażenie, że to są nasze polskie dzieci i my ich nie oddamy. To jest smutna perspektywa, bo skazujemy te dzieciaki na życie w DPS-ach. Chętnych nie brakuje, a liczba adopcji zagranicznych dramatycznie spada. W 2017 r. to było 98 dzieci, a rok później już tylko 28 – dla porównania w 2013 za granicę trafiło 323 dzieci.
Zobacz też: Polka w Dubaju. Mówi, jak żyje się tam kobietom
Czy pary, które decydują się na adopcję, zastanawiają się, czy pokochają adoptowane dziecko tak samo jak biologiczne?
Nie ma jednej odpowiedzi, bo ile rodzin, tyle przypadków. Z moich rozmów i obserwacji wynika, że czasami to nie jest miłość od pierwszego wejrzenia. Uczymy się siebie, poznajemy się, ta miłość przychodzi z czasem. Ale nie zetknęłam się z sytuacją, żeby rodzice nie pokochali dziecka. Choć to nie zawsze jest łatwa miłość. Niektórym dzieciom trudno tę miłość po prostu przyjąć.
W książce opisuje pani historię sióstr, które sprawiają wiele problemów rodzicom. Ostatecznie dochodzi do rozwiązania tej rodziny zastępczej.
Przypadek Zofii i Jana jest dosyć dramatyczny. W ich rozumieniu to jakiś rodzaj porażki, bardzo to przeżywają do dzisiaj. Mają kontakt z dziewczynami, dalej czują się ich rodzicami, są zaangażowani w wychowywanie wnuków, którzy przecież de facto ich wnukami nie są. Dziewczyny właśnie nie umiały przyjąć tej miłości. Kiedy trafiły do rodziny zastępczej, wydawało się, że wszystko będzie dobrze: wszyscy spędzali razem dużo czasu, wyjeżdżali, grali, poświęcali sobie każdą chwilę, dziewczynki chodziły na terapię. Gdy poszły do szkoły podstawowej, rodzice zaczęli dostawać sygnały, że ich córki zachowują się bardzo wulgarnie, posługiwały się językiem rodem z filmów pornograficznych. Z czasem zaczęły się kradzieże, kłamstwa, ucieczki z domu. W zasadzie to się nigdy nie skończyło. Doszły do tego narkotyki.
Kiedy ta rodzina zwracała się po pomoc, to próbowano przerzucić winę na nich. Zresztą Zofia wyraźnie o tym mówi. Zawsze czuła się winna, nieważne do kogo się zwróciła po pomoc.
Rodziny zastępcze spotykają się też z niezrozumieniem ze strony społeczeństwa. Jedna z kobiet mówi, że wielokrotnie słyszała komentarze, że dorobi się na 500+.
To jest historia Adama i Beaty, oni prowadzą rodzinę zastępczą z funkcją pogotowia opiekuńczego. Tam potrafi być nawet kilkanaścioro dzieci – oni mają też dwójkę biologicznych i dwójkę adoptowanych. Oni, jak każda rodzina zastępcza, pełnią w moim poczuciu służebną funkcję w stosunku do rodziców biologicznych. Przejmują wszystkie obowiązki, pracują całą dobę, mają dzieci w różnym wieku. Wstają o 4:30, żeby nakarmić najmłodsze maluchy, starsze trzeba wysłać do szkoły, pójść do lekarza, terapeuty… Proszę sobie wyobrazić zrobienie nawet tak prozaicznych rzeczy jak pranie dla tych kilkunastu osób. Tam pralka chodzi non stop, oni muszą sparować 300 par skarpetek i czekają aż przyjdą do nich wolontariusze, bo oni sami nie mają nawet na to czasu.
Rodziny zastępcze dostają od państwa 1/3 tego, co dom dziecka. W takich rodzinach zatrudnia się na umowę zlecenie tylko jednego z małżonków, który pobiera minimalne wynagrodzenie. Dostają 500+, zapomogi, ale to jest dwójka dorosłych do kilkunastu dzieci. Adam i Beata dostają też około 1400 zł, żeby zatrudnić osobę, która im pomoże. Ale za takie pieniądze trudno kogokolwiek znaleźć, a już samo utrzymanie dzieci to worek bez dna. Ludzie uciekają po jednym dniu pracy, gdy zobaczą, jak ona jest ciężka.
Myślę, że aspekt wsparcia finansowego osób z niepełnosprawnością czy rodzin zastępczych wymaga jeszcze naprawy.
To jest to, co opowiada Wiktoria, która prowadziła rodzinny dom dziecka. Jej nie było stać na nic: na olej opałowy do pieca, nie miała na chleb dla dzieci. Obok jej domu przejeżdżał właściciel piekarni, który zawoził do lasu pieczywo dla dzików. Zorientował się, że ten chleb trzeba dawać im, a nie zwierzętom. Zaczął codziennie przywozić świeże pieczywo. Jej mama również zaangażowała się w pomoc i robiła setki słoików z przetworami, żeby oni mieli co jeść. Wiktoria kupowała zwiędnięte warzywa, jedzenie na wyprzedażach… Jak sama mówi, to było wieczne dziadowanie.
Jak bohaterowie książki mówią o swojej sytuacji jako dorośli ludzie? Szukali biologicznych rodziców?
Na przykład Gabriel Jan miał szczęście, że trafił na wspaniałą rodzinę. Oni pokochali się wzajemnie miłością jak z bajki. Jemu to wystarcza. Cała jego przeszłość jest jak szwajcarski ser: nie pamięta wszystkiego, nie do końca wie, co się wydarzyło i opowiada o tym, wciąż mając łzy w oczach. On w ogóle nie chce grzebać w swojej przeszłości. Jest tak wdzięczny rodzinie adopcyjnej, że nie potrzebuje wypełniać tych luk.
Karina, która również wychowywała się we wspaniałej rodzinie adopcyjnej, bardzo chciała szukać swojej biologicznej rodziny, bo nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Wie, że ma siostrę, która została z matką biologiczną. Karina szuka odpowiedzi na pytanie "dlaczego?", które dominuje nad każdą chwilą jej dnia. Udało jej się odnaleźć matkę biologiczną, ale ta nie jest niestety specjalnie zainteresowana relacją.
Zdarzają się historie, że rodzina adoptowała dziecko, a potem je oddała?
Tak, choć na szczęście nie jest wiele takich rodzin. Rafał i Weronika adoptowali chłopca, który został prawie zakatowany przez ojca biologicznego. Dziecko miało silny RAD, czyli zespół zaburzonych więzi. Relacja z tym chłopcem była bardzo trudna, chłopiec – oczywiście zupełnie nieświadomie – destabilizował funkcjonowanie tej rodziny i życie biologicznego potomstwa pary. Czasami chodziło o drobiazgi życia codziennego, które trudno opisać komuś, kto tego nie doświadcza. Są to ciężkie przeżycia dla obu stron.
Rafał mówił o tym, że tam jest więcej stron, które powinny poczuwać się do odpowiedzialności za takie sytuacje. Trzeba mieć na uwadze, że zarówno to dziecko, jak i rodzice byli przez kogoś kwalifikowani. Potem, gdy dziecko wraca, bo rodzina jest rozwiązywana, to ośrodek adopcyjny przestaje nagle istnieć w kręgu zainteresowanych.
Rafał z żoną zwracali się o pomoc do ośrodka adopcyjnego, a jednak o tym, że chłopiec ma RAD dowiedzieli się z internetu. Nikt z pracowników nie był świadomy czy może wyedukowany, żeby im tę wiedzę przekazać. Nikt ich do tego nie przygotował, nie wyposażył w narzędzia do obsługi tego dziecka.
Miłość uleczy wszystkie rany?
Miłość jest bardzo ważna i bez niej ani rusz. To jest kluczowy składnik, żeby relacja była udana. Ale są też inne niezbędne. Świadomość i bycie gotowym na różne sytuacje. Monika i Wiktor, jedni z bohaterów, bardzo pragnęli dziecka, bo nie mogli mieć biologicznego. Mówią, że podczas szkolenia zostali wypełnieni wiedzą. Natomiast z perspektywy posiadania dziecka ta wiedza okazała się niewystarczająca i niekompletna. Te pytania, które mieli przed adopcją były już nieaktualne i pojawiły się setki nowych. Myślę, że ośrodki adopcyjne powinny lepiej przygotowywać albo jeżeli rodzina do nich wraca z problemem, powinni realnie ten problem rozwiązywać, a nie przerzucać odpowiedzialność. Rafał i jego żona, kiedy zwrócili się po pomoc usłyszeli, że chłopiec się nie chce przytulać, bo jego adopcyjna mama ubiera się na czarno. On się nie przytulał, bo miał RAD. Po takich uwagach można stracić zaufanie do pracowników ośrodka.
Nie chcę swoją książką zniechęcać do adopcji – wręcz przeciwnie, ale pragnę, aby ludzie byli świadomi i gotowi przyjąć pod swój dach małego człowieka, który nie miał łatwo w życiu. Potrzeba świadomości, że może być happy end, ale może być też trudno.