Amerykański sen o jedzeniu
Jedni twierdzą, że nie ma czegoś takiego, jak tradycyjna kuchnia amerykańska. Drudzy – że jest wyjątkowo eklektyczna i przebogata w smakach. I jedni i drudzy mają rację. Natomiast wielu Polakom kojarzy się ona jedynie z McDonaldsem, hamburgerem i coca-colą w papierowym kubku.
Jedni twierdzą, że nie ma czegoś takiego, jak tradycyjna kuchnia amerykańska. Drudzy – że jest wyjątkowo eklektyczna i przebogata w smakach. I jedni i drudzy mają rację. Natomiast wielu Polakom kojarzy się ona jedynie z McDonaldsem, hamburgerem i coca-colą w papierowym kubku. No, może jeszcze z pieczonym indykiem, pojawiającym się w Dniu Dziękczynienia. Te opinie są niezwykle krzywdzące i z gruntu nieprawdziwe.
Kuchnia w kraju emigrantów
USA liczą sobie niewiele ponad 200 lat i są przede wszystkim krajem emigrantów, a każdy z nich przyniósł na plecach swoją „małą ojczyznę”. W tym również przyzwyczajenia kulinarne i potrawy charakterystyczne dla kraju, z którego pochodził. Stąd w niej tak wiele np. wpływów włoskich, francuskich czy meksykańskich. Na USA trzeba spojrzeć inaczej – ludzie są tam pełni optymizmu i luzu. Prawie wszystko jest możliwe, a kuchnia będąca odzwierciedleniem mieszanki kulturowej żyjących tam obywateli – niezwykle urozmaicona i różnorodna. I dopiero to jest w pełni obiektywna opinia o prawdziwej kuchni amerykańskiej.
Dzięki Bogu, już piątek
Prawdziwie amerykańskiej atmosfery oraz specjałów tych wszystkich kuchni narodowych, których przedstawiciele utworzyli przed dwoma wiekami społeczność amerykańską, należy szukać w restauracjach T.G.I.Friday`s (sieć liczy obecnie 4 tysiące restauracji na terenie USA a poza nimi obecne są w 50 krajach świata, gdzie jest ich już ponad 600; w Polsce: w Warszawie i Gdańsku).
Piątkowe popołudnie. Czas na weekendowy odpoczynek. Niezależnie czy jesteś ubrany w sweter i dżinsy, czy w biznesowy garnitur – wyjątkowy klimat restauracji „Thank Goodness It`s Friday (Dzięki Bogu już Piątek) pozwala każdemu czuć się swobodnie i na miejscu. To właśnie tam Tom Cruise uczył się roli barmana, którą zagrał w filmie „Coctail”. Amerykańska obsługa w słomkowych kapeluszach
Siadasz przy stoliku, pomalowanym w biało-czerwone pasy (znak firmowy słynnej drużyny baseballowej „Red Socks”, zakupiony przez twórcę tych restauracji). Po chwili podchodzi kelner lub kelnerka ubrani w koszulkę w takie same pasy i śmieszne nakrycie głowy (np. słomkowy kapelusz, wianek ze sztucznych kwiatów czy kaszkiet). Uśmiechają się i przykucają przy stoliku, aby broń Boże nie górowac nad tobą i doradzają co wybrać z karty, w której jest przeciętnie ok. setki dań). Czekając na zamówione danie, rozglądasz się po wnętrzu. Nisko nad stołami lampy w stylu Tiffany. Stara, poobijana trąbka oraz stary rower, wiszący na ścianie i cała masa gadżetów, wyszukiwanych na pchlich targach – najróżniejsze ciekawostki z lat 20, 30, 40 i 50-tych.
W każdej restauracji – obojętnie czy znajduje się ona w Nowym Jorku, Bangkoku, Delhi czy w Warszawie pod sufitem wisi...wieloosobowy drewniany kajak. Gdy zapytasz, co się w nim znajduje, każdy pracownik bez chwili wahania odpowie, że butelka szampana z podpisami wszystkich, którzy byli obecni na otwarciu restauracji oraz para butów. Również w każdej musi znaleźć się witraż przedstawiający łabędzia pływającego po jeziorze. Z kolei nad barem, który jest najważniejszym miejscem w restauracji, wisi śmigło – symbol siły napędowej, do którego przymocowany jest banknot jednodolarowy. Za barem najlepsi w swoim fachu barmani, wzbudzający podziw żonglerskimi umiejętnościami: wszystkie drinki, a każdy barman musi znać co najmniej 100 przepisów (w ofercie jest 500 różnych drinków), są nalewane z tzw. „wolnej ręki”, często nawet z czterech butelek jednocześnie. Gdy gość zachwycony tym pokazem mistrzowskich umiejętności wręczy napiwek, rozlega się dźwięk umieszczonego obok baru dzwonu. Sex on the beach
Wszystko zaczęło się w 1965 roku, gdy Alan Stillman kupił stary bar na 64 Ulicy na nowojorskim Manhattanie i zapoczątkował nową epokę w amerykańskiej gastronomii. Postanowił stworzyć miejsce, jakiego jeszcze nie było. Pełne luzu i swobody, w którym nie obowiązują formalne stroje. Nazwał swój bar „Dzięki Bogu już Piątek” a jako kelnerów zatrudnił młodych aktorów. Udekorował go „starociami” wynajdowanymi na pchlim targu oraz fragmentami dekoracji teatralnych. Od pierwszej chwili bar Stillmana stał się najbardziej popularnym miejscem spotkań młodych ludzi, a setki samochodów bezskutecznie szukających miejsca do zaparkowania, wzbudziły zainteresowanie policji, która nadała barowi skróconą nazwę „Fridays”. Sukces był ogromny – w ciągu pierwszego roku działalności restauracja zarobiła prawie 2 miliony dolarów.
W 1971 roku prawo do „konceptu” Stillmana zakupiła grupa biznesmenów z Teksasu i doprowadziła do żywiołowego rozwoju całej sieci restauracji (pierwsza poza USA powstała w 1986 roku w Birmingham w Wielkiej Brytanii).
Specjalności „Fridaysa” to grube i soczyste hamburgery, upieczone na grillu; steki wołowe i z łososia, podawane ze słynnym sosem z dodatkiem burbona Jack Daniels; niepowtarzalne w smaku żeberka, wielkości pokaźnego kaloryfera (porcja waży 60 dag) – to wszystko specjalności charakterystyczne dla dawnego Dzikiego Zachodu. A także bogata oferta przysmaków o meksykańskim rodowodzie (np. faijtas czyli steki wołowe i filety drobiowe, marynowane w limonkowym sosie z sutym dodatkiem tequili Jose Cuervo oraz sałatki z najsłynniejszą Caesar Salad na czele, stworzoną przez Włocha Caesara Cardini w ...Meksyku. A do tego przebogaty wybór drinków (nie tylko alkoholowych – dla uczczenia Letniej Olimpiady w Los Angeles barmani Frida`ys stworzyli bezalkoholowe Smoothies oraz Flings). Jeżeli gustujemy w mocniejszych napitkach, warto spróbować „Sex on the beach”.