Andrzej Strzelecki ma nieoperacyjnego raka. Potrzebuje 1,5 mln złotych na leczenie. Córka aktora zebrała już 400 tys.
Andrzej Strzelecki milionom Polaków zawsze będzie kojarzyć się z rolą doktora Tadeusza Koziełły-Kozłowskiego z "Klanu". Niedawno dowiedzieliśmy się, że ciężko zachorował. Jedyną szansą na wyzdrowienie jest nowatorska i niezwykle droga terapia w USA. Jego córka Joanna Strzelecka-Żylicz opowiada nam o walce z czasem i stanie zdrowia aktora.
"Zachorowałem. Mam nieoperacyjnego raka płuc i oskrzeli. Zawsze miałem w życiu szczęście. Nie opuściło mnie ono i w tej dramatycznej sytuacji. 6 maja w USA dopuszczono lek Capmatinib na to schorzenie. Jest on dla mnie szansą na uratowanie życia, ale koszt kuracji przekracza moje możliwości finansowe (37 tys. $ miesięcznie). W tym momencie zbieram środki na 10 podań leku – istnieje możliwość, że będę potrzebował ich więcej, konsultacje medyczne, dojazdy, sprzęt specjalistyczny, leki, dlatego zwracam się z prośbą o pomoc" - brzmi wpis Andrzeja Strzeleckiego. Dziś rozmawiamy z córką artysty.
Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta: Kiedy się dowiedzieliście?
Joanna Strzelecka-Żylicz: Tata zgłosił się na badania kontrolne, które były spowodowane gorszym samopoczuciem. Po badaniach okazało się, że są jakieś zmiany w płucach. Szpital opuszczał dzień przed ogłoszeniem pandemii – bez konkretnej diagnozy. Ta diagnoza przyszła na początku lockdownu, co było fatalnym momentem na podejmowanie jakichkolwiek działań. Było wielkie zamieszanie, wszyscy skupili się na koronawirusie i to na pewno nie był sprzyjający moment do chorowania.
Jak pani tata to przyjął?
To zawsze jest trudne. Bo takie rzeczy zawsze dzieją się wszystkim innym dookoła, tylko nie nam. Myślę, że doświadczyliśmy tego samego. Diagnoza jest diagnozą, nie można jej wyprzeć i udawać, że to się nie wydarzyło. Trzeba działać.
Ale w związku z tym, że to nieoperacyjny nowotwór płuc i oskrzeli, poza zwyczajną chemią, tak naprawdę nie było innej możliwości leczenia. Ta możliwość pojawiła się 6 maja wraz z wprowadzeniem na rynek amerykański lekarstwa. I jest ono dokładnie na ten rodzaj nowotworu, który ma tata. Dało to nam ogromną nadzieję i siłę, żeby to leczenie jak najszybciej uruchomić.
Leczenie jest bardzo drogie, bo kosztuje 1,5 mln złotych.
Myślę, że dla wszystkich to niewyobrażalna kwota. Nawet dla tych, którzy są bardziej majętni. Podawanie leku razem z hospitalizacją, wyjazdami zostało oszacowane na kwotę 37 tys. dolarów miesięcznie. A że lek jest bardzo "świeży", nie ma też jasnego komunikatu, jak długo powinien być przyjmowany. Na pewno minimum 8 miesięcy. I dlatego nasza zbiórka jest planowana na 10 miesięcy.
Ile już zebraliście?
W tym momencie nie mam jeszcze najnowszych danych, ale przedwczoraj na koniec dnia mieliśmy prawie 400 tys. złotych. Na kwotę finalną składa się kwota mojej zbiórki na Facebooku (ok. 120 tys.), kwota z podstrony Fundacji Rak'n'Roll (ok. 150 tys.), ale też przelewy bankowe rozliczane w innym trybie. Wiemy, że starczy nam na dwie pierwsze miesiące leczenia i jeszcze kawałek.
Natomiast teraz borykamy się ze wszelkimi formalnościami i problemami dotyczącymi chociażby związanymi z przedostaniem się do Nowego Jorku. Tam znajduje się klinika, która może przeprowadzić leczenie. I tutaj możemy liczyć na ogromne wsparcie Fundacji Rak'n'Roll w rozmowach na tematy, w których my nie mamy doświadczenia. To jest świeża sprawa. Dziś mija tydzień od upublicznienia tej sytuacji. Moją zbiórkę uruchomiłam tuż przed godz. 16 w piątek, więc uważam, że jak na tak krótki czas, to nie jest źle.
Wyobrażam sobie, że musiało to być dla was trudne prosić o pomoc.
Bardzo trudne. Nie jestem osobą, która korzysta z social mediów, żeby pokazać, co i gdzie jadłam i z kim albo czy dokąd gdzie się wybieram. Absolutnie nie leży to w mojej naturze. Tym bardziej ten ruch był dla mnie niezwykle emocjonalny.
Wiedziałam, że uruchamiam coś, czego nie będę w stanie zatrzymać. I tak się wydarzyło. Zalała mnie fala bardzo pozytywnych informacji, ale i oczywiście – jak to zawsze w takiej sprawie – jest też fala hejtu ze strony ludzi, którzy chętnie wypowiadają się, nie mając żadnej wiedzy. Ale ja wiem i wiedziałam wtedy, że to, co zrobiłam, było po to, żeby ratować tatę. Wiem też, że bez działań w social mediach nie zbierzemy oczekiwanej kwoty.
Porozmawiajmy o pozytywnym oddźwięku.
Wiem, że tata jest dla wielu osobą ważną z różnych względów. Jedna grupa to odbiorcy "Klanu". Inna – fani jeszcze za czasów jego występów w Teatrze Rampa. Następną grupą są jego absolwenci – tata wykłada przecież Piosenkę na Akademii Teatralnej, a przez dwie kadencje był jej rektorem. Kolejna to środowisko golfistów, które bardzo zaangażowało się w pomoc. Tata był jednym z propagatorów golfa w Polsce. Komunikat jest więc adresowany do szerokiej grupy docelowej.
Jak dziś czuje się pan Andrzej?
To jest taka choroba, przy której raz czuje się lepiej, raz gorzej. W ubiegłym tygodniu był na planie "Klanu", nagrywał swoje sceny, więc potrafi się zmobilizować. Ma też gorsze momenty, którym towarzyszy ból.
W jakich relacjach jesteście z panem Andrzejem?
W bardzo dobrych relacjach. Zawsze byliśmy. Tata jest dla mnie bardzo ważną osobą w życiu. Zawsze mogę z nim o wszystkim porozmawiać. Potrafimy zdzwaniać się w środku nocy. Wyślę mu sms-a, on oddzwania, bo akurat pisze. Ja też jestem często w trybie nocnym, jeśli chodzi o pracę. Jesteśmy do siebie bardzo podobni, także fizycznie. Ja co prawda, całe szczęście, nie mam wąsów, ale jak stoimy obok siebie, to nie ma wątpliwości, że jesteśmy z tej samej drużyny.
Jedna ze zbiórek na rzecz Andrzeja Strzeleckiego odbywa się pod tym linkiem.