Anna Sekielska: Dostajemy wiadomości od księży, którzy nam dziękują
20 miliony wyświetleń, tysiące udostępnień i setki artykułów później. "Tylko nie mów nikomu" jest jednym z największych sukcesów medialnych w historii naszego kraju. O tym, co po premierze filmu pisali do nich księża, czy córka pójdzie w ślady ojca i jak wygląda kwestia wiary w ich domu, opowiada Anna Sekielska.
Agata Porażka, Wirtualna Polska: Co się zmieniło w waszym życiu od czasu premiery "Tylko nie mówi nikomu"?
Anna Sekielska: Przede wszystkim jesteśmy wszyscy zaskoczeni tak dużym i pozytywnym oddźwiękiem. Jeszcze przed premierą Tomek z Markiem dywagowali, że jak będzie kilka milionów wyświetleń w ciągu miesiąca, to będzie dobrze. Gdy w sobotę chłopcy z Video Brothers, którzy zajmują się Youtubem Tomka, podsyłali nam statystyki dotyczące odsłon, to myśleliśmy, że może do trzech milionów dobije przez weekend. I potem to poszło w takim tempie, że nie mogliśmy uwierzyć. Otrzymaliśmy mnóstwo pozytywnych wiadomości, bardzo dużo wsparcia.
Jednak tuż po samym filmie dostałam kilka nieprzyjemnych telefonów. Że działamy na zlecenie opozycji, że chcemy obalić rząd. Jeden pan zadzwonił, żeby powiedzieć, że zajmujemy się pierdołami, pojedynczymi przypadkami, incydentami, zamiast skupić się na poważnych problemach. Na szczęście to ucichło po poniedziałku.
Teraz dzieje się mnóstwo rzeczy, Tomasz był na spotkaniu w Olkuszu w zeszłym tygodniu, w przyszłym tygodniu jedzie do Sanoka, Krosna, Kazimierzy Wielkiej. Dużo bibliotek i domów kultury się zgłasza, ponieważ chcą pokazywać film. Zapraszają Marka i Tomka na spotkania autorskie. Wybuchło niesamowite zainteresowanie i poruszenie w społeczeństwie, które, mam nadzieję, da hierarchom kościelnym do myślenia i przełoży się na zmianę w systemie karania księży.
Zobacz też: "Tylko nie mów nikomu". Film Tomasza Sekielskiego
Jak sobie radzicie z emocjami, które towarzyszą emisji filmu?
Ja od premiery czuję się jakbym żyła na haju (śmiech). Minęły dwa tygodnie, a mi się wydaje, że dwa miesiące. Tak naprawdę nie dociera do mnie to wszystko, co się dzieje. Ludzie na ulicy zatrzymują samochody, tamują ruch, wyciągają do Tomka ręce, żeby mu podziękować. To jest coś zaskakującego.
Podobno pani mężowi zdarza się zajadać stres. Czy to był jego sposób na odreagowanie podczas produkcji dokumentu?
Tomek swego czasu miał tendencję do zajadania różnych stresów. W jego przypadku również jednym z powodów nadwagi jest nieregularne odżywianie. On pracuje, pracuje, pracuje, a wieczorem otwiera lodówkę i zjada to, co jest.
Natomiast w trakcie filmu zaczął się odchudzać. Poprosił o pomoc Łukasza Grassa, który bardzo chętnie zgodził się, aby poprowadzić Tomka treningi. Aż do premiery chodził na basen, odżywiał się zdrowo i regularnie. Tylko w ubiegły piątek pofolgował sobie, ale od soboty znów jest na diecie. Wrócił też do treningów.
Często podkreślacie, że "Tylko nie mów nikomu" to wasz film rodzinny. Jak wyglądał ostatni rok w waszym domu?
Zarówno ja, jak i żona Marka, Dominika, starałyśmy się bardzo wspierać naszych mężów. Tomek jest zahartowany. Był na froncie na Ukrainie, gdzie razem z fundacją Czarny Tulipan poszukiwali zwłok ukraińskich żołnierzy. W Kijowie rozmawiał z rodzinami ofiar Majdanu. Powinien być przyzwyczajony do różnego rodzaju emocji. Jednak gdy w trakcie nagrywania rozmów do filmu "Tylko nie mów nikomu" wracał do domu, to był bardzo obciążony tymi wszystkimi historiami.
Film trwa dwie godziny, ale zostało nagranych w sumie kilkadziesiąt godzin materiału. To wszystko trzeba było przygotować, nagrać, przeprowadzić rozmowy z tymi osobami, z ich rodzinami. Wszyscy się bardzo mocno wspieraliśmy. Muszę tutaj wspomnieć o naszych dzieciach, bez których byśmy sobie nie poradzili. Są samodzielne, pomagają nam, nie obciążają nas żadnymi dodatkowymi rzeczami, wręcz przeciwnie, potrafią dać nam skoncentrować się na pracy. Muszę im mocno za to podziękować.
Czy wasze dzieci widziały dokument?
Tak. 11 maja, gdy był pokaz w kinie dla patronów. Julia interesuje się filmami, więc uczestniczyła w montażu, przyglądała się, jak montażysta Darek Mandes razem z Tomaszem pracują nad dokumentem. Widziała również tą pierwotną wersję, która trwała prawie 9 godzin i większość surówek.
Córka pójdzie w wasze ślady?
Jak była w podstawówce, a potem w gimnazjum, to razem z grupą koleżanek kręciły filmiki na zajęcia. Montowała je najpierw z pomocą Tomka, potem już sama. Ta fascynacja filmem zaczęła się u niej bardzo wcześnie. Teraz ma 17 lat i wybrała sobie w liceum specjalizację Kultura 2.0, na której ma do czynienia z filmami. Myśli o szkole filmowej właśnie pod kątem montażu i reżyserii.
A Łukasz?
Łukasz jest w ósmej klasie i teraz zajmowaliśmy się głównie egzaminami, wyborem liceów. Dzięki temu, że nasze dzieci są bardzo samodzielne, to wszystko sprawnie poszło. Syn sam usiadł, zajął się tym i wszystko wybrał. Ja tylko pojechałam i zawiozłam dokumenty.
Syn jeszcze nie wybrał swojej ścieżki kariery, ale idzie w stronę kierunków humanistycznych. Zawsze się interesował też sportem, piłką nożną. Jeszcze się nam nie przyznał, co będzie chciał robić w życiu.
Wasze dzieci, podobnie jak wy, są teraz w centrum zainteresowania. Czy spotkały się z jakimiś komentarzami dotyczącymi filmu?
Nie dotarło do mnie, żeby były nieprzyjemne sytuacje, wręcz przeciwnie. Koledzy Łukasza opowiadali, że film jest w porządku. Wszyscy podeszli do tego tak na luzie. Raczej starają się nie zwracać uwagi na to, że tata Łukasza zrobił tak trudny i poruszający film.
Żyjemy w bardzo religijnym kraju, w którym wiele osób chodzi co tydzień do kościoła. W niektórych rejonach jest to wręcz tradycja budowania sąsiedzkich więzów. W waszym przypadku wchodzi w grę jeszcze bardzo mała miejscowość, w której wszyscy się znają. Jak wygląda kwestia wiary i chodzenia do kościoła w waszym domu?
Temat tego, czy jesteśmy wierzący, czy nie zawsze był naszą prywatną sprawą. Nasze dzieci chodzą na zajęcia religii katolickiej w szkole. Julia jak była w podstawówce i gimnazjum, Łukasz do dzisiaj. Natomiast na pewno w naszej społeczności, chociażby ze względu na diecezję, na siedzibę biskupa, dużo osób chodzi do kościoła. Nie wiem, ile z prawdziwej wiary, a ile po to, by się po prostu pokazać. My nie chodzimy. Po prostu nie.
Zobacz też: "Tylko nie mów nikomu": ofiary rozklejały się na planie.
Julia sama zadecydowała, że przestanie uczęszczać na zajęcia religii w liceum?
Tak, to była jej decyzja. Ma już 17 lat i mogła ją samodzielnie podjąć. My nie chcieliśmy jej do niczego zmuszać. Wcześniej powiedzieliśmy także dzieciom, że jeśli chcą chodzić na filozofię bądź etykę, to mogą. To są ich wybory.
Myśli pani, że teraz, po tym wszystkim, Kościół czeka kryzys zaufania?
Ja już widzę ten kryzys. Kiedy Tomasz ogłosił zbiórkę w zeszłym roku, to odezwało się do mnie bardzo wielu moich znajomych, którzy są osobami mocno wierzącymi i praktykującymi. Oni już wtedy mówili, że jest potrzeba oczyszczenia w Kościele. Że oni chcą wiedzieć, do jakiej instytucji chodzą. Czy ludzie, którym powierzają na spowiedzi swoje grzechy, są osobami godnymi zaufania.
Po filmie dostaliśmy bardzo wiele wiadomości. Jest ich tyle, że nie jestem w stanie na nie wszystkie odpowiedzieć. Przysyłają je zarówno moje koleżanki, jak i osoby w wieku ich mam, babć. Odzywają się do mnie także księża. Marek i Tomek też dostają bardzo dużo wiadomości. Ludzie im dziękują. Piszą, że mają nadzieję, że film coś w końcu zmieni, bo widzą, że sama instytucja Kościoła nie funkcjonuje tak, jak powinna. I to nie jest kwestia wiary.
Jeden ze znajomych powiedział, że jak strażak, policjant dopuści się przestępstwa, to jest automatycznie zwalniany, ma wytaczany proces w sądzie i tak dalej. A tutaj sprawa jest po prostu oddawana do kurii i potem nie wiadomo, co się z nią dalej dzieje.
Teraz piłeczka jest po stronie Kościoła. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób oni zareagują i jakie działania podejmą. Mam tylko nadzieję, że po filmie wierni zaczną bardziej krytycznie przyglądać się instytucji Kościoła.
Osiem lat temu wyjechaliście z Warszawy na Podlasie. Czy w związku z całym zamieszaniem nie myśleliście o powrocie do centrum wydarzeń?
Dzieciaki się tutaj inaczej chowają, nie chorują, widzą prawdziwe życie. Warszawa i duże miasta są specyficzne. Takie normalne, prawdziwsze życie toczy się poza ich granicami. Tu wszyscy się znamy, wszyscy wszystko wiemy. Jak nie odbiorę listu, to pani listonosz do mnie dzwoni, koleżanka mi zostawia jajka na bramie. Wszyscy staramy się sobie pomagać, wspierać się. Jak pies zwieje, to od razu wiadomo gdzie dzwonić. Jak rower ktoś zostawi pod bramą, to też od razu wiadomo, czyj jest.
Brzmi jak sielanka.
Jak się przeprowadzaliśmy, to miałam nadzieję, że właśnie tak będzie. Zrobiłam kurs przewodnika PTTK, cały czas jestem aktywna, w przyszłym tygodniu będę oprowadzać wycieczki. Przeprowadzając się tutaj, myślałam, że będzie tu cisza, spokój. Niestety tempo życia dopada nas wszędzie. Z pewnością na wsi szybciej się regenerujemy. Jak wracam wieczorem do domu po całym dniu pracy, to słyszę, jak żaby kumkają, świerszcze grają i moje baterie szybciutko się ładują. A gdy wstaję rano, to wypijam kawę na tarasie i słucham śpiewu ptaszków. A ruszam potem do roboty i znowu nie wiem, w co wsadzić ręce. Na szczęście pracuję z ludźmi, którzy są naszymi przyjaciółmi i wiem, że zawsze mogę na nich liczyć.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl