Arszenik na pryszcze, rtęć przeciwko hemoroidom. Najgłupsze lekarstwa w dziejach medycyny
01.05.2019 17:06, aktual.: 01.05.2019 17:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dawniej lekarze nie przejmowali się etyką i gdy wpadali na pomysł nowej terapii, ochoczo wcielali go w życie. Nie można im przy tym odmówić fantazji. Pacjentom zalecali maści z odchodów, inhalacje rtęcią oraz pocieranie się palcem nieboszczyka. Co jeszcze można było znaleźć w apteczce naszych przodków?
W naszych czasach środki medyczne podlegają restrykcyjnym badaniom, które potwierdzają skuteczność i bezpieczeństwo ich działania. I choć czasem pacjenci omyłkowo pytają w aptekach o czopki z nitrogliceryny czy maść z cyjanku, naprawdę trudno zrobić sobie krzywdę, stosując się do zaleceń lekarzy.
Jednakże dawniej, kiedy medycyna nie stała jeszcze na tak wysokim poziomie, łatwo było o specyfiki bardziej szkodliwe niż pożyteczne. Niektóre mikstury okazywały się wręcz zabójcze…. Oto garść przykładów najgłupszych pomysłów lekarzy na "uzdrawianie" pacjentów.
Apteczka pełna metali ciężkich
Metale – szczególnie te trudne do uzyskania lub po prostu rzadko spotykane – długo znajdowały się na "celowniku" lekarzy. Ołów i srebro faktycznie są bardzo przydatne w wielu działach przemysłu i jubilerstwa, ale na pewno nie sprawdzają się jako środki medyczne.
Nie wiedzieli tego oczywiście uzdrowiciele praktykujący w XVI wieku, jak na przykład Ambroise Paré, który zalecał przykładanie wybielanych srebrem ołowianych płytek do wrzodów na skórze. Taki zabieg mógł oczywiście zabijać bakterie, ale cząsteczki metali dostające się do krwiobiegu z pewnością nie pomagały nieszczęsnemu pacjentowi.
Ale Paré nie poprzestawał na pocieraniu wrzodów. Jego sposobem na patologiczne zmiany kości powstające wskutek działania kiły, było rozcinanie mięśni i wcieranie rtęci bezpośrednio na kostne guzy. Nie trzeba chyba opisywać skutków ubocznych takiej terapii, nie mówiąc o cierpieniu, jakiego przysparzała choremu…
Środki "alchemiczne" ogólnie cieszyły się dawniej dużą popularnością. Sam ojciec współczesnej medycyny, Paracelsus, zalecał smarowanie wyprysków na skórze maścią z arszenikiem, a Aleksy Pedemontana polecał maść z rtęci na hemoroidy. Ten ostatni, dla lepszego wrażenia, dodawał do specyfiku olejek różany i mirrę.
_Operacje niczym tortury i trujące lub obrzydliwe lekarstwa – dawni lekarze nie przebierali w środkach, gdy przychodziło im testować swoje pomysły w praktyce _
Lata później, na początku XVIII wieku, zastąpiono arsen antymonem – bynajmniej nie mniej niebezpieczną dla zdrowia substancją. Podawano go w formie tak zwanej "wieczystej pigułki" – kapsułki wykonanej z trującego pierwiastka, wypełnionej rtęcią wymieszaną z cukrem i połykanej jako środek przeczyszczający. Co gorsza, "lekarstwo" to wykorzystywano wielokrotnie: po wypróżnieniu "odławiano" antymonową kulkę i ponownie napełniano zabójczą mieszanką. Zdarzały się nawet przypadki przekazywania tego dziwacznego i zdecydowanie niehigienicznego „medykamentu” w ramach spadku.
Co cię nie zabije, to cię… zemdli
Stosowanie wydawałoby się nieprawdopodobnych substancji w ramach leczenia było powszechne jeszcze przez długie lata. Jeszcze na początku XX wieku, amerykańscy medycy stosowali mieszaninę strychniny i whisky wstrzykiwaną dożylnie jako środek przyspieszający akcję serca. I nie byli w tej praktyce odosobnieni. Thomas Morris donosi, że:
"Chirurdzy europejscy woleli trunki Starego Świata: w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Charles Ballance podawał pacjentowi w czasie operacji miksturę z brandy i solanki, która działała tak piorunująco, że pod koniec zabiegu pacjent nie wydawał się już martwy, za to był tak pijany i niesforny, że trzeba było pięciu chłopa, żeby utrzymać go na stole".
Zdarzały się również zalecenia wykonania lewatywy z gorącej kawy i whisky, co miało ułatwiać leczenie ran serca, choć ich skuteczność była raczej mizerna…
Wróćmy jednak do dawniejszych czasów. W średniowieczu i renesansie wielu lekarzy sięgało po nieco mniej niebezpieczne, ale za to o wiele bardziej obrzydliwe składniki lekarstw. Apteki pełne były rozmaitego rodzaju "eksponatów", a listy ingrediencji maści i wywarów ciągnęły się w nieskończoność – wszystko po to, by stworzyć wrażenie tajemniczości i mistycyzmu.
_Terapie ordynowane przez dawnych lekarzy bywały obrzydliwe, bolesne i… zabójcze _
Tymczasem jedną z receptur żyjącego w czasach renesansu Mistrza Aleksego stanowiły starte mysie odchody, zmieszane z sokiem z babki i cukrem. Preparat miał pomagać na "plucie krwią". A i tak ten "mysi" środek leczniczy wydaje się całkiem strawny w porównaniu do innych "kreatywnych" pomysłów, które dziś zdają się całkowicie urągać logice.
Na krwotok z nosa Aleksy polecał "tampony" ze świńskich odchodów, kamienie nerkowe i infekcje pęcherza moczowego usiłował leczyć krowim łajnem (zmieszanym z sokiem owocowym oraz cukrem i miodem – dla łatwości przełykania), a jako remedium na wszelkie dolegliwości stosował proszek z ludzkiego kału… wdmuchiwany do oczu.
Kupa dobra na wszystko
Smarowanie się odchodami było zdaje się modne w dawnej medycynie. Jak czytamy w książce Eleanor Herman "Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku": "W latach sześćdziesiątych XVII wieku Thomas Willis, najbogatszy angielski doktor, zalecał leczenie dolegliwości płucnych napojem sporządzonym z odchodów końskich, kogucich, krowich bądź gołębich. Dobry doktor bardzo cenił smarowanie klatki piersiowej maścią z psich kup i oleju migdałowego".
Jedno trzeba przyznać – Willisowi udało się stworzyć skuteczny środek na przeczyszczenie, w postaci szczurzych bobków, które po zjedzeniu mogły wywoływać nagłe wypróżnienie. Nie było to jednak szczególnie zbawienne dla chorego. Organizm pacjenta usiłował po prostu pozbyć się szkodliwych substancji!
Mistrzostwo w sztuce obrzydliwego leczenia osiągnął jednak wspomniany wcześniej Ambrose Paré, łącząc swą "ukochaną" rtęć z odchodami. Jako środek na przeczyszczenie polecał podać "żywe srebro" (jak określano płynną rtęć) szczeniakowi, a następnie zebrać jego kupę, ugotować ją w occie i wypić. Wielu pacjentów musiało dostawać rozwolnienia na samą myśl o nadciągającym lekarzu…
_Średniowieczne i renesansowe apteki były wypełnione cudacznymi specyfikami. Niektóre z nich okazywały się zabójcze _
A skoro już o strachu przed lekarzem mowa – wiele terapii wymyślonych przez dawnych medyków przypominała bardziej tortury niż profesjonalne zabiegi, i to bez porównania bardziej przerażające niż wizyty u współczesnego dentysty. Na co zatem narażeni byli chorzy?
Lekarska izba tortur
Metody leczenia, które dziś bez wahania uznalibyśmy za tortury, dawniej stosowano na porządku dziennym. Za czasów Hipokratesa uważano, że dobrą metodą pozbycia się hemoroidów jest wyrwanie ich paznokciami. Ale to jeszcze nic – święty Fiakier zalecał chorym na tę przykrą przypadłość przypalanie odbytu rozgrzanym prętem.
Lista nieludzkich praktyk medycznych w dawnych wiekach jest jednak znacznie dłuższa. I tak na przykład jednym ze sposobów na usunięcie bolesnych wrzodów u cierpiących na kiłę podczas epidemii tej choroby w Europie było jeszcze bardziej bolesne wypalanie ich rozgrzanymi prętami. Co oczywiście nie dawało żadnych pozytywnych skutków – wręcz przeciwnie, często powodowało dodatkowe zakażenia.
Lekarze szybko zorientowali się, że zabrnęli w ślepy zaułek, i wrócili do rtęci, tym razem mieszanej z patyną, cynobrem, rdzą czy terpentyną, a także ze sproszkowanymi dżdżownicami i smalcem. Maści jednak nie zawsze przynosiły pożądany efekt, więc sięgano po drastyczniejszą terapię. Chorego umieszczano w namiocie wypełnionym oparami rozgrzanej rtęci, arsenu, antymonu i ołowiu. Zabieg powodował wypadanie zębów i uszkodzenia gardła, płuc i mózgu. Zwłaszcza te ostatnie były niestety nieodwracalne.
Bardzo drastyczne były również metody terapii schorzeń psychicznych – głównie schizofrenii. Począwszy od starożytności, aż do średniowiecza osobom "szalonym" trepanowano czaszki. Natomiast jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku, chorych wprowadzano celowo w stan śpiączki insulinowej, co wiązało się ze sporym ryzykiem powikłań, a nawet śmierci.
Poddawano ich także gorącym i zimnym "hydroterapiom" (polegającym na przymusowym przetrzymywaniu w gorącej lub lodowatej wodzie). Z kolei psychiatra Henry Cotton wysnuł teorię, zgodnie z którą schizofrenia jest wynikiem długotrwałego zapalenia narządu, więc usuwał swoim pacjentom zęby, migdałki, a nawet fragmenty jelit. Nic zatem dziwnego, że nie udało mu się w ten sposób nikogo wyleczyć.
Raj dla mistyków i kanibali
Zupełnie osobną kategorią w dawnej medycynie stanowiły leki tworzone z… ludzkich szczątków. Jak pisze w książce "Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku" Eleanor Herman: "Z dworskich archiwów dowiadujemy się, że kilku monarchów – królowie Anglii Karol II i Wilhelm II, król Francji Franciszek I i król Danii Chrystian IV – byli tak naprawdę kanibalami, gdy chodzi o zażywane lekarstwa. Nie wiadomo, czy ludzkie ciało spożywała Elżbieta I, ale dwóch spośród jej ulubionych lekarzy chętnie zalecało je swoim innym pacjentom".
_Procedura wydobywania korzenia mandragory była cokolwiek skomplikowana _
Paracelsus twierdził, że po śmierci (szczególnie tragicznej – nie polecano osób zmarłych ze starości) w ludzkim ciele pozostaje "balsam", który ma życiodajne właściwości. Dlatego tworzono "lekarstwa" ze sproszkowanych elementów zmarłych. Chyba najgorszą z praktyk było jednak… pocieranie hemoroidów palcem z dłoni nieboszczyka.
Mimo, że nikt nie dowiódł nigdy leczniczego działania lekarstw z ludzkich szczątków, przez pewien czas popularne były nawet tabletki ze sproszkowanych fragmentów egipskich mumii. Należy je jednak zaliczyć do grona lekarstw "mistycznych", nie mających żadnego wpływu na zdrowie – podobnie jak osławione rogi jednorożców czy korzenie mandragory.
Te pierwsze w rzeczywistości pochodziły z kości rozmaitych zwierząt – w tym "morskich jednorożców", czyli narwali, a drugie zbierano wedle bardzo skomplikowanych, niemal niemożliwych do spełnienia zasad. Jak zanotował Szymon Syreniusz żyjący na przełomie XVI i XVII wieku, do liści mandragory należy przywiązać sznur, którego drugi koniec jest przymocowany do ogona czarnego psa głodzonego przez dwa dni. Zwierzę należy drażnić mięsem w piątek, przed zachodem słońca, tak długo, aż wyrwie roślinę.
Nie trzeba chyba komentować sensowności takiego postępowania – to kolejny przykład ukrywania praktycznej niewiedzy farmaceutów pod płaszczem mistycyzmu. Na podobnej zasadzie działają dziś wymyślne suplementy diety czy "lewoskrętna" witamina C, z tą różnicą, że dawniej łatwiej było namówić ludzi do jedzenia suszonych dżdżownic.
*Michał Procner *- dziennikarz, publicysta, autor tekstów popularnonaukowych i beletrystyki. Absolwent Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i Uniwersytetu Wrocławskiego. Pasjonat historii naturalnej.
Fascynująca opowieść o życiu w najwspanialszych europejskich pałacach – o trujących kosmetykach, śmiercionośnych lekarstwach i okrutnych morderstwach w książce Eleanor Herman pt. „Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku”. Kliknij i kup z rabatem w księgarni wydawcy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl