Babi, ty nigdy nie będziesz stara
Maja Komorowska rzadko udziela wywiadów.
Nie lubi medialnego szumu wokół swojej osoby. Dni ma szczelnie wypełnione zajęciami. Bywa, że w ciągu jednego tygodnia pracuje w trzech różnych miastach Polski. Na ulicy widać ją z daleka, gdy idzie szybkim, młodzieńczym krokiem.
Maja Komorowska rzadko udziela wywiadów. Nie lubi medialnego szumu wokół swojej osoby. Dni ma szczelnie wypełnione zajęciami. Bywa, że w ciągu jednego tygodnia pracuje w trzech różnych miastach Polski. Na ulicy widać ją z daleka, gdy idzie szybkim, młodzieńczym krokiem. Może sprawiać wrażenie osoby roztargnionej, czasem ogarniętej wątpliwościami, ale podczas rozmowy jest uważna. Wierzy, że słowa mają wartość. Pilnuje, by jak najściślej przylegały do jej myśli. Rozmawia Katarzyna Janowska
* – Wspomina pani sen, który panią prześladował: łomot do drzwi, Niemcy z karabinami, matka stojąca pod ścianą. Pamięta pani swój strach?*
– To nie był sen, tylko prawdziwe zdarzenie z naszego życia, które przerodziło się w strach. Rodzice kogoś ukrywali. Wpadli Niemcy. Ustawili całą rodzinę pod ścianą i przeszukiwali dom. To mogło się skończyć tragicznie. Wspomnienie tamtej sytuacji długo do mnie wracało. Często się zastanawiałam, jak ja bym się zachowała na miejscu rodziców. Mama była w ciąży z siostrą. Łatwo było się usprawiedliwić i odmówić pomocy. Skąd rodzice czerpali siły? Po latach wiem, że zachowanie było rodzajem testamentu, który pisali dla nas swoim życiem.
– Pani ojciec z powodu wojny stracił wszystko: majątek na Litwie, pozycję społeczną, jako arystokrata miał trudności z dostaniem pracy, a mimo to, jak pani wspomina, codziennie podejmował mozół życia. Nie myśli pani, że wolność i godność musiał mieć w sobie?
– Myślę, że ojciec był człowiekiem wolnym. Zewnętrzne zniewolenie jakby do niego nie dotarło. Mógł wyjechać za granicę, ale uważał, że tu jest jego miejsce. Pamiętam, jak codziennie czyścił swoje zniszczone buty, które musiały błyszczeć. Miał dwa garnitury, które nosił przez lata, ale zawsze był schludny. Im było ciężej, tym bardziej należało dbać o swoje rzeczy. Nie mieliśmy łazienki, wodę czerpaliśmy ze studni, mama wielokrotnie przerabiała mi tę samą sukienkę. Było trudno, ale rodzice nigdy się nie uskarżali. Ojciec powtarzał, że nikt nam nie obiecał, że będziemy szczęśliwi, ale jeśli nam się uda, no to wspaniale.
– W książce „Pejzaże”, rozmowie z Barbarą Osterloff, znalazłam cytat z pani: „te obrazy, pejzaże, które w nas są, żyją, te szczegóły, które w danym momencie nie wydawały się takie ważne, teraz stoją na straży wyobraźni”. Dzieciństwo w podwarszawskim Komorowie tak mocno w panią zapadło?
– Wierzę, że tak jest i że to wszystko jest gdzieś w nas zakodowane. Dlatego dzieciństwo jest tak ważne. Moje, mimo że przypadło na bardzo trudne czasy, jak mówiłam, było szczęśliwe. Czuliśmy się kochani. Pamiętam, że rodzice zwracali uwagę na różne drobne sprawy, właśnie na te szczegóły: na sposób, w jaki się je (nie można było położyć łokci na stole), jak się kroi chleb. Zawsze przed pokrojeniem chleba ojciec lub matka kreślili znak krzyża. Wymagali, żebyśmy na wszystkie uroczystości przebrali się w to, co każdy miał najlepszego. Rodzice pilnowali, żebyśmy zawsze sami ścielili łóżka. Do dziś, jak wyjeżdżam z hotelu, łapię się na tym, że dbam, żeby nie było bałaganu. Mojej matce jestem wdzięczna między innymi za to, że nauczyła mnie cieszyć się kwiatami. Mama układała kwiaty w wazonach. Dobierała odpowiedni wazon do rodzaju kwiatów. O, widzi pani, ta zielona duża… właściwie filiżanka, bo trudno ją nazwać wazonem, jest z Komorowa. Kiedy kwitną nasturcje, układam je zawsze właśnie w niej. Kiedy ktoś z
domowników obchodził imieniny, oplatało się kwiatami fotel lub krzesło przeznaczone dla solenizanta. Wcześnie poczułam, jak bardzo ważne jest czekanie na to, co ma się wydarzyć, dotyczyło to też kwiatów. Najpierw czekałam na bzy, piwonie, potem jeszcze na jaśminy, lipy, kasztany, floksy, astry. A kiedy pojawiały się wrzosy, mama mówiła: „no, to już jesień. I znowu cały rok trzeba czekać na kwiaty”. Pamięć tych szczegółów zostaje na zawsze. Wspomnienia idą z nami, dlatego warto kreować rzeczywistość, uwypuklać drobiazgi. Ważne jest, żeby rodzice, dziadkowie zdążyli uwrażliwić młodych na… życie. Pewnych spraw nie można odkładać. Z czasem w człowieku ubywa tej otwartej przestrzeni, coś się zamyka. W miarę upływu lat wiemy, jak trudno jest się na nowo odradzać. Trzeba pilnować, żeby się nie wycofać za wcześnie nawet w drobnych sprawach. Cieszę się, że nauczyłam się ostatnio robić zdjęcia komórką i wysyłać je z podpisem! Syn cierpliwie uczył mnie wysyłać SMS-y. Myślałam, że nie dam rady. Ale syn był bardzo
cierpliwy. Pamiętam pierwszy SMS, chciałam, żeby był ważny, bo pierwszy, więc napisałam: „synku, kocham cię”. Dostałam odpowiedź: „mamo, brawo!”.
– Upływ czasu, starzenie się ograniczają wolność czy ją wyzwalają?
– To zależy, w jakim jesteśmy stanie fizycznym. Jeśli ciało nam przeszkadza, utrudnia nam życie, jeśli chorujemy, tracimy sprawność, jesteśmy skazani na pomoc innych ludzi, wtedy trudno poczuć wolność. Ale jeśli mamy szczęście, nasze ciało wytrzymuje próbę czasu, posuwanie się w latach może być ciekawe.
– Pani ma szczęście, bo jest kobietą, której upływ czasu nie dotyczy. Sylwetka, chód, wyprostowane plecy – wszystko w pani jest młodzieńcze. Trudno się dziwić, że w teatrze może pani grać młodsze kobiety.
– Myślałam, że jak ma się 50, no 60 lat, to człowiek jakoś się trzyma, ale 70? Jak? Dlaczego? Tymczasem okazuje się, że można sobie z tym poradzić. Ciągle dużo pracuję i cieszę się z tego. Chciałam zrezygnować z uczenia w Akademii, ale poradzono mi, żebym została.
– Studenci mówią, że nie mogą za panią nadążyć. Oni wykończeni padają ze zmęczenia, a pani jakby nigdy nic pracuje przez kilka godzin z rzędu.
– Oczywiście posuwam się w latach, widzę swoją twarz, czasem zmęczenie, ale mimo wszystko mam jeszcze energię, siłę. Tak, mam poczucie wielkiego daru. Kiedy w spektaklu Krystiana Lupy tańczyłam flamenco (taniec był zawsze dla mnie ważny), dostałam od mojej wnuczki Kasi piękny list: „Babi, ty nigdy nie będziesz stara”. Ona też zaczęła tańczyć flamenco i zatańczyła pięknie na moim siedemdziesięcioleciu. Czasami sobie myślę: może ja gdzieś swoją duszę zaprzedałam?
– Znając panią, to pewnie czemuś dobremu.
– Każdy z nas ma ciemne strony, tylko nie zawsze chcemy o tym myśleć, a zwłaszcza mówić. Ale zdarzają się sytuacje, które zmuszają nas do zastanowienia się nad sobą. Dla mnie takim momentem był wypadek. Po latach nazywam go błogosławionym. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale zostałam napadnięta w windzie i wtedy w ułamku sekundy, jakby z lotu ptaka zobaczyłam całe swoje życie: Jak to? To już koniec? Nic nie poprawię, nikogo nie przeproszę? W szafie nie posprzątam?… Wtedy obiecałam sobie, że jeśli uda mi się przeżyć, to będę się starała… porządkować w szafie. Tak, nie jesteśmy aniołami. Mamy w sobie i zło, i dobro. Ważne, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Nasze życie jest nieustannym balansowaniem, szukaniem właściwej drogi. Ludzie wierzący robią rachunek sumienia, który pomaga im zobaczyć, co zrobili dobrze, co źle. Ale nawet człowiekowi, który nie nazywa siebie wierzącym, podsumowanie tego, co było w ciągu dnia, może pomóc się zmienić. Czytałam ostatnio sporo Simone Weil. Wydaje mi się, że rozumiem, co pisze
o uwadze: nie ma ważniejszej rzeczy niż uwaga. Jej zdaniem szkoła powinna uczyć właśnie uważności. Jeśli dziecko lub młody człowiek rozwiązuje zadania geometryczne, to nawet jeśli nie ma dobrych wyników, wysiłek włożony w tę czynność może zaowocować w innej sprawie. Spytałam kiedyś Witolda Lutosławskiego, jak komponuje. Odpowiedział, że pracuje codziennie przez kilka godzin. I nawet jak nie wychodzi, jak wszystko, co napisał niszczy, to po jakimś czasie ten codzienny trud zaczyna owocować. Dzieło nabiera kształtu. Jest w nas potencjał, który trzeba drążyć, cierpliwie, długo, uważnie, a wtedy możemy osiągnąć rzeczy, o których nie myśleliśmy, że nas na nie stać.
– Od 20 lat żyjemy w wolnym kraju. Nauczyliśmy się korzystać z wolności? Jesteśmy uważni, wystarczająco wytrwali?
– Żyjemy w bardzo ciekawych czasach, ale są sprawy, które mnie martwią. Mamy wolność, o której marzyliśmy, wszystko można głośno powiedzieć i to jest wspaniałe. Z drugiej strony, kiedy słyszę, co ludzie potrafią wypisywać o innych, np. w Internecie, ogarnia mnie przerażenie. Byłam na wakacjach w Dębkach, gdzie jest jedna z najpiękniejszych plaż nad Bałtykiem. Na wydmach były tabliczki z napisami, że nie wolno po nich chodzić, nie wolno ich niszczyć. A tymczasem dzieci na oczach rodziców zjeżdżały po tych wydmach. Dawniej pewnie bym nie interweniowała, a teraz podeszłam i spytałam dorosłych, dlaczego na to pozwalają. Dlaczego na przykład w Alejach Niepodległości czy na Stawkach widzę niedawno odnowione domy znowu pokryte graffiti? Trudno się z tym pogodzić, nawet myślę, że nie wolno. Czy można to zmienić? Przecież jeśli dzieci nie nauczą się być wierne drobnym sprawom, to jak potem mogą być zdolne do walki o jakieś dobro? Wierzę, że jeśli rodzice będą dzieciom powtarzać, że to jest nasza wspólna własność, to
one nauczą się ją szanować. Przypominam sobie, jak Ojciec Święty mówił, że każdy z nas ma swoje Westerplatte. Jak można mieć swoje Westerplatte, jeśli się zaniedbuje człowiecze codzienne obowiązki? Gdzieś głęboko tkwi w nas pozostałość dawnego myślenia, że nic od nas nie zależy, że to nie nasze.
– Chyba najtrudniej oswoić się z myślą, która brzmi banalnie, że wolność to zobowiązanie?
– Tak, to wielkie zobowiązanie. Ciągle się tego uczymy, bo dokonaliśmy ogromnego skoku. Człowiek w gruncie rzeczy w środku się nie zmienia, w każdym razie nie tak bardzo, żeby nadążyć za zmianami, które zachodzą w świecie. Czytałam, jak Zbigniew Herbert pisał o Ameryce, że tam obywatele respektują prawo. Ale demokracja w USA ma już 200 lat. My jeszcze nie przywykliśmy do przestrzegania zakazów. Jesteśmy wspaniali w dramatycznych chwilach, podczas wojny, powodzi, ale bohaterstwo dnia codziennego nie jest naszą najmocniejszą stroną. Byłam u siostry w Niemczech, patrzyłam na zadbane drogi, na porządek panujący nawet gdzieś na uboczu. Przejeżdżałyśmy koło pola słoneczników i zauważyłam nożyczki, sznurek i puszkę. Można było ściąć słoneczniki, wrzucić do puszki pieniądze. U nas to jest chyba jeszcze niemożliwe. Zaraz zniknęłyby nożyczki, sznurek, nie mówiąc o puszce.
– Jesteśmy skoncentrowani na sobie, na swojej pracy, na najbliższych. Reszta jest nam obojętna. Czy obojętność właśnie nie stała się wyznacznikiem naszego czasu?
– Wolałabym myśleć, że nie. Ciągle mamy dużo do zrobienia. Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie zakończy się w bloku. Ale bardzo lubię to osiedle, bo domy zostały odnowione, wokół jest piękna zieleń. Cieszę się tym. Wymyśliłam sobie, że zawsze na Boże Narodzenie i Wielkanoc będę zostawiać w windzie kartkę z życzeniami. To wymaga pewnego wysiłku, bo trzeba czekać do późna w nocy, aż winda przestanie chodzić, napisać życzenia, które nikogo nie urażą. Jednego roku wyjechałam i nie zdążyłam napisać. Po powrocie spotkałam kogoś z sąsiedztwa, kto mi powiedział, że brakowało życzeń w windzie. Ucieszyłam się, bo to znaczyło, że te życzenia stały się ważne także dla innych, że ludzie na nie czekają. Przełamywanie obojętności nie wymaga jakichś heroicznych gestów. Wystarczy powiedzieć: „dzień dobry” z uśmiechem, zamienić na schodach parę słów. Zainteresować się, kiedy ktoś jest chory, albo po prostu uścisnąć kogoś, komu zmarła bliska osoba.
– Udaje się pani zachować właściwe proporcje w życiu?
– Nie zawsze, często się nie udaje.
– A znaleźć równowagę między pracą a czasem tylko dla siebie? Czy są takie chwile, kiedy pani odpoczywa, czuje się wolna od wszystkiego?
– Najlepiej odpoczywam, kiedy jestem w ruchu. Chodzenie pomaga mi w myśleniu. Kiedy idę, to myśli jakby posuwają się ze mną. Zaczynają się układać. Tworzy się taka topografia myśli. Czasem z kolei mam poczucie, że myśli są przede mną, że je dogonię, że rozwiązanie jakiegoś problemu czeka na mnie. Innym razem udaje mi się myśli zostawić, wyjść z nich. Wtedy to najlepszy odpoczynek.
– Wolność jest dla pani najwyższą wartością? W imię wolności pomagała pani internowanym w stanie wojennym, jeździła do więzień.
– Nie wiem, czy wolność jest dla mnie najważniejsza... Może nadzieja? Chyba nie można być wolnym bez nadziei. Każdy z nas trochę inaczej rozumie wolność. W stanie wojennym nie zastanawiałam się, dlaczego to robię. Wielu naszych znajomych było internowanych. To był odruch, działanie spontaniczne. I dobrze. W danym momencie wstępuje w nas jakaś siła, dzięki której stajemy się trochę lepsi. Ja zresztą nic nadzwyczajnego nie robiłam. Mnie po prostu było bardziej widać niż innych.
– Przytoczyła pani słowa Ojca Świętego, że każdy z nas ma swoje Westerplatte. Pani ma własne?
– Te słowa tak bardzo zapadły mi w pamięć, bo mieści się w nich i zwycięstwo, i klęska. U Zbigniewa Herberta przeczytałam, że w Ameryce drażniło go, że wszystko musi kończyć się sukcesem, zawsze musi być okay. Tymczasem on pisze, że mogą być wspaniałe klęski, że z klęsk człowiek się odradza. I w tym sensie każdy ma swoje Westerplatte. Trzeba walczyć, żeby mieć świadomość, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe. A jeśli się nie udało... Musimy przyjąć klęskę. Tak chyba wygląda nasze życie?
Maja Komorowska ur. w 1937 r. w Warszawie, wybitna aktorka filmowa i teatralna. W latach 60. związana z zespołem Jerzego Grotowskiego, występowała w jego słynnych przedstawieniach, m.in. w „Kordianie” wg Juliusza Słowackiego, „Akropolis” wg Wyspiańskiego czy „Księciu Niezłomnym” wg Calderona/Słowackiego. Po odejściu z Teatru Laboratorium grała w teatrach wrocławskich: Współczesnym i Polskim. W początku lat 70. została zaangażowana przez Erwina Axera do Teatru Współczesnego w Warszawie, z którym związana jest do dziś. Występowała u najwybitniejszych reżyserów: Wajdy, Kieślowskiego, Zanussiego, Konwickiego, Bajona. Od lat bierze czynny udział w życiu społecznym i kulturalnym, np. wspierając budowę warszawskiego hospicjum onkologicznego. Ma syna Pawła. Babcia czworga wnucząt. Napisała książkę „31 dni maja” i jest bohaterką książki Barbary Osterloff „Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską”.