Bill Cosby nadal może być pierwszym tatusiem Ameryki. Bo "kto nie wykorzystał nietrzeźwej"?
Czytam kolejne teksty o upadku wielkiej legendy. O fantastycznym komiku, który zaprzepaścił swoją karierę. W atmosferze skandalu został zwolniony z etatu naczelnego tatusia Ameryki i teraz rozpaczliwie broni się przed nagonką mediów. Jest w tych tekstach nutka oskarżenia, ale przeważa żal za świętościami, z których odziera nas brzydki, brudny świat. Tymczasem to nie świat jest brzydki, takim czynią go niekiedy ludzie. Na przykład ci, którzy wykorzystują seksualnie nietrzeźwe kobiety.
Koniec lat 80., a może już początek 90., w kioskach zalega ostatni numer "Trybuny Ludu", w Krakowie płonie Pałac pod Baranami, a Michael Jordan bije rekord zdobytych punktów w meczu NBA. W wielu polskich domach na wersalce ustawionej naprzeciwko meblościanki siedzą ojcowie, żony i ich marzące o Amidze 500 dzieci. Wspólny, rodzinny obiad na ławie ze sklejki nie trwa długo, wystarczy 25 minut – tyle, ile jeden odcinek "Bill Cosby Show".
Czarnoskóre małżeństwo i piątka ich wyszczekanych dzieci to było dokładnie to, czego wówczas potrzebowaliśmy. To było przypomnienie, że gdzieś tam na półlegendarnym Zachodzie jest inny, wspaniały świat, w którym zamiast o strajkach i trudach transformacji dyskutuje się w domach o tym, z kim umówi się Vanessa i czy Elvin pójdzie do college'u teraz, czy może dopiero w przyszłym roku. Nad rozszczebiotaną rodziną górował w swoim fotelu on – uspokajający, poczciwy, ale pełen autorytetu, strażnik rodzinnych wartości – Bill Cosby.
Żeby legenda mogła spektakularnie zwalić się na łeb na szyję z Olimpu, najpierw musi się tam wdrapać. Cosby wdrapywał się wytrwale, wykorzystując talent do zjednywania sobie ludzi, jakim obdarzyła go natura. Udało mu się utrwalić wizerunek, który wykreował w sitcomie, wymieszać go z rzeczywistością, przekonać Amerykę, że reprezentuje wszystko, za czym tak tęsknią rozwiedzione, patchworkowe rodziny i ich nieślubne dzieci – jest superojcem, superautorytetem, supermanem w kapciach, który muchy nie skrzywdzi.
Muchy nie, co innego kobieta. Andrea Constant miała zostać odurzona i zgwałcona przez komika w 2004 roku, pozew złożyła rok później. Nie była pierwsza – szlak przetarła Judith Huth, a w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat swoje zeznania złożyło blisko 60 kobiet. Wszystkie opowieści były podobne. Czarujący Bill miał przekonać, że pomoże dziewczętom w karierze, proponować drinka, do którego dosypał narkotyku, prawdopodobnie tzw. Quaalude, a kiedy były nieprzytomne, uprawiać z nimi seks.
Proces ruszył dopiero 5 czerwca. Na sali, prócz skrzywdzonych kobiet, których sprawy w przeważającej mierze uległy już przedawnieniu, znajdowała się żona Billa Cosby'ego, Camille. Nie wiadomo, co myślała, słuchając o upodobaniu swojego męża do młodziutkich aktorek. Czy Cosby przekonał ją, że kilkadziesiąt kobiet wyssało swoje historie z palca? Czy wierzyła Brianowi McMonagle, obrońcy Cosby'ego, kiedy nazywał Andreę kłamcą?
Cosby przez lata bronił się w bardzo różny sposób, aż w końcu prawnikom udało się go przekonać, że najlepiej, żeby po prostu nic nie mówił. Nie bez powodu, w przeszłości na swoich recitalach zdarzało mu się z gwałtów żartować. Idziesz po drinka? To lepiej na mnie uważaj, he he he. Świetny żart, cała sala bije brawo. Może nie cała. Może ktoś wyszedł i powiedział sobie – nigdy więcej. A kiedy kilka tygodni przed procesem Bill chlapnął w radiu Sirius XM, że oskarżenia o gwałt to tak naprawdę rasizm, McMonagle – z punku widzenia linii obrony całkiem rozsądnie – powiedział swojemu kientowi: dość.
Bill Cosby podczas procesu nie powiedział ani słowa. Mówił McMongale, słuchała go żona Billa, słuchała Keshia Knight Pulliam, która w serialu "Bill Cosby Show" grała córkę Cosby'ego. Do cichego wsparcia obu pań doszło to bardziej wylewne ze strony dwóch córek komika, Erinn i Elsy, które w kwietniu opublikowały wspierający go filmik. Obie są przekonane o niewinności ojca. Gdyby sąd orzekł coś innego, zawaliłby się cały ich świat.
Tym razem nie padło ani jedno absurdalne stwierdzenie, że chodzi o rasizm (niektóre poszkodowane były przecież czarnoskóre), McMonagle postawił na sprawdzoną, rodzinną kartę. Owszem, Cosby zawiódł żonę, ale nie dlatego, że przez dekady – pierwsze oskarżenie sięga lat 70. – gwałcił młode kobiety, ale dlatego, że łączył go z Andreą trwający okrągły rok romans, w którym dochodziło do stosunków seksualnych, ale za obopólną zgodą.
– Kiedy się kogoś odurza, a potem wykorzystuje, to nie romantyzm, to przestępstwo – odpowiedział mu oskarżyciel Kevin Steele. Podobnego zdania było 12 osób, które strona powódki wezwała na świadków. Obrona żadnych świadków nie miała.
A jednak tyle wystarczyło, żeby Cosby mógł wyjść z sali rozpraw jako wolny człowiek. Po trwającej ponad 40 godzin debacie ława przysięgłych nie doszła do porozumienia. Sąd w Norisston umorzył sprawę.
50 godzin okazało się zbyt krótkim czasem, by porządni obywatele Stanów Zjednoczonych mogli rozstrzygnąć, czy wykorzystanie odurzonej kobiety jest gwałtem i przestępstwem, czy może nie. I choć świadkami rozgrywki sądowej – która prawdopodobnie jeszcze się nie skończyła – były pensylwańskie lasy, trudno zaprzeczyć, że wyrok, a raczej jego brak, uderza w każdą z nas.
Jak długo chłopcy z dobrych domów będą molestować koleżanki i czuć się z tym bezkarni (Żnin, 2010; Pietrzykowice, 2013), jak długo politycy będą mówić o tym, że "kobiety się czasem trochę gwałci" (Janusz Korwin-Mikke, 2014, TVN24), a opiniotwórczy publicyści będą pisać na Twitterze, że "kto nie wykorzystał nigdy nietrzeźwej, niech pierwszy rzuci kamień" (Ziemkiewicz, 2014), my, kobiety, nie będziemy mogły czuć się bezpieczne. Kultura gwałtu to nie wymysł trzeciego świata i pozywających się o co się da Amerykanów. Kiedy wybieram się do klubu, biorę pod uwagę, że ktoś może dosypać mi czegoś do drinka. Gdy wracam sama wieczorową porą do domu, zastanawiam się, czy z ciemnej bramy nagle nie wyskoczy napastnik. To nie jest i nie może być normalne. Niezdecydowanie ławy przysięgłych z procesu Billa Cosby'ego pokazuje, jak wiele jeszcze musimy zrobić, żeby gwałt nazywano gwałtem i surowo za niego karano.
W Polsce za gwałt grozi od 2 do 12 lat więzienia. 2 lata za niewyobrażalną traumę, z której ofiara często otrząsa się latami. Za niezdolność do ponownego zaufania drugiej osobie, za upokorzenia związane z opowiadaniem, co spotkało ofiarę, za znieczulenie społeczeństwa i nierzadko służb przyjmujących zgłoszenie. Dwa lata – to dużo? Więcej niż nic – jedna trzecia wyroków (dane z 2011 roku) i tak zostaje przyznana w zawieszeniu. Jak ten w sprawie zbiorowego gwałtu na 16-latce przez jej kolegów w Pietrzykowicach – najpierw sąd orzekł karę w zawieszeniu, dopiero po trzech latach zmienił ją na 3 lata bezwzględnego pozbawienia wolności. Co się działo z dziewczyną z małej, śląskiej miejscowości przez te długie miesiące, kiedy mogła spotkać swoich oprawców na ulicy, natknąć się na nich podczas codziennych zakupów? Trzy lata to dużo czy mało?
Bill Cosby mógł pójść do więzienia na 30 lat, ale na razie nadal będzie mógł żartować sobie na imprezach z gwałtów. Wiele z nas jest zszokowanych, oburzonych, ale nie czujemy bezsilności. Bezsilne może byłyśmy kiedyś, teraz jest czas walki o nasze prawa. Bo, jak pisała aktorka Lena Dunham po procesie Cosby'ego, "ten proces to nie tylko sprawa Cosby'ego". "Kiedy kobiety widzą, jak triumfuje sprawiedliwość, mogą spać spokojnie. Odpowiedzcie sobie na pytanie, co się dzieje, gdy nie widzą. Jestem sercem z każą ofiarą, której cierpienie zostało dziś unieważnione" – dodała Dunham.