Była ratowniczką medyczną. "Zdarzały się dni, że pływałam w płynach ustrojowych"
Dzisiaj w Warszawie odbędzie się wielki protest medyków. Ratownicy medyczni, pielęgniarki i położne mają dość. Haniebne warunki pracy i pogardliwy stosunek władz doprowadził do potężnego kryzysu w ochronie zdrowia. Klaudia Alex Marchewka, była ratowniczka, mówi w rozmowie z WP Kobieta, dlaczego zdecydowała się odejść z zawodu. - Dwa razy pacjent wyskoczył do mnie z nożem - wspomina.
11.09.2021 09:30
Marta Kutkowska, WP Kobieta: Dlaczego zdecydowała się pani na pracę w pogotowiu?
Klaudia Alex Marchewka: Zawsze marzyłam o kierunku medycznym. Początkowo rozważałam kierunek lekarski, ale później zdecydowałam, że chcę być tą osobą, która jako pierwsza ma kontakt z pacjentem. Gdy szłam na studia, miałam wielką wizję zmieniania świata i całego systemu ratownictwa. Jednak to, czego się uczysz na studiach, troszeczkę różni się od rzeczywistości. Moje zderzenie z nią było bardzo brutalne.
Jak wyglądał pani dzień pracy na karetce?
Pracowałam na karetce w w Krakowie. Byłam przekonana, że będę codziennie ratować ludzkie życie, tymczasem większość wezwań dotyczyła osób w mocnym upojeniu alkoholowym. Bywały dni, że człowiek się kąpał we wszystkich płynach ustrojowych. Wielokrotnie pacjent na mnie nasikał, często specjalnie. Z roku na rok ludzie stawali się wobec nas coraz bardziej agresywni. Panuje przekonanie: "płacę podatki, to mi się należy". Dwa razy pacjent wyskoczył do mnie z nożem - udało się uciec, ale autentycznie bałam się o swoje życie.
Czy po takiej sytuacji miała pani możliwość odpoczynku, rozmowy z psychologiem?
Nie, zawsze zjeżdżaliśmy do bazy, zgłaszaliśmy gotowość i jechaliśmy na kolejną akcję. W niektórych krajach rzeczywiście tak jest, że ratownicy mają zapewnioną pomoc psychologiczną. Uważam, że ona jest potrzebna. Niektóre sytuacje są naprawdę wyniszczające. Proszę sobie wyobrazić, że jedzie pani do wypadku, w którym są dzieci, a sama ma pani dziecko. Śmierć dziecka, którego nie udało się odratować, zostaje w głowie na długo. To są bardzo duże emocje, które potem trzeba wyłączyć, by pracować dalej. Wracałam do domu i nie mogłam się tym podzielić z domownikami. Po pierwsze nie chciałam ich martwić, po drugie, ktoś, kto nie jeździ na karetce i tak by nie zrozumiał. Ja znalazłam pasję - bieganie i w ten sposób sobie radziłam.
Ile godzin miesięcznie pani pracowała?
Tyle, żeby przeżyć. Pracowałam w trzech miejscach, żeby utrzymać siebie i dziecko. Nieraz nakładały mi się dyżury i pracowałam 72 godziny z rzędu. Czasem szłam na dyżur dwunastogodzinny, a zostawałam całą dobę, bo ktoś wypadał z grafiku i trzeba było go zastąpić. Często bywało też tak, że pod koniec dyżuru zdarzył się wypadek, w którym było kilku poszkodowanych i ta praca znów przedłużała się o kilka godzin.
Czy pracując tyle godzin miesięcznie, mogła sobie pani pozwolić na godne życie?
Nie. Żeby się utrzymać, brałam minimum piętnaście dyżurów w miesiącu i zarabiałam mniej, niż moja szwagierka na kasie w Biedronce. Nie umniejszam osobom, które w ten sposób pracują, ale ona nie była odpowiedzialna za czyjeś życie. To mnie dobijało, obciążało psychicznie, bo to nie była różnica stu czy dwustu złotych, tylko tysiąca. Żeby starczało na podstawowe potrzeby, kilkaset godzin w miesiącu spędzałam w pracy.
Miała pani w ogóle czas na życie osobiste?
Nie. Miałam chłopaka, który też był ratownikiem. Mieszkając pod jednym dachem, widywaliśmy się pięć razy w miesiącu. Wychowuję czternastoletnie dziecko, dla którego jestem rodziną zastępczą i pogodzenie tego z pracą w pogotowiu okazało się niemożliwe. Nie byłam w stanie wyegzekwować umowy o pracę. Gdy brałam wolne, bo dziecko np. chorowało, to nie zarabiałam. Musiałam non stop kombinować z opieką nad synem, bo w tej pracy nie ma szans, żeby np. wyjść wcześniej.
Czy kobietom w karetkach jest trudniej? Ten zawód przez cały czas jest traktowany jako "męski"?
Tak, zdarzały mi się nieprzyjemności, ale głównie ze strony pacjentów. Niektórzy byli oburzeni, że przyjechała do nich kobieta i chcieli składać skargi. Niespecjalnie przejmowałam się takimi komentarzami. Skupiałam się na tym, żeby robić swoje. Myślę, że z roku na rok jest coraz więcej kobiet w zawodzie i ludzie się powoli przyzwyczajają.
Ratownictwo to pani pasja, trudno było odejść?
Tak, bo ja naprawdę szłam do zawodu z misją. Chciałam ratować ludzkie życie. Staram się przez cały czas pracować w pokrewnych zawodach, zajmuję się zabezpieczeniami i transportami medycznymi, ale mam nadzieję, że kiedyś uda mi się wrócić na karetkę. Dlatego biorę udział w proteście. Wiem, że bardzo dużo osób stoi murem za nami. Chociaż przerażają mnie też hejty pod adresem ratowników. Rozumiem, że łatwo powiedzieć, że taki zawód się wybrało, więc nie ma co marudzić. Tylko że zdanie "nie podoba ci się, to zmień zawód" właśnie jest realizowane. W niektórych miasteczkach na 28 ratowników 23 złożyło wypowiedzenia. Za chwilę naprawdę nie będzie miał nas kto ratować. Ministerstwo musi zrozumieć, że dobry ratownik to zdrowy, wypoczęty i żywy ratownik. W momencie, gdy ktoś pracuje 12 godzin, jest w ciągłym stresie i musi myśleć non stop, jego wydajność spada. A pamiętajmy, że nieraz trzeba szybko podjąć decyzję, która zaważy na ludzkim życiu.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Link do grupy: https://www.facebook.com/groups/540919303734252