Chaos w patomorfologii. Pacjenci skarżą się na pomylone wyniki i długi czas oczekiwania
Beacie, której wycięto część guza szyjki macicy, najpierw zasugerowano teleporadę, a później pomylono kody wyników. Z kolei wymaz pobrany od Marii czekał trzy tygodnie na transport do patomorfologa. Dr n. med. Michał Pyzlak mówi o kulisach pracy w tej dziedzinie medycyny.
29.09.2020 17:24
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Najwyższa Izba Kontroli wzięła pod lupę realia panujące w laboratoriach patomorfologicznych, w których bada się tkanki i komórki pod kątem diagnozowania m.in. nowotworów.
Z raportu NIK-u, który bazował na analizie Narodowego Instytutu Onkologii, wynika, że 90 proc. badań histopatologicznych należałoby powtórzyć, ponieważ wyniki, z którymi pacjenci zgłaszali się do Instytutu, miały tylko opis i ogólne rozeznanie. Taka zdawkowa diagnoza nie może stanowić podstawy do podjęcia decyzji o sposobie leczenia i sprawia, że trzeba powtarzać badanie.
Kolejną nieprawidłowością, którą wskazuje NIK, jest zbyt długi czas wykonywania diagnostyki patomorfologicznej – nawet do 40 dni – co sprawia, że analiza pobranego materiału może nie być wiarygodna. Najwyższa Izba Kontroli wspomniała również o skargach pacjentów, którzy dostali błędne wyniki badań, przez które otarli się o śmierć.
Pomylone kody
O skali chaosu w laboratoriach przekonała się na własnej skórze Beata Maltankowa z Warszawy, której ponad rok temu wycięto część nowotworu szyjki macicy. Od tego momentu powinna co trzy miesiące wykonywać kontrolną cytologię. – Do czasu wybuchu pandemii było to bezproblemowe, ale później lekarz, który mnie prowadził, stwierdził, że mam czekać, bo koronawirus jest ważniejszy – wspomina w rozmowie z nami.
43-latka dopominała się o wizytę, ale początkowo proponowano jest wyłącznie teleporadę. – Oburzyłam się, bo jak niby miałaby ona wyglądać w moim przypadku? Mam sobie, za przeproszeniem, włożyć telefon do pochwy? – pyta retorycznie.
Beata nie odpuszczała i w końcu udało jej się doprosić o skierowanie na cytologię. Później w trakcie wizyty lekarka już na dzień dobry zaczęła polecać jej klinikę, gdzie będzie mogła zaplanować ciążę. – Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Podziękowałam, dodając, że mam 43 lata i dwóch dorosłych synów, a ona wtedy oburzyła się, że nie chcę posłuchać jej porad – wspomina Beata. – Później okazało się, że pomylono kody z wymazami i kazano mi przyjść jeszcze raz na wizytę za dwa tygodnie – dodaje.
Dwuminutowa wizyta
Absurdalna sytuacja spotkała również Marię z Wielkopolski, która została skierowana do onkologa z powodu wycieku z piersi. Magda zadzwoniła do przychodni 19 marca, a wizytę wyznaczono na 30.
Kobieta czuła ogromny strach, ponieważ jest obciążona genetycznie nowotworami. Gdy z powodu pandemii pierwszą wizytę przesunięto na lipiec, była oburzona. – Zrobiono mi badanie palpacyjne (poprzez dotyk – przyp. red.), pobrano wymaz i skierowano na USG – wspomina. Jak dodaje, miała przy sobie wyniki USG wykonanego prywatnie, ale – jak twierdzi – lekarz uznał, że nie ma zaufania do tego typu badań.
Po trzech tygodniach 30-latka miała poznać wyniki. – Wizyta trwała dwie minuty, a lekarz powiedział jedynie: "Na USG wyszło to, co wcześniej, a wyników wymazu nie mam, bo dopiero dziś będzie je odbierał patomorfolog" – wspomina. – Wkurzyłam się, bo tak naprawdę na darmo przejechałam 100 kilometrów do Poznania – dodaje.
Kolejna wizyta odbyła się dopiero w tym miesiącu, bo Maria była przeziębiona i nie chciała narażać siebie i innych. – Powiedzieli mi, że z wymazu nic nie wyszło, więc nie ma zmian onkologicznych, ale nie wiem, czy to jest prawda, skoro pobrany wymaz pobrany w lipcu czekał na analizę aż do września – zastanawia się.
Zobacz także
"Stoimy na skraju przepaści"
Dr n. med. Michał Pyzlak, patolog i współzałożyciel Centrum Diagnostyki Patomorfologicznej oraz pracownik Narodowego Instytutu Onkologii, przyznaje, że czas na przeprowadzenie diagnostyki nie powinien być dłuższy niż 14 dni, tym bardziej że w przypadku materiałów, które nie wymagają wysokospecjalistycznej analizy, można postawić diagnozę już w ciągu jednej doby.
Jednocześnie ekspert zapewnia, że odpowiednio zabezpieczony materiał nie może ulec uszkodzeniu z powodu zbyt długiego czasu oczekiwania na analizę. – Tutaj chodzi przede wszystkim o rozwój ewentualnej choroby. W przypadku dzieci nowotwory układu chłonnego rozwijają się tak szybko, że w ciągu doby są w stanie podwoić swoją objętość – mówi w rozmowie z serwisem WP Kobieta.
Dr n. med. Michał Pyzlak odbiera raport NIK jako niesłuszny akt oskarżenia skierowany wobec patomorfologów, ponieważ błędy czy długi czas oczekiwania na wyniki są konsekwencją wieloletnich zaniedbań ze strony rządzących. – Stoimy na skraju przepaści i najwyższa pora, aby zainteresować się tą gałęzią medycyny – podkreśla.
Jego zdaniem w pierwszej kolejności należy usprawnić kwestie organizacyjne. – Teraz często dochodzi do sytuacji, że lekarz ze szpitala powiatowego albo nie ma sprzętu do wykonania pogłębionej analizy, albo nie ma wskazanego szpitala wojewódzkiego, do którego automatycznie zostałby przekazany materiał celem konsultacji. W rezultacie pacjent dostaje ogólną diagnozę typu: "nowotwór piersi" lub wypożycza bloczki i zawozi je dalej na własną rękę – przyznaje.
– Ponadto należy wprowadzić rzetelną wycenę usług w dziedzinie patomorfologii. Dzięki temu wyeliminujemy z rynku firmy, które przeprowadzają wprawdzie tanie, ale nie zawsze zgodne ze standardami diagnozy. W wielu krajach zachodnich, w tym np. w Stanach Zjednoczonych, jest zakaz konkurowania ceną – opowiada dr n. med. Michał Pyzlak.
Ekspert nie kryje również, że w Polsce brakuje specjalistów z tej dziedziny. – Patomorfologia nie jest atrakcyjna dla lekarzy. Ogrom pracy i skala odpowiedzialności nie idą w parze z wynagrodzeniem. W związku z tym jest nas za mało, aby efektywnie przeprowadzać badania. Można przez lata popełniać ten sam błąd i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Patolog powinien mieć możliwość konsultowania każdego przypadku z innym kolegą po fachu, bo to stanowi miernik jego własnej efektywności. Tymczasem w ubiegłym roku w województwie mazowieckim nie zgłosił się ani jeden rezydent – tłumaczy.