Blisko ludziCud wigilijny

Cud wigilijny

Wigilia była przełomem w moim życiu. To był największy gest zwątpienia w życie – z mojej strony. I największa walka o moje życie, jakiej doświadczyłam ze strony lekarzy i rodziny. Tamtej Wigilii umarłam i urodziłam się na nowo. To mój osobisty cud. Asia ma 33 lata, mieszka w Kielcach. Pracuje jako manicurzystka.

Cud wigilijny
Źródło zdjęć: © 123RF.COM
Ewa Kaleta

24.12.2016 | aktual.: 12.02.2018 21:17

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Asia: Jestem nałogowcem. Jako nastolatka miałam problemy z narkotykami i alkoholem. Próbowałam różnych rzeczy – można tak powiedzieć. Ale to był po prostu burzliwy okres. Chodziłam do psychologów, dla spokoju rodziców poszłam nawet na dłuższą terapię. Do mojej pani psycholog chodziłam rok. Kiedy zaproponowała rodzicom wspólną terapię rodzinną, odmówili. I wtedy wszystko się zaczęło psuć. Wtedy tak tego nie widziałam, nie miałam wglądu, ale dziś wiem, że gdybyśmy usiedli wszyscy jako rodzina, moje życie potoczyłoby się inaczej.

Dostałam jasny sygnał od mamy, że to ja jestem nienormalna i to ja potrzebuję leczenia, a nie ona. Moje problemy były dla niej powodem do wstydu. Nie czuła się za nie współodpowiedzialna. Byłam czarną owcą, złą córką. Ale z pewnością nie zawiniła rodzina. Dali mi pieniądze, więc czuli, że zrobili jako rodzice wszystko, co mogli. Lekcje angielskiego, wakacje za granicą, wspólne święta – to wszystko, czego w opinii moich rodziców potrzebuje dziecko. A ja – jak to dzieciak z problemami, zaniedbany emocjonalnie – czułam się samotna i winna. Jak to możliwe, takie problemy w dobrym domu, to niemożliwe – mówili sąsiedzi, przyjaciele rodziców, nauczyciele.

Kiedy rodzice nie zgodzili się na terapię, ja zaczęłam dryfować – imprezować, coraz więcej ćpać, coraz więcej pić, opuszczać szkołę, uciekać z domu, okradać rodziców. Mniej więcej po roku uciekłam na dłużej, około trzech tygodni, i zaszyłam się w melinie ze znajomymi. Rodzice zaczęli mnie szukać, wynajęli prywatnego detektywa. Nie zgłosili niczego na policję, bo przecież gdyby ktoś się dowiedział, że uciekłam, byłby wstyd.

No więc ten wynajęty facet znalazł mnie bez trudu i doprowadził do domu. Rodzice załatwili mi odwyk: podzwonili, zapłacili i kilka dni później jechałam do zamkniętego ośrodka. O nic mnie nie pytali, zamknęli w pokoju i czekali, aż będą mogli wysłać mnie do ośrodka. Siedząc w zamkniętym pokoju, pocięłam się. Byłam na dnie, zupełnie sama.

Rzeczywiście w ośrodku dla narkomanów mi pomogli, spędziłam w nim ponad rok. Rodzice starali się, żebym została tam jak najdłużej. Rodzinie powiedzieli, że pojechałam do prywatnej szkoły. Wstydzili się mnie. Dzwonili raz na tydzień. Przyjechali mnie odwiedzić może trzy razy. Moja młodsza siostra miała absolutny zakaz kontaktowania się ze mną. Kiedy wróciłam z odwyku, okazało się, że ojciec zrobił innej kobiecie dziecko i odchodzi. Właściwie można powiedzieć, że miał inną rodzinę na boku, bo córka miała już 7 lat. Moja matka stwierdziła, że to moja wina, że ojciec od nas odchodzi.

Po powrocie jakoś dawałam sobie radę. Nie ćpałam, ale trochę za często piłam. Poszłam na studia w naszym mieście. Wyprowadziłam się, piłam regularnie, właściwie codziennie jakieś piwko albo wino. Ojciec miał swoją córkę i córkę z poprzedniego małżeństwa swojej nowej żony. Był szczęśliwy, a ze mną nie chciał mieć zbyt dużo kontaktu. W trakcie studiów kilka razy wylądowałam na wytrzeźwiałce. Robiłam awantury, mój problem był coraz większy. Próbowałam się leczyć, chodzić do lekarzy, na terapię. Brałam leki, próbowałam wszystkiego. Po drodze zdążyłam się zakochać i zajść w ciążę. Wtedy mój ojciec przyjął mnie do swojego domu. Nagle zostałam jego ukochaną córką. Czekał na wnuka. Był pierwszy raz tak czułym i kochającym ojcem. A ja, cóż, wstyd się przyznać, popijałam w ciąży. Mój przyszły mąż o niczym nie wiedział. Sądził, że oboje mieliśmy swoje bujne studenckie życie, które minęło. Kiedy Jaś się urodził, postanowiłam, że przestanę pić. Miałam po co żyć, był dla mnie wszystkim. Byłam oszalałą z miłości matką nabuzowaną hormonami.

Każdy powinien wiedzieć to o nałogowcach – na chwilę pomaga im wszystko: pieniądze, dzieci, awans, joga. Każda nowa sytuacja nas uzdrawia. Na chwilę. A potem jest tak jak zwykle – dno. Uzależnienie to, za przeproszeniem, zjebany gen. Możesz próbować wszystkiego, ale się nie uwolnisz. Prawdopodobnie nigdy. Każdy uzależniony podejmuje milion prób w życiu; zawsze okazuje się, że cokolwiek zrobi, to za mało. A inni patrzą i oceniają, mówią, że za mało się starasz, że jesteś za słaby. Słyszałam to wiele razy. Wiele razy ktoś we mnie wierzył i tyle samo wątpił. Taka jestem, chora i upośledzona, rozczarowuję wszystkich.

Pewnego dnia, tuż przed świętami, zmęczona zrywami picia i zrywami leczenia postanowiłam, że ja więcej już nie mogę, nie mam siły. To był grudzień, powiedziałam mężowi, żeby pojechał z synem na święta sam, że muszę pobyć sama ze sobą. Ojcu powiedziałam, że na święta jadę do mamy, a mamie, że jadę do ojca. Chciałam pić, marzyłam o tym, żeby zostać w domu i po prostu chlać jak kiedyś, bez płaczącego dziecka za plecami i męża patrzącego mi na ręce. Kupiłam sporo wódki, miałam trochę leków uspokajających i nasennych, na receptę. To był impuls, pomyślałam, że nie mam siły już dłużejudawać trzeźwego, wartościowego człowieka, że nie chcę więcej oszukiwać, mam dość kłamania i dość rozczarowywania wszystkich. Zapiłam leki wódką. W internecie łatwo znaleźć, jaka ilość wystarczy, żeby wysłać siebie na tamten świat. Nie było we mnie nic, dosłownie nic. Byłam pustym, wydrążonym naczyniem na wódkę. Miałam dziurę zamiast serca. I cokolwiek bym do niej włożyła, połykała to i zamieniała w nicość. Chciałabyś być kimś takim? Bo ja nie chciałam.
Moja matka przyjechała do mnie, miała swoje klucze, bo czasem pomagała nam z synem. Weszła do domu, wezwała karetkę. Podobno zrobili mi płukanie żołądka. Nic nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak się obudziłam. Byli mój mąż, mama i tata. Siedzieli i czekali, aż się obudzę. Wszyscy byli przerażeni. Przyszedł lekarz, opowiedział mi, co się stało i że to, że żyję, to cud.

Pamiętam to dziwne uczucie ulgi, wdzięczności nawet. Nie wiem, czy komukolwiek się to w życiu przytrafiło. Pomodliłam się do Boga, poczułam się uratowana. Jakbym zagrała z życiem w rosyjską ruletkę.
Joanna

Przyszedł do mnie psycholog i psychiatra. Rodzina była obecna, o nic nie pytali, nic nie mówili. Po prostu byli przy mnie. Mąż przyniósł synka, który cieszył się na mój widok.

Kiedy wyszłam ze szpitala, byłam przerażona. Zaczęłam chodzić do kościoła, nie na mszę, ale tak po prostu posiedzieć, poklęczeć, mówić do Boga swoimi słowami. Wszyscy w domu nadal byli wobec mnie bardzo ostrożni. Wróciłam na terapię. Było mi lżej, ale nie wierzyłam, że cokolwiek we mnie zmieni. Po prostu trwała, tak z dnia na dzień. Brałam silne leki. Pomyślałam, że zdam się na los. Niczego nie planowałam, niczego nie oczekiwałam od życia. Bawiłam się z synem, mąż zabierał mnie do kina, na spacer. Było lżej, inaczej. Moje przyrodnie siostry zaczęły się mną interesować. Przestałam być czarną owcą, nagle usłyszałam, że jestem fajną córką, dobrą żoną, dobrą matką. Nigdy wcześniej nikt tak do mnie nie mówił. Nie wróciłam do picia. Nie umiem do końca zdefiniować, co się stało. Ale to poczucie odratowania jest we mnie do dziś.

Nadal chodzę na terapię. Moje życie się zmieniło, jakby te kilka lat temu w Wigilię stało się w nim coś bardzo dziwnego. Przerwałam ten bolesny cykl. Może kiedy podniosłam rękę na swoje życie, zaczęłam je doceniać. Może to było zerwaniem ze starą mną. Jeszcze nie umiem tego nazwać. Jeszcze nie umiem tego dla samej siebie zdefiniować. Może to uczucie, że człowiek nie ma jednak całkowitego wpływu na życie? Bo nawet jeśli chcesz odejść, to są jednak ludzie, którzy cię na tym świecie zatrzymają? Dzięki Bogu okazało się, że nie jestem tak samotna, jak mi się wydało. Ktoś chce żebym tu była nadal. Lekarze, rodzina, może sam Bóg?

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (12)