Doświadczyła gwałtu. Po latach wróciła do tego wydarzenia

"O czym mówimy, kiedy mówimy o gwałcie" to przejmująco szczera książka. Autorka rozmawia z kobietami, które doświadczyły przemocy seksualnej, z osobami pracującymi seksualnie, edukatorkami i aktywistkami. Poniżej publikujemy fragment książki opublikowanej przez wydawnictwo Tajfuny.

Sohaila Abdulali mówi o swoich doświadczeniachSohaila Abdulali mówi o swoich doświadczeniach
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

Poniższy fragment pochodzi z rozdziału: "A kim ja jestem, żeby o tym mówić?".

W 1980 roku miałam siedemnaście lat i niewiele wcześniej przeprowadziłam się z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Właśnie zdałam maturę i lato przed rozpoczęciem studiów spędzałam w naszym rodzinnym domu w Mumbaju z ojcem i babcią, podczas gdy mama z bratem byli w Stanach. Któregoś wieczoru wyszłam na miasto z przyjacielem. Zaczepili nas czterej uzbrojeni mężczyźni, którzy następnie zmusili nas do wdrapania się na pobliską górę, mnie zgwałcili, pobili nas oboje, przyjacielowi grozili, że go wykastrują, zamierzali nas zabić, zmienili jednak zdanie po tym, jak złożyliśmy przeróżne obietnice, i w końcu, po wielu godzinach, puścili nas wolno.

To zwięzły opis tej długiej, makabrycznej nocy, ale w zasadzie dobrze oddaje istotę sprawy. O wiele ciekawsze jest to, co wydarzyło się później.

Otóż po kilku dniach jedna z lokalnych gazet, nie szczędząc słów podziwu, donosiła o kolejnym przypadku uprowadzenia. Małżeństwo jechało nocą na skuterze. Po drodze zatrzymała ich grupa mężczyzn i zabrała ze sobą kobietę. Jej mąż wrócił do domu, nikogo nie informując o porwaniu. Następnego dnia rano wróciła też kobieta. A potem poszła prosto do kuchni, oblała się naftą, odpaliła zapałkę i się podpaliła. Według artykułu mąż nie interweniował.

"Pasja jest kobietą". Kayah ze wzruszeniem w oczach wspomina mamę: "Doznałam wielkiej straty"

Oboje z ojcem przeczytaliśmy ten tekst. Chyba właśnie wtedy uderzyło mnie, że z naszą rodziną musi być coś nie tak, bo ani ja, ani on nic z niego nie zrozumieliśmy. Dlaczego mężczyzna nie zgłosił porwania? Dlaczego kobieta popełniła samobójstwo? Dlaczego to, że się zabiła, uczyniło z niej bohaterkę? Czy aby na pewno żyjemy w tym samym społeczeństwie?

Muszę być pozbawiona jakiegoś "genu wstydu", z którym rodzą się wszystkie inne kobiety w Indiach, bo mimo poczucia winy, koszmarów, traumy i zagubienia, towarzyszących mi po gwałcie, nigdy nie przyszło mi do głowy, że istnieje coś, czego powinnam się wstydzić. Na szczęście moim rodzicom też nie zaświtała taka myśl.

Trzy lata później, już w Stanach, otrzymałam stypendium na przeprowadzenie badań do pracy licencjackiej, która dotyczyła zgwałceń w Indiach. Objawiłam się tam beztrosko, założywszy, że kobiety z doświadczeniem gwałtu nic, tylko będą czekały, by mi o nim opowiedzieć. Nie mogłam się bardziej pomylić.

Owszem, poznałam wiele kobiet, w tym wspaniałe Sonal Shuklę i Flavię Agnes, pionierki współczesnego ruchu na rzecz praw kobiet w Indiach, mającego swe początki w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Zabrały mnie ze sobą na pierwsze ogólnokrajowe otwarcie feministyczne zgromadzenie Indusek zorganizowane w Delhi. To wszystko uderzyło mi wówczas do głowy – zdecydowanie niezaprawionej w bojach – i wróciłam do Mumbaju niebezpiecznie nabuzowana. Nie wiem, co sprawiło, że całkowicie puściły mi nerwy – ci wszyscy ludzie, którzy twierdzili, że gwałt nie dotyczy "nas", kobiet z wyższych klas, ten obleśny dziad, który usłyszał, co studiuję, i uznał to za zaproszenie, by mnie zmacać, czy też narastające przeświadczenie, że przecież nie mogłam być jedyna. Bo czy to możliwe?

Nowe przyjaciółki feministki roznieciły we mnie gniew i zachęciły do spisania swojej historii. Co też uczyniłam. A potem poszłam na pocztę z chłopakiem, który był ze mną, gdy mnie zgwałcono, i wysłałam tekst wraz ze zdjęciem do czasopisma wydawanego w Delhi.

Nie było wtedy jeszcze internetu, więc całkiem zasadnie uznałam, że nawet jeśli "Manushi" – wybrany przeze mnie magazyn dla kobiet, wówczas jedyny taki w Indiach – opublikuje mój tekst, zainteresowanie nim zniknie równie szybko, jak się pojawi. Nic bardziej mylnego.

Tekst ukazał się drukiem i wywołał poruszenie w całym kraju. Nikt wcześniej nie odważył się publicznie opowiedzieć o doświadczeniu gwałtu. A potem wyszedł kolejny numer, życie toczyło się dalej – i nagle minęło trzydzieści lat. Nigdy na dobre nie porzuciłam tego tematu, choć żyłam własnym życiem, pisałam kolejne książki, pracowałam w różnych miejscach, podróżowałam, zostałam matką. Nawet gdy doświadczenie gwałtu przestało mnie osobiście tak mocno angażować, zajmowałam się przemocą seksualną na poziomie intelektualnym. Napisałam licencjat, a następnie magisterkę na temat zgwałceń. W swojej pierwszej pracy, tuż po studiach, wraz z trzydziestoma pięcioma innymi zapalonymi wolontariuszkami prowadziłam w Cambridge w stanie Massachusetts centrum kryzysowe wspierające osoby z doświadczeniem gwałtu. Rozmawiałam z przetrwankami, pozyskiwałam środki, prowadziłam szkolenia dla służb medycznych, policji, nauczycieli i nauczycielek, a sama uczyłam się przy tym jeszcze więcej. Przez następne dekady – pracując na różnych stanowiskach, zmieniając miejsca zamieszkania, wchodząc w kolejne związki – często wracałam do tematu przemocy ze względu na płeć. Robiłam to przede wszystkim z powodu zainteresowań i pasji, nie zaś z racji swoich osobistych doświadczeń. Zostawienie przeszłości za sobą było bolesnym procesem – nie przez uczucie wstydu, lecz przez to, że na pierwszy plan wysunęły się inne sprawy, a ja nie chciałam, by mnie zaszufladkowano. Wyszłam na prostą. Moje życie było dobre i pełne miłości.

I wtedy, 16 grudnia 2012 roku, Jyoti Singh, młoda studentka fizjoterapii z New Delhi, wyszła wieczorem na spotkanie ze swoim przyjacielem. Grupa mężczyzn zgwałciła ją w autobusie, po czym zostawiła na pastwę losu z ciężkimi obrażeniami ciała. Dziewczyna zmarła kilka dni później, a w całym kraju zawrzało. Historia Jyoti poruszyła nie tylko lokalne społeczności, lecz cały świat. W Indiach doszło do masowych protestów. Oto wyszły na jaw potworności naszej kultury i kultury gwałtu w ogóle.

Na transparencie jednej z protestujących kobiet widniało hasło: "Nie mów córce, żeby nie wychodziła wieczorem. Naucz syna, jak ma się zachowywać".

Na innym ktoś napisał: "Wykastrować wszystkich gwałcicieli".

Syn prezydenta Indii, który był w tamtym czasie posłem, oświadczył: "Kobiety, które masowo czuwają przy świecach i biorą udział w protestach, są całkowicie oderwane od rzeczywistości. Te ślicznotki wychodzące na ulice to po prostu damy nie pierwszej świeżości".

W filmie (India’s Daughter w reżyserii Leslee Udwin) jeden ze sprawców stwierdził, że tylko około dwudziestu procent dziewczyn to te "porządne". Skoro któraś wychodzi wieczorem z chłopakiem, sama prosi się o kłopoty. A jeśli jej życie miłe, niech przestanie wierzgać i się podda. Podkreślał, że on i jego koledzy zamierzali dać Jyoti nauczkę, a jej śmierć to czysty przypadek.

(Chyba gdzieś muszą istnieć jakieś instrukcje dla gwałcicieli. Dokładnie to samo powiedzieli mężczyźni, którzy zgwałcili mnie: że dają mi nauczkę – dla mojego dobra).

W tym samym filmie jeden z obrońców gwałcicieli pospieszył z wyjaśnieniem: kobiety są jak kwiaty, a mężczyźni jak kolce. "Jeśli wkładasz kwiat do rynsztoka, nic dziwnego, że zostaje zbrukany. Jeśli umieścisz kwiat w świątyni, będzie otoczony czcią". Następnie porównał kobiety do diamentów, a mężczyzn do psów. Po tym już zupełnie pogubiłam się w jego metaforach.

Nagle gwałt stał się modnym tematem. Trąbiono o nim w wiadomościach, pojawiał się we wszystkich rozmowach – ot, miał swój moment.

Przez ten czas nie odezwałam się ani słowem. Byłam zdruzgotana tragiczną historią Jyoti Singh. Uwaga, którą poświęcano tej zbrodni, podniosła mnie nieco na duchu. Czułam też ulgę, że nie mam z tą sprawą nic wspólnego, bo przecież trzy dekady wcześniej zrobiłam już swoje. Niech teraz inni toczą walkę w słusznej sprawie.

Nie minęło kilka tygodni i nagle, w pierwszy dzień 2013 roku, gdy jechałam z rodziną pociągiem z Bostonu do Nowego Jorku, otrzymałam e-mail od przyjaciółki z Delhi. "To krąży po całym Facebooku". Kliknęłam link i zamarłam. Na ekranie telefonu wyświetliła się moja nastoletnia twarz. Nie korzystam z mediów społecznościowych, nie miałam więc pojęcia, że ktoś odgrzebał stary artykuł i zdjęcie z czasopisma "Manushi", po czym wrzucił je do sieci. Post natychmiast stał się wiralem. Nadal byłam "jedyną żyjącą ofiarą gwałtu w Indiach".

A potem rozpętało się piekło. Gwałtowi w dużej mierze towarzyszy poczucie utraty kontroli, a to, co właśnie się działo, nosiło podobne znamiona. Przepracowanie traumy zajęło mi trzydzieści lat. Teraz wszystko wróciło, i to zupełnie bez ostrzeżenia. Moja historia rozlewała się po całym Facebooku, Twitterze i innych platformach, z których nawet nie potrafiłam korzystać. Krewni i znajomi, którzy nie mieli pojęcia, co przeżyłam, nagle czytali o mnie na swoich smartfonach i komputerach. Mój telefon rozpalił się do czerwoności. Indyjskie stacje telewizyjne domagały się wywiadu. Zachodnie media, nie mogąc się doczekać, aż zarobią na gorącym temacie "nowej światowej stolicy gwałtu" i nie mając na podorędziu żadnej ofiary przemocy seksualnej, prosiły mnie o komentarz. Siedziałam zdruzgotana i zastanawiałam się, kiedy moje jedenastoletnie dziecko zapyta, dlaczego nagle wszyscy do mnie dzwonią.

Nie zgodziłam się na żaden wywiad, ale z każdym dniem miałam coraz większe wątpliwości. Powinnam jakoś zareagować? A może poczekam, aż wszystko przycichnie? Czy moim obowiązkiem nie jest się wypowiedzieć? Ale kogo w ogóle obchodzi to, co mam do powiedzenia? Nie chciałam robić przykrości swojej mamie i skupiać na sobie uwagi dłużej niż to konieczne. Nie chciałam, by już zawsze postrzegano mnie przez pryzmat doświadczenia gwałtu. Ale nie chciałam też, by nieco pompatyczny manifest sprzed wielu lat był moim ostatnim słowem w tej kwestii. W takim razie może powinnam się wypowiedzieć?

"Najpierw zdecyduj, czy masz coś do powiedzenia" – stwierdził trzeźwo mój mąż. Ot, banał, ale nieprowadząca do żadnych wniosków gonitwa myśli zajmowała mnie do tego stopnia, że w ogóle nie przyszło mi to do głowy. Przypomniałam sobie, co napisałam w tekście do "Manushi" – był to zbuntowany krzyk nastolatki, która odmawia odczuwania wstydu. Następnie zastanowiłam się, kim jestem teraz: matką, przetrwanką, pisarką. Wróciły wspomnienia o gwałcie i o tym, że dysocjacja i tworzenie tekstu w głowie pozwoliły mi przeżyć tamte chwile. Teraz miałam możliwość napisania go naprawdę.

Mój ówczesny artykuł zawierał podstawowe myśli, które rozwijam w tej książce: doświadczenie gwałtu wcale nie musi mnie definiować; nie musi odbijać się na mojej rodzinie; gwałt to doświadczenie straszne, ale można je przetrwać, zostawić za sobą i znów cieszyć się życiem; i wreszcie: czterej mężczyźni ze zbocza tamtej góry nie muszą mieć nade mną kontroli po wsze czasy. Tekst ukazał się w "New York Timesie", a następnie wzięłam udział w spotkaniu na żywo na kanale gazety. Redakcja praktycznie nie ingerowała w treść, choć przyznam, że wciąż żałuję, iż zmieniono: "Odrzucam powszechne przekonanie, że mężczyźni myślą kutasami" na: "Odrzucam powszechne przekonanie, że mężczyźni myślą swoimi genitaliami" (kutasy to po prostu bardziej wymowne określenie).

A potem znów rozpętało się piekło. Tym razem sama przezwyciężyłam swoje słabości, więc nie miałam prawa biadolić. Wciąż jednak byłam niemile zaskoczona wszechogarniającym uczuciem paniki, które mnie dopadło, gdy rano, tuż po przebudzeniu, zdałam sobie sprawę, że gazeta już leży na ganku i czeka na komputerze wraz z milionami egzemplarzy na innych gankach i na innych komputerach. O piątej trzydzieści rano skuliłam się ze strachu pod kołdrą i zaniosłam płaczem. "Zmieniłam zdanie – zawodziłam. – Wcale nie chcę tego robić" (dokładnie tak samo zachowałam się w ósmym miesiącu ciąży – jak zwykle, i może na szczęście, za późno, by zmienić bieg wydarzeń). Nagle to "przezwyciężanie swoich słabości" jawiło mi się jako wyjątkowo głupi pomysł. Nie wiedziałam, które zdjęcie zostało wybrane jako ilustracja do tekstu. Nie poinformowano mnie nawet o jego tytule. Nie chciałam wiedzieć tego wszystkiego. A jednocześnie musiałam sprawdzić.

Brat zadzwonił o szóstej. "Już jest!".

"O Boże! Jaki dali nagłówek? Czy jest w nim słowo wagina?"

Wagina nie pojawiła się w tytule, a ilustracja, choć dość posępna, nie była ordynarna. Zajmowała jednak większość przestrzeni na pierwszej stronie gazety. Szef wysłał mi wiadomość, że jedzie metrem i facet siedzący obok niego właśnie to czyta. Nieznajomy w sklepie z kanapkami rzucił: "Poznaję panią!". Dziennikarze i dziennikarki znów zaczęli dzwonić. Przyjaciółki, znajomi i znajome z pracy oraz zupełnie obcy ludzie zalewali mnie e-mailami i telefonami. Moja strona internetowa w ciągu miesiąca miała trzy miliony odsłon.

Prasie i telewizji powiedziałam, że mam dość; zachowałam jednak e-maile i odpowiedziałam na niemal każdą wiadomość. Tylko nieliczne były złośliwe, a wśród nich znalazły się też tak zabawne, że trudno było je traktować poważnie. Ubawił mnie zwłaszcza pewien mężczyzna, który twierdził, że zmyśliłam całą historię po to, by moje powieści lepiej się sprzedawały. To wymagałoby ode mnie nie lada przebiegłości, ba, dalekowzroczności; zgwałcono mnie na długo przed tym, zanim napisałam pierwszą powieść, bardzo jednak doceniam wiarę tego pana w moje zdolności marketingowe. Mnóstwo e-maili nosiło tytuł Chylę czoło!, a jeden nawet Jebnąć ich w czoło!. Pisali do mnie ludzie z Indii, Stanów Zjednoczonych, Danii, Australii, Arabii Saudyjskiej, Wielkiej Brytanii, Kanady…

Kobiety pisały, że też kiedyś zostały zgwałcone i nie odważyły się nikomu o tym powiedzieć. Mężczyźni pisali, że są przerażeni i czują bezsilność. Sąsiad z Indii oznajmił w e-mailu, że "jestem piekielnie twardą sztuką". Przyjaciele i przyjaciółki pisali, że są zdruzgotani. Wszystko to zasługiwało na uwagę. Niektóre wiadomości były potwornie przygnębiające. Wyobraźcie sobie, jak osamotniona czuje się osoba gwałcona przez kogoś bliskiego, pisząca do nieznajomej, ponieważ nie ma nikogo, komu mogłaby opowiedzieć o tym ciężarze; nikogo, kto mógłby sprawić, by ból stał się odrobinę bardziej znośny. Gdy otwierałam kolejny e-mail, nie miałam pojęcia, czy się uśmieję ("Po co tak dramatyzować? Nie ma ku temu powodu"), czy zapłaczę ("Poczucie bezsilności mnie wykańcza. Wykańcza mnie, że wciąż śnią mi się koszmary o tym, że mnie gwałcą, że inni na to patrzą, a ja nie mogę nic zrobić").

Publiczne opowiedzenie swojej historii okazało się doświadczeniem dość dziwnym, bo nagle otrzymałam ogrom empatii i wsparcia, co niewątpliwie było cudowne. Tylko że… wcale ich nie potrzebowałam. Moja potrzeba przeterminowała się trzy dekady wcześniej. Ci, którzy przeczytali artykuł, byli zdruzgotani i zasmuceni, że przeszłam przez coś takiego. Ja przestałam być zdruzgotana i zasmucona wiele lat temu. Moja historia nie była dla mnie nowa. Znalazłam się więc w dość osobliwym położeniu: pocieszałam tych, którzy pragnęli pocieszyć mnie.

Jeśli jesteś przetrwanką i czytasz moje słowa, wiesz, że gdy piszę: "przestałam być zdruzgotana i zasmucona wiele lat temu", nie mam na myśli tego, że już pozamiatane, odłożone na półkę, bo oto przepracowałam gwałt. Pamiętam kolegę, z którym rozmawiałam niecały rok po tym, jak to się stało: "Uważasz, że już zbyt długo się tym zamartwiam? – dopytywałam. – Wciąż mam napady lęku i przygnębienia. Uważasz, że robię z igły widły?", "Owszem – odpowiedział. – Już dawno powinnaś sobie z tym poradzić".

Jego słowa na dość długo zasznurowały mi usta.

Uświadomienie sobie, że nie miał pojęcia, o czym mówi, zajęło mi całe wieki. Napaści seksualnej nie da się tak po prostu "mieć za sobą". To tak nie działa. Między doświadczeniem gwałtu a każdą inną traumą w jednym aspekcie nie ma żadnej różnicy – nie można ich tak po prostu "oddoświadczyć". Niezależnie od tego, że z czasem rany się goją, nigdy nie zostaniesz "odgwałcona", tak jak ofiara morderstwa nigdy nie "odumrze". To jedno z wielu wydarzeń, które czynią mnie taką, a nie inną osobą. Niekiedy mnie ono przygnębia, zwykle po prostu jest. Już się z nim pogodziłam – prawie.

Czułam się również nieco zakłopotana ilością skupionej na mnie uwagi. Moje powieści nigdy nie wywołały podobnego poruszenia – to by dopiero było spełnienie marzeń! Czy zatem pokrętnie nie czerpałam korzyści finansowych ze swojej sensacyjnej historii?

Oczywiście artykuł w "New York Timesie" był domknięciem tego, co rozpoczął odgrzebany tekst z "Manushi" – oto stałam się dyżurną Ofiarą Gwałtu. Wróciłam do punktu wyjścia i w ciągu ostatnich kilku lat po raz kolejny wykonałam potężną pracę, by to doświadczenie mnie nie definiowało. W swojej rubryce w gazecie poruszałam wiele tematów, które nie mają nic wspólnego z gwałtem – pisałam o ogrodach, rowerach, architekturze, edukacji…

Po jaką cholerę więc do tego wracam? Prawda jest taka, że choć doświadczenie gwałtu mnie nie definiuje, temat ten wciąż mnie przyciąga. Dziś o napaści seksualnej mówi się i pisze więcej niż kiedykolwiek. W ciągu ostatnich dwóch lat wiele odważnych osób z całego świata opowiedziało publicznie o tym, że zostało zgwałconych. O przemocy seksualnej trąbią wszystkie zachodnie media. Ja zaś z pewną dozą sceptycyzmu przyglądam się całemu temu zgiełkowi jako dość osobliwa obserwatorka: niebiała biseksualna ateistka w średnim wieku, wychowana w muzułmańskiej kulturze, żyjąca z doświadczeniem gwałtu emigrantka i pisarka pozbawiona genu wstydu. Oto moje kwalifikacje.

W przeciwieństwie do komarzycy Verlyna Klinkenborga niepotrafiącej wyczuć, kiedy lepiej odpuścić, mnie udało się przeżyć. Obiecywałam mężczyznom, którzy mnie zgwałcili, że nie puszczę pary z ust. Wymyśliłam na poczekaniu cały scenariusz, jak to zgodzę się z nimi znowu spotkać, jeśli pozwolą mi odejść. Mówiłam, że jestem chora. Mówiłam, że są przecież dobrymi ludźmi. Opowiadałam o swojej babci. Sięgałam po każdy, nawet najbardziej szalony argument, jaki tylko przychodził mi do głowy, byle odwieść ich od morderstwa. Gadałam jak nakręcona. Słowa wydobyły mnie z otchłani. Wciąż więc nie przestaję mówić.

Okładka książki
Okładka książki © Materiały prasowe
Wybrane dla Ciebie
Jej mąż całuje się z inną. Paulina Andrzejewska-Damięcka nie ma z tym problemu
Jej mąż całuje się z inną. Paulina Andrzejewska-Damięcka nie ma z tym problemu
Kubicka pozowała w prześwitującym gorsecie. Marynarka to wisienka na torcie
Kubicka pozowała w prześwitującym gorsecie. Marynarka to wisienka na torcie
Najstarszy z braci Hemsworth też jest aktorem. Tak wygląda
Najstarszy z braci Hemsworth też jest aktorem. Tak wygląda
Dowbor wspomina Irenę Dziedzic. "Ona nie zaprzyjaźniała się, nie pomagała nikomu"
Dowbor wspomina Irenę Dziedzic. "Ona nie zaprzyjaźniała się, nie pomagała nikomu"
Plotka zniszczyła jej karierę. Wiele nagrań Reginy Bielskiej przepadło
Plotka zniszczyła jej karierę. Wiele nagrań Reginy Bielskiej przepadło
Figura zrezygnowała z Hollywood. Posłuchała intuicji
Figura zrezygnowała z Hollywood. Posłuchała intuicji
Masz tuje w ogrodzie? W takim przypadku sąsiad może cię pozwać
Masz tuje w ogrodzie? W takim przypadku sąsiad może cię pozwać
Tak wyglądały ostatnie dni Aarona Cartera. "Jego umysł był nieobecny"
Tak wyglądały ostatnie dni Aarona Cartera. "Jego umysł był nieobecny"
W Warszawie Vivien Leigh poznała Łapickiego. Spędzili razem szaloną noc
W Warszawie Vivien Leigh poznała Łapickiego. Spędzili razem szaloną noc
"Jestem opluwany". Po oskarżeniach wielu się od niego odwróciło
"Jestem opluwany". Po oskarżeniach wielu się od niego odwróciło
Wciśnij pod maskę auta. Ekspert zachwala ten sposób na kuny
Wciśnij pod maskę auta. Ekspert zachwala ten sposób na kuny
Rozsyp w listopadzie na trawniku. Wiosną będzie gęsty i zielony
Rozsyp w listopadzie na trawniku. Wiosną będzie gęsty i zielony