Dziewczyna, która zazdrości penisa? Vera Cruz i jej przygoda z dragiem
Czasem nosi nonszalancko rozpiętą białą koszulę, wyłaniającą się spod czarnej kamizelki, spodnie w kant i szykowny kapelusz. Z czarną brodą w szpic i z delikatnym wąsikiem wygląda jak mości dżentelmen z minionej epoki. Innym razem zakłada rozchełstany, brudny podkoszulek, sfatygowane portki, nonszalanckiej całości dopełnia kilkudniowy zarost. Nieraz też przywdziewa luźny strój koszykarza. Albo wojskowy beret. Albo czarne skórzane rękawiczki do łokci. Albo…
Cóż, kobieta zmienną jest. Zwłaszcza taka jak Vera Cruz - jedna z nielicznych w Polsce drag king, czyli artystek-performerek, które wyglądem i zachowaniem upodabniają się do mężczyzny.
Znaną być
Vera Cruz ma 25 lat, wychowała się w Łodzi, jako nastolatka mieszkała na Dolnym Śląsku, kilka lat temu wróciła w rodzinne strony, gdzie mieszka, studiuje i pracuje. Przebieranki lubiła odkąd sięga pamięcią. Od dziecka miała też marzenie, jak sama przyznaje trochę próżne, żeby być osobą znaną. Życie jej plany prędzej czy później zweryfikowało, prędzej o karierze wokalnej ("śpiewam bardzo źle, musiałam szukać innych sposobów, żeby siebie wyrazić"), później aktorskiej ("kompletnie nie umiem uczyć się długich tekstów na pamięć"). Choć aktorstwa, to trzeba przyznać, zdążyła chociaż posmakować.
- Przez trzy lata liceum występowałam w grupie teatralnej założonej przez moich kolegów i koleżanki ze szkoły, pod okiem dwójki nieco starszych pasjonatów, którzy nas mentorsko prowadzili - wyjaśnia Vera. Na pytanie, czy to były przedstawienia szkolne z cyklu: proszę na szóstkę z polskiego przedstawić w klasie scenę balkonową z "Romea i Julii", Vera aż się wzdryga. - W coś takiego bym się nie wkręciła, zawsze miałam złe zdanie o przedstawieniach szkolnych i chociaż chciałam być aktorką, nigdy nie brałam w nich udziału.
Z grupą teatralną Bohema, bo tak się nazywali, działającą przy Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy, w jej przypadku było tak, że znajomi któregoś dnia rzucili: "słuchaj, uważamy, że byś się nadawała, bo jesteś charakterystyczna". Vera szybko sobie w głowie przekalkulowała: "czemu nie?". - Bardzo dobrze to wspominam, choć aktorką teatralną nie byłam idealną, bo, jak ci już wspomniałam, miałam problem z zapamiętywaniem długich tekstów. Ale zagrać mimiką, ciałem, emocją? Proszę bardzo - opowiada Vera. W pamięć zapadła jej szczególnie inscenizacja historii Karola Kota, czyli peerelowskiego seryjnego mordercy, znanego szerzej jako Wampir z Krakowa. - W tym spektaklu grałam typową komunistyczną milicjantkę, zimną, sztywną, z kamiennym wyrazem twarzy - wspomina.
Może to właśnie rola herod-baby przesądziła o tym, że parę lat później, gdy przygoda Very z teatrem się skończyła, zaczęła się inna, jako drag king? Może iskra poszła znacznie wcześniej, gdy pod koniec podstawówki wyrzuciła z szafy sukienki i zaczęła nosić ciężkie glany? Może trochę później, kiedy w wieku 16 lat ścięła długie, gęste włosy i zaczęła się nosić na krótko, na chłopaka? Może dopiero przed dwudziestką, kiedy dotarło do niej, że płciowo czuje się pośrodku, trochę jak kobieta, a trochę jak mężczyzna, i seksualnie też, że interesują ją i babki, i faceci?
A może przyczyny nie ma żadnej, ot, tak się złożyło i już, nie ma co drążyć, analizować, rozkładać na czynniki pierwsze, bo Vera po prostu wymyka się wszelkim stereotypom, nie mieści w żadnej szufladce, nie trzyma się jej żadna łatka. Lubiła przebieranki, owszem, ale nigdy nie ciągnęło ją, żeby stroić się w chłopięce fatałaszki. Przeciwnie, był czas, kiedy z lubością nosiła się na różowo, przeżyła nawet burzliwy okres bojów z rodzicami o wymarzoną lalkę Barbie z zagranicy. W rodzinnym albumie ze zdjęciami zachowała się ponadto adnotacja, zapisana ręką jej mamy: "mam dwa latka i lubię się ubierać zarówno w sukienki, jak i spodnie". To, że już jako dorosła kobieta na scenie wciela się w postaci męskie, nie wygląda też na jakąś kompensatę czy tym bardziej traumę z dzieciństwa pt. "ojciec chciał mieć syna". - Tata zawsze mówił, że chciał mieć tylko córki, bo mali chłopcy są dziwni - śmieje się Vera. I dodaje: - Poniekąd mu się udało, ale nie do końca.
Przygoda z dragiem
Drag king to z definicji "osoba, wszystko jedno jakiej płci, która świadomie robi na scenie przedstawienie z męskości" (tak określa to jedna z najbardziej znanych drag kingów Del LaGrace Volcano). Najczęściej jest kobiecym odpowiednikiem bardziej znanych drag queen, czyli mężczyzn przebierających się za kobiety.
Very przygoda z owym dragiem zaczęła się latem 2012 roku. Mieszkała już wtedy w Łodzi, już studiowała kulturoznawstwo, już działała w stowarzyszeniu Fabryka Równości. - Robiliśmy imprezę i zastanawialiśmy się, kogo zaprosić, żeby były jakieś atrakcje. I wtedy przyszło mi do głowy, dlaczego nigdy nie wpadłam na to, że skoro są drag queen, to ja mogę być drag king - wspomina.
Tak się akurat zgadało, że i koleżance Very od dawna marzył się występ w męskim przebraniu, pierwszy utwór przygotowały więc wspólnie, kolejny, tego samego wieczoru, Vera wykonała już sama, z kawałkiem "John the Revelator" Depeche Mode i doklejanymi na pastę do włosów do brody włosami, a la kilkudniowy zarost. Po występie koleżanka wypadła z obiegu, z powodów osobistych nie mogła oddać się w pełni dragowi. Ale Vera złapała bakcyla.
Szybko okazało się, że ubrania unisex, które nosi na co dzień, jak znalazł nadają się do występów. Już wcześniej wymieniała się ciuchami z tatą ("choć raczej to była jednostronna wymiana"), który sam ma, jak określa to Vera, dość specyficzny styl, nie pogardzi różową koszulą, kolorowym krawatem, błyszczącą marynarką. Gładko mogła więc próbować wśliznąć się w tę niszę, jaką tworzą w Polsce drag queen i drag king.
Obecnie, jak mówi Vera, tych pierwszych "jest w Polsce na pęczki" (czyli 80-90, góra z setka), ci drudzy przeżywają z kolei kryzys, Vera Cruz jest jedną z nielicznych występujących w miarę regularnie drag king, można je na palcach jednej ręki policzyć i zostanie parę w zapasie. Czasem ją to zniechęca, częściej - mobilizuje. - Nieraz mam natłok zajęć, praca, studia, aktywizm, nie mam sił czy nastroju na występ. Zwłaszcza że to właściwie hobby, w Polsce się na dragu nie zarabia, nie można nawet powiedzieć, że dorabia, bo najczęściej występuje się za darmo, co najwyżej jest zwrot kosztów dojazdu do innego miasta. Na warsztatach, które prowadziłam razem z Meggi z Da Boyz, też właściwie nie zarabiałyśmy - wyjaśnia Vera. I dodaje, że czuje na sobie trochę ciężar ratowania sceny drag king w Polsce. - Nieraz myślę sobie, że w tym kryzysie, który trwa od kilku lat, muszę coś zrobić, żeby to podtrzymać.
Sama w repertuarze ma kilkanaście opracowanych utworów, jej artystyczne radary wciąż są nastawione na wyłapywanie kolejnych. Impulsem zawsze jest piosenka - usłyszana w radio lub na imprezie, wyszperana w internecie, polecona przez kogoś ze znajomych. Jednak nie każda, która wpada w ucho, się nadaje. - Często ubolewam nad tym, że jest fajny kawałek, z dobrym teledyskiem, mam pomysł, jak go zaaranżować, przedstawić na scenie, jak się ubrać i pomalować - tylko że musiałabym jedynie stać, bo utwór jest tak jednostajny. A w dragu nie chodzi o to, że się przebierasz i już jesteś żywym dziełem sztuki - wyjaśnia Vera.
Żeby stać się tym żywym dziełem sztuki, gdy już Vera wybierze utwór i oceni, że ma potencjał, przegląda swoją szafę, rusza na zakupy, najchętniej w lumpeksach, bo tam można znaleźć prawdziwe perełki za grosze, albo odwiedza tatę i wymienia się na ciuchy. Później przed lustrem w domu wypróbowuje makijaż i charakteryzację, największym problemem jest zarost, Vera nie przepada za wąsami, ale jak trzeba, to sobie domaluje. Ma też zawsze pod ręką słoiczek z pociętymi krótko włosami i pastę fryzjerską. - To są włosy naturalne, ale z głowy. Natomiast tajemnicą poliszynela jest, że najlepszy zarost robi się z włosów łonowych. Choć zapuszczanie jest trochę niewygodne - śmieje się Vera.
Wreszcie - planuje występ. Tak ramowo, bo z racji permanentnego braku czasu, ale też i żywiołowego charakteru woli wszystko robić raczej "na spontanie".
Zazdrość o penisa
Vera ma licencjat z kulturoznawstwa (pisała naturalnie o drag king i performatywności płciowej w różnych aspektach kulturowych), obecnie robi magisterkę. Z naukowego punktu widzenia wie zatem, że ludzi zawsze ciągnęło do przechodzenia "na drugą stronę płci", na przykład od starożytności w Azji Środkowej funkcjonują po dziś dzień baczabazi, czyli chłopcy w damskich fatałaszkach "umilający" czas starszym mężczyznom (w cudzysłowie, bo to m.in. w Afganistanie przykrywka dla pedofilii), w imperium osmańskim między XVII a XIX wiekiem wielką popularnością cieszyli się köçekler, czyli przebrani za kobiety młodzi tancerze, a do dziś w mocno patriarchalnej Albanii nieliczne kobiety mają zaszczyt wstępować w męskie szeregi - i po męsku się ubierać - jako burrnesha, dziewica Kanunu.
Przytakuje też, gdy pada hasło "zazdrość o penisa" (niem. Penisneid) rodem z freudowskiej psychoanalizy, choć raczej w duchu neopsychoanalitycznym - że to dla kobiety nie tyle chęć posiadania członka, co wskoczenia przez nią na męskie pozycje w patriarchalnym społeczeństwie. Jak określa Kate Millet, amerykańska feministka, artystka i pisarka, to zazdrość o "możliwości, jakie daje bycie mężczyzną". Vera: - To są poprawne tropy. Ja bym jeszcze dodała, że denerwuje mnie hipokryzja kulturowa. Bo jeszcze w XVIII wieku mężczyźni nosili wysokie obcasy, okazałe szaty, wyszywane złotymi nićmi, długie włosy - i to nie było źle widziane, wręcz przeciwnie. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia. To znaczy są mężczyźni, którzy się z tego wyłamują, w rozmowach ze znajomymi nieraz pada pytanie: ale dlaczego właściwie faceci nie mogą nosić sukienek, przecież latem byłyby znacznie bardziej praktyczne, są wygodniejsze, przewiewne. No ale nie, utarło się, że nie mogą nosić. Dla mnie to jest jakiś horror, że się ludzi wtłacza w jakieś ograniczenia. Przecież to są tylko ciuchy!
Sama też doskonale pamięta, jak w gimnazjum jedna z bardziej konserwatywnych nauczycielek rugała ją: "ubierasz się jak chłopak, ciągle tylko spodnie, to nie przystoi dziewczynce". Może dlatego Vera Facebooku o swoim artystycznym alter ego pisze tak: "wykracza poza utarty schemat drag kinga - męskiego macho", bo "lubi numery gejowskie, performance androginicznych postaci i mocny gender bending i genderową podchwytliwość". Jej pseudonim Vera Cruz to z kolei połączenie jej prawdziwego imienia i postaci z filmu Almodóvara "Skóra, w której żyję", pokazującej, że "płeć to marzenie, pułapka, kreacja".
Na żywo z kolei, w malutkim pokoju w mieszkaniu studenckim otoczona nieprzebranymi torbami z ciuchami i gadżetami do występów, dwoma kotami i sztalugą z jej obrazami, wyjaśnia: - To nie jest tak, że w moich występach jest ultrakobieca kobieta, która przeistacza się w supermęskiego mężczyznę. Wolę postaci androginiczne, z pogranicza. Zawsze jestem pośrodku, i na występach, i w cywilu.
Do artystów, których bierze na tapet, też nie stara się upodobnić perfekcyjnie. Raz, że jak przyznaje, jeszcze nie ma takich umiejętności charakteryzatorskich, a i swoją urodę uważa za niezbyt "plastyczną" ku temu, dwa - że jej zdaniem nie o idealne "podrobienie" faceta chodzi. - Mam wrażenie, że w przypadku drag queen bardzo mocny nacisk kładzie się ja strój i makijaż, żeby jak najbardziej upodobnić się do kobiety. A jeśli chodzi o drag king, to moim zdaniem ważniejszy jest przekaz polityczny i społeczny, to, co chcesz wyrazić swoim występem - wyjaśnia.
Dlatego tak artystycznie Verze się marzy, żeby w końcu się przełamać, wykuć na pamięć wiersz Zoe Leonard z 1992 roku, który ta napisała w ramach poparcia dla swojej przyjaciółki Eileen Myles, kandydatki na urząd prezydenta w 1992 roku, nieszablonowej kandydatki, dodajmy, bo feministki, lesbijki, aktywistki i poetki, wychowanej w środowisku dotkniętym biedą i AIDS. Poemat Leonard już sobie Vera sama przetłumaczyła tak, żeby pasował do polskich realiów. Tylko wciąż zbiera się w sobie, żeby z tym wierszem stanąć na scenie, pewnie w stroju oficjalnym - garniturze, białej koszuli, pod krawatem, ze starannie przystrzyżoną (czytaj: przyklejoną) brodą, może nawet ze znienawidzonym przez nią wąsem - i z tej sceny ludziom na dzień dobry powiedzieć: "Chcę lesbijki na prezydenta".
A tak prywatnie Verze się marzy, żeby kiedyś spełniło się to, o czym w tym manifeście zamierza powiedzieć, wykrzyczeć może nawet: że chce "prezydenta z AIDS", "bez ubezpieczenia", "z zepsutą reputacją i zepsutymi zębami", który "ma pod powiekami śmierć ukochanej osoby zawsze, gdy zamyka oczy", "który dorastał na ziemi tak zanieczyszczonej toksycznym śmieciem, że wszystko, co mógł dostać od życia, to rak", który "musi żyć bez klimatyzacji" i "stoi w kolejkach publicznej służby zdrowia, w urzędzie skarbowym, w ośrodku pomocy społecznej". Vera: - Wiem, że to postulaty nierealne. Ale chodzi o tolerancję. Nie chciałabym być w tym temacie mocno pesymistyczna, ale chyba nie mam wyjścia. Okej, w zeszłym roku padł rekord, na paradzie równości było 30 tys. osób, fajnie. Ale spójrz, co dzieje się w polityce i społeczeństwie. Wielu ludzi nie może swobodnie wyjść na ulicę, z różnych powodów, tak wiele jest grup dyskryminowanych tak wielu ludzi może, za przeproszeniem, dostać w mordę tylko za to, kim są lub jak wyglądają. Horror.