Blisko ludziEkspedientki schowały się na zapleczu salonu sukien ślubnych. Bały się, że klientki z Indonezji są nosicielkami koronawirusa

Ekspedientki schowały się na zapleczu salonu sukien ślubnych. Bały się, że klientki z Indonezji są nosicielkami koronawirusa

Ekspedientki schowały się na zapleczu salonu sukien ślubnych. Bały się, że klientki z Indonezji są nosicielkami koronawirusa
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

10.03.2020 16:36, aktual.: 10.03.2020 20:17

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

– Kiedy wszedłem do sklepu, zastałem taką sytuację: ekspedientki siedzą zamknięte na zapleczu, panie pochodzące z Indonezji oglądają sobie katalogi – mówi Krzysztof Cymerman, właściciel salonu sukni ślubnych Herm's Bridal. Panika związana z koronawirusem i niezrozumienie doprowadziły do sytuacji szkodliwej dla obu stron.

Karni i Pratiwi, które odwiedziły salon Herm's Bridal, mieszkają od lat w Polsce. Ich mężowie są Polakami. Chociaż obie są po ślubie cywilnym, jedna z nich marzyła o tym, żeby wyjść za mąż w białej sukni. Pomimo umówionej w salonie wizyty, do przymierzania kreacji jednak nie doszło.

Karni i Pratiwi skontaktowały się z Ośrodkiem Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, aby opowiedzieć o tym, co je spotkało. OMZRiK opisał zaistniałą sytuację w następujący sposób: "Po przyjściu do salonu pracownice popatrzyły na nie i coś między sobą szeptały. Po czym zniknęły na zapleczu. Karni i Pratiwi usiadły więc na sofie, czekając na obsługę. Jednak zamiast niej pojawił się właściciel salonu. I wyjaśnił, że klientki mają wyjść. Pracownice nie obsłużą ich".

Według informacji udostępnionej przez stronę, właściciel salonu Herm's Bridal poprosił kobiety, żeby wyszły. Powodem było to, że ekspedientki boją się śmierci, tzn. koronawirusa. OMZRiK zaufał słowom Indonezyjek i nie zweryfikował informacji, które od nich otrzymał. Salon w związku z zaistniałą sytuacją nie tylko stracił klientki, ale mierzy się też z falą hejtu i poważnymi zarzutami, które trafiły do prokuratury.

**Zobacz także: SIŁACZKI program Klaudii Stabach. Sezon 2 odc. 1. Historie inspirujących kobiet

**

Ekspedientki bały się koronawirusa

Krzysztof Cymerman, który jest właścicielem salonu Herm's Bridal, wyjaśnił w rozmowie z WP Kobieta, że to nie była pierwsza wizyta Karni i Pratiwi w ich salonie. Kobiety dzień wcześniej pojawiły się w sąsiadującym butiku należącym do tej samej sieci. Pracująca tam ekspedientka kojarzyła je, ponieważ widziały się już pół roku wcześniej i właśnie wtedy kobiety planowały powrót do Indonezji.

– Wizyta poprzedniego dnia odbyła się wzorowo. Kolega pomagał tłumaczyć wszystko na polski, bo te panie mówiły tylko po angielsku, a nasza konsultantka nie zna zbyt dobrze tego języka. Kiedy poszły do przymierzalni, pracownica salonu sukni ślubnych pamiętając, że przyszła panna młoda planowała powrót do Azji, zapytała, czy już wróciła na stałe do Polski, a ta podobno odpowiedziała, że wróciła 2 dni temu z terenu zagrożonego koronawirusem – opowiada Cymerman.

Pech chciał, że wieczorem tego samego dnia obsługująca Azjatki konsultantka źle się poczuła. Okazało się, że ma 39 stopni gorączki. Lekarz dał jej zwolnienie na tydzień, a ona zadzwoniła do koleżanek z sąsiadującego salonu i opowiedziała im, że wydarzyło się to po wizycie pochodzących z Indonezji kobiet. – To jest mała firma, w której wszyscy się znają. Ekspedientki dzwonią do siebie pomiędzy salonami. Dzielą się informacjami – mówi właściciel.

Następnego dnia Karni i Pratiwi odwiedziły Herm's Bridal i nie zostały obsłużone. Konsultantki zadzwoniły do Krzysztofa Cymermana pod pretekstem tego, że potrzebują tłumacza.

– Kiedy wszedłem do sklepu, zastałem taką sytuację: ekspedientki siedzą zamknięte na zapleczu, panie pochodzące z Indonezji oglądają katalogi. Zapytałem dziewczyn, co się dzieje. Zaczęły mi wyjaśniać, że rano usłyszały w telewizji śniadaniowej, że mają prawo odmówić obsługi klientów, u których podejrzewają koronawirusa – wyjaśnia. Ekspedientki powtarzały, że nie wyjdą, że nie ma takiej opcji, że mają dzieci, że właściciel może je zwolnić.

Krzysztof Cymerman próbował je uspokoić i tłumaczył, że przecież wczoraj normalnie obsłużono te klientki w innym salonie. "No tak i teraz dziewczyny są ciężko chore" – usłyszał w odpowiedzi.

– Poszedłem do tych pań i moją niepłynną angielszczyzną przeprosiłem je, że mam taką sytuację, że te ekspedientki boją się je obsłużyć. Chciałem zaproponować inne rozwiązanie, ale nie miałem szans. One się zerwały, zaczęły krzyczeć, wybiegły z salonu i to już się potoczyło błyskawicznie. Ja wróciłem na zaplecze, a jedna z nich w tym momencie wróciła i pokazała nam środkowy palec. Koniec zdarzenia. Mamy to wszystko na nagraniu – zrelacjonował wydarzenie Cymerman.

Mężczyzna podkreśla, że zachowanie jego personelu było nieodpowiedzialne, jednak powodem nie był rasizm i ksenofobia, a strach. Zapewnia, że gdyby to były Polki, które wróciły z Włoch czy Azji, przy takim biegu wydarzeń scenariusz mógłby być podobny.

– Problem obsługi był do rozwiązania, bo mamy salony obok. Ja właściwie nie miałem szansy, żeby to zaproponować, bo uniosły się i wybiegły. Nie było takiej sytuacji, żebym wypraszał panie z salonu. Pobudki rasistowskie nie mają nic do rzeczy. Opublikowano artykuł krzywdzący naszą firmę w oparciu o opisanie sytuacji przez stronę OMZRiK, nie weryfikując, czy to była prawda, czy nie – podkreśla.

Salon Herm's Bridal opublikował publiczne wyjaśnienie na swojej stronie na Facebooku. Nie uchroniło go to jednak przed falą hejtu po pojawieniu się wpisu na stronie Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. – Nagonka zrobiła się tak ogromna, że zadzwoniłem do adwokata, co mamy robić. Cała sytuacja wymknęła się spod kontroli z powodu emocji, którym uległa ta klientka – mówi właściciel.

Niestety Karni i Pratiwi nie odpowiedziały na nasze próby kontaktu. Natomiast Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych wyjaśnił, że obie kobiety twierdziły, że od dawna nie wyjeżdżały z Polski i nie przekazywały takich informacji konsultantce, która zachorowała. Winą całego zdarzenia może być bariera językowa i niezrozumienie. Mężowie Pratiwi i Karni skontaktowali się telefoniczniez ośrodkiem i wspólnie zdecydowali o zgłoszeniu sprawy do prokuratury.

Małgorzata Sójka reprezentująca Centrum Wielokulturowe w Warszawie, zaznacza, że w Polsce pojawiło się kilka incydentów związanych z atakami na osoby pochodzenia azjatyckiego, których sprawcy oskarżali ofiary o roznoszenie koronawirusa.

– Najpoważniejszy jak na razie miał miejsce we Wrocławiu, było to pobicie, ale też od naszych klientów słyszymy, że odbierają miękkie, niewerbalne sygnały, "krzywe spojrzenia", odsuwanie się czy przesiadanie w autobusie. To absurdalne zachowania wynikające z uprzedzeń, a nie realnego zagrożenia czy racjonalnej troski o swoje zdrowie. Wirus nie zna pojęcia "pochodzenie etniczne". Osoba o innych cechach czy kolorze skóry nie oznacza automatycznie osoby, która mogła mieć kontakt z wirusem. Trudno nazwać takie zachowania inaczej niż dyskryminacją rasową. I nie ma usprawiedliwienia dla takich zachowań, bo to nie lęk o zdrowie leży u ich podstaw. To tylko wymówka, by pozwalać sobie na uleganie stereotypom i działanie pod wpływem uprzedzeń – podkreśla.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (225)