Jak schudłam nie mając pieniędzy
Wakacje to dobry czas, by o siebie zadbać i wrócić do formy. Mam tu na myśli pozbycie się zbędnych kilogramów, które nagromadziłyśmy podczas długich, zimowych wieczorów. Dobra wiadomość jest taka, że by schudnąć, nie potrzeba specjalnych zabiegów i pieniędzy. Wystarczy determinacja. Udowadnia to nasza bohaterka, Weronika. Być może jej przygoda z odchudzaniem zainspiruje także Ciebie?
Weronika (34 lata, graficzka z Olsztyna):
- Ponieważ pracuję w domu i sama wychowuję dwójkę dzieci, rzadko wbijam się w inne ciuchy niż dresy czy luźne bojówki i bluzy. Niewiele też mam czasu i chęci, by się sobie przyglądać – szukać zmarszczek, analizować zmiany w figurze. Dlatego stało się tak, że nie zauważyłam, kiedy utyłam niemal 15 kilogramów. Odkryłam to przypadkiem, w czasie świąt, w domu rodziców. Stanęłam na wagę. Opadła mi szczęka. Najpierw się zszokowałam, potem załamałam, następnie podjęłam decyzję, że muszę się ogarnąć. Zrozumiałam, dlaczego ostatnio źle się czułam; byłam ociężała, senna, myślałam wolno, niczym ćwierćinteligentka.
Ustanowiłam swój cel – minus 15 kilogramów i moje ulubione dżinsy w rozmiarze 29. Był on śmiały, jednak co z konkretami? Nie wyglądało to dobrze. Finanse nie pozwalały mi na zasięgnięcie porady profesjonalisty – dietetyka czy trenera. Oni by wiedzieli, co właściwie powinnam zrobić. Nie miałam też pieniędzy na siłownię, fitness czy nawet basen. Lipa! Nie poddałam się jednak. Wiedziałam, że muszę swoją nadwagę zaatakować dwutorowo: dieta i trening fizyczny. I co wymyśliłam?
Postawiłam na bieganie. O godzinie dwudziestej, kiedy tylko odrobiłam z dzieciakami lekcje i podałam kolację, włączałam im laptopy z grami, a sama zakładałam swoje stare, 13-letnie buty sportowe i oldskulowe dresy. Wybiegałam. Na uszy zakładałam słuchawki, podłączałam je pod radio - udawałam, że się relaksuję, że to czas dla mnie. Dlaczego musiałam to sobie wmawiać? Zaraz powiem.
Nie przejmowałam się tym, że poruszałam się wolno i ciężko, jak czołg (do dziś żadna ze mnie łania). Snu z powiek nie spędzał mi też fakt, że wyróżniałam się na osiedlowym wybiegu modowym, to jest trasie (bo wiadomo, teraz nie biega się byle jak, w byle czym!). Ale ja naprawdę miałam to w nosie. Byłam zorientowana na cel. I tak co drugi dzień pokonywałam 4-kilometrową trasę, zajmowało mi to niewiele ponad 40 minut. Wiem, że powinnam biegać dłużej, ale… No właśnie! Tych ale było kilka. Nie bardzo dawałam radę, szlag mnie trafiał. Każdy kilometr to była droga przez mękę, a każda minuta – minutą kryzysu. Nawet nie to, że mnie coś bolało czy nie miałam siły – ja… po prostu nie cierpię, nienawidzę biegać! To takie nudne, żmudne, męczące. Cały czas po głowie tłukła mi się też myśl, że w domu czekają na mnie dzieci, które trzeba położyć spać. Na szczęście po pierwszym tygodniu biegania zauważyłam pierwsze rezultaty – jeszcze subtelne, ale wiadomo – przy takim stopniu zapuszczenia się nie mogło być inaczej! To dodało mi sił.
Stosowałam też dietę – żadną wydziwioną, bardzo przystępną. Na jednym z portali, gdzie można dokonywać zakupów grupowych, kupiłam 30-dniową, wysokobiałkową (białko podkręca przemianę materii) dietę 1500 kcal (nie chciałam bardziej radykalnej, nie chcąc się męczyć bardziej niż trzeba) i to za jedyne 15 zł (dieta do kupienia na stronie internetowej firmy dietetycznej za 70 zł miesięcznie). Spersonalizowałam ją, na ile to było możliwe – i byłam zadowolona. Spełniała moje wszystkie oczekiwania. Była smaczna, ale i prosta, że tak to ujmę, w obsłudze. Nie wymagała wyszukanych składników, a by przygotować posiłki nie trzeba było posiadać wyjątkowych zdolności kulinarnych i oceanu czasu. Co ważne – nie była kosztowna, opierała się na tym, co każdy ma w lodówce, a i sporo było zamienników. Taka dieta dla każdego. Nie zmieniłam radykalnie swojego żywienia – zmniejszyłam jedynie ilości makaronu (50 g? Jeszcze niedawno wciągałam taką porcję na raz!) i kaszy (6 płaskich łyżek? Wydawało mi się to porcją dla małego dziecka!). Do każdego z pięciu posiłków, które jadłam o określonych, stałych porach, dodawałam surowe warzywa. Dwa razy dziennie, na drugie śniadanie i podwieczorek, jadłam nabiał (kefir, jogurt naturalny). Wyeliminowałam słodycze (cukru jako takiego nie używałam już wcześniej). Wprowadziłam też do menu pieczywo (także na kolację!), którego unikałam. Jeśli kupowałam makaron i chleb – wybierałam tylko produkty pełnoziarniste, jeśli nabiał – tylko ten o małej zawartości tłuszczu.
W efekcie już w ciągu pierwszego miesiąca zgubiłam - na bank - kilka kilogramów (nie miałam wagi, przymierzałam się do dżinsów) i kilka centymetrów w obwodach (te mierzyłam skrupulatnie, choć był moment, że chciałam rwać włosy z głowy – kiedy pozbyłam się wody z organizmu, a moje ciało „się rozlało”). Po trzech miesiącach założyłam ukochane spodnie! W rozmiarze 29! W nagrodę kupiłam sobie baterię do wagi – stąd wiem, że kilogramowo także niemal osiągnęłam cel! Ważę tylko kilogram więcej, niż zakładałam. Naprawdę!
Wiem jednak, że to nie koniec. Teraz muszę na siebie uważać, dbać o siebie i się kontrolować. Zapuścić się jest bardzo łatwo, niestety później, by wrócić do formy, potrzeba wiele determinacji, potu i łez. Na szczęście nie potrzeba do tego pieniędzy, czasu czy specjalnego zaangażowania - co sprawia, że właściwie każdy może sobie poradzić z problemem wagi ciężkiej. Nadal biegam (i wciąż nienawidzę, ale na inną formę aktywności mnie nie stać) i stosuję dietę. Jem mądrze, przywiązuję – brzmi nieźle! - do tego wagę. Staram się być dla siebie dobra.