Grażyna herbu krokodyl. Nosi tylko Vuittona lub Michaela Korsa. Z Lidla
Kiedyś takie jak ona coś znaczyły. Miały swoją cenę. Tymczasem 13 maja obudzimy się w świecie, w którym każdy będzie mógł kupić torebkę Michaela Korsa. W dodatku w dyskoncie. To nie pierwsza tego typu akcja Lidla, który w swoim portfolio ma też współpracę z Wittchenem czy bitwę Polaków o Crocsy.
W butiku najtańszą kopertówkę z logo "MK" można dostać za około 600 zł. Większe torby, a takie będą dostępne w Lidlu, nawet za 1600 złotych. Cena dyskontu? Rzecz jasna okazyjna: 799 złotych. Oferta promocyjna jest bezprecedensowa nie tylko dlatego, że Kors to wyższa półka cenowa niż klapki za 150 i torebki Wittchena za 300 złotych.
Biorąc pod uwagę, że przedstawiciele amerykańskiej marki o planowanej promocji dowiedzieli się z gazetek reklamowych Lidla, miłośniczki dużego logo za bezcen mogą spodziewać się kolejnych promocji. Diory, Gucci, Vuittony - trudno przewidzieć, co wymyśli dział marketingu następnym razem. I przede wszystkim - skąd weźmie towar.
Od bazaru do dyskontu
Zostawmy wyjaśnienie sprawy prawnikom obu firm i wróćmy do bezprecedensowej sytuacji, jaką jest pojawienie się marki premium w supermarkecie. Być może logo domów mody powrócą pod strzechy i w obsikanych windach wielkopłytowców będziemy kłaniać się sąsiadkom błyskającymi znaczkami. Tyle że tym razem nie będą to podróbki z lat 90.
Dyskonty to odpowiedniki bazarów tamtych czasów, na których rzeczy z logo można było kupić za bezcen. Wówczas nasza świadomość konsumencka orbitowała w zupełnie innych przestrzeniach niż dziś. Nie mieliśmy bladego pojęcia, ile rzeczywiście kosztują rzeczy sygnowane przez Chanel czy Pradę.
Wydawało się nam, że torebki takich marek to coś, na co można odłożyć przez kilka miesięcy ze średniej pensji i przywieźć jako "pamiątkę" z Paryża czy Mediolanu. Tymczasem, gdy polski kapitalizm raczkował, kosztowały raczej tyle, co nowy samochód.
Oryginalnych produktów nie widywało się na ulicach, internetu zaś nie było. Popularność podróbek po przemianie ustrojowej wynikała więc także z braku umiejętności rozróżnienia podrobionego od (nieistniejącego w polskiej rzeczywistości) podrabianego. Z naiwnością typową dla braku kompetencji, nawet tylko tych konsumenckich, wierzyliśmy, że oto kupiliśmy pod blokiem najprawdziwsze Dolce&Gabbana. "Made in Italy" – zapewniała w końcu metka.
Szczenięca logomania
W kwestii podróbek edukował Polki "Twój Styl", pierwsze polskie czasopismo lifestyle'owe w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. W 1991 roku Joanna Bojańczyk uświadamiała czytelniczki, że nie da się kupić sukienki z francuskiego domu mody na straganie i że nawet, jeśli 150 dolarów przy szalejącej inflacji wydaje się bajońską kwotą, żaden Rolex nie kosztuje tak mało.
Szczenięca miłość do logo i wypowiadanych z namaszczeniem zachodnich nazw, jak to w okresie dojrzewania, była burzliwa. Wydaje się, że po rozstaniu na kilka lat, konsumencko jesteśmy już na tyle dojrzali, ale i majętni, żeby powrócić do rzeczy markowych. Z tą różnicą, że tym razem do tych oryginalnych.
Obnoszenie na piersi i/lub torbie logo demonstruje dziś jednak nieco inną postawę niż 30 lat temu. Wówczas liczyło się, przynajmniej częściowo, poczucie przynależności do mitycznego Zachodu. Chcieliśmy pić coca-colę przed ekranem telewizora Sony i w butach Nike, bogini zwycięstwa kapitalizmu. Oryginalność była drugoplanowa, znaczki – symboliczne.
Krew, pot i status
Dziś chodzi raczej o podkreślenie statusu finansowego. Podróbek się wystrzegamy, bo one ten wymarzony status przekreśliłyby z urzędu. Tymczasem u goniących za statusem, wyścig łączy się często z rodzajem rozdwojenia jaźni – chcemy wyglądać na ludzi których "stać", ale być ludźmi, którzy wydają, już niekoniecznie. Tego, że swojego Korsa wyrwałyśmy używając łokci w markecie, albo, że czatowałyśmy na amerykańskie przeceny po nocach, nikt nie widzi. Zobaczy za to złote "MK". W Polsce dziwnym trafem funkcjonujące jako symbol aneksji do WYŻSZEJ klasy średniej. Nie ma w tym wyobrażeniu o luksusie nic zdrożnego.
Młode paryżanki marzące o jedwabnej apaszce od Hermèsa, zaczynają od jej okrojonej wersji – Twilly. Polkom nazwa może się kojarzyć z perfumami francuskiej marki, wprowadzonymi do sprzedaży dwa lata temu. Tymczasem we Francji Twilly to w pierwszej kolejności apaszka Hermèsa szerokości raczej krawata niż pełnoprawnej chusty. Cena? Bagatela 150 euro. W porównaniu do 370 euro (1590 złotych), które trzeba zapłacić za "pełnowymiarową" chustę, niewiele.
Jakie PKB, takie aspiracje. Michael Kors, w popularnym wydaniu projektowo raczej bez polotu, jest lata świetlne przed ordynarnymi podróbkami i "replikami projektów" kupowanymi w Turcji.
Dla nieszczególnie eksperymentujących z nieopatrzonymi trendami Polek, markowe rzeczy mają jeszcze jedną, olbrzymią zaletę. Są protezami gustu. Nie mamy pojęcia co jest stylowe i oryginalne, więc zachowawczo wybieramy rzeczy z logo, jak gdyby było rodzajem gwarancji urody danej rzeczy. Michael Kors czy działający w podobnej lidze Ralph Lauren i Tommy Hilfiger, to w końcu nie tylko marki, ale i projektanci.
Luksus prawem, nie przywilejem!
Czy to "demokratyzacja mody"? Trudno nazywać nijakie skórzane torby, których pełno w sklepach internetowych, tyle że bez logo, "modą". To nie projekty znanych kreatorów tworzone specjalnie dla sieciówki. Jeśli coś tu się demokratyzuje, to raczej logo. Pytanie, czy w przypadku marki premium "demokratyzacja" nie jest ładnym określeniem na pauperyzację brandu.
Problem z promocjami, takimi jak ta lidlowska, jest jeden – zamiast popularyzować markę, tak jak dzieje się to w przypadku współpracy Biedronki z polskimi projektantami: Zieniem, Paprockim i Brzozowskim czy Loft37, wyświadcza się jej raczej niedźwiedzią przysługę.
Jeśli ktoś kupuje ubrania i dodatki niewyróżniające się na poziomie projektu, za to z widocznymi logotypami, często wierzy w ich luksusowy charakter. "Luksus dla każdego" po prostu nie istnieje. Mimo że torby za 800 złotych nie można nazwać produktem "dla każdego", szanse, że pojawienie się produktów Michaela Korsa w Lidlu zrazi część klienteli, są spore. Tym bardziej, że prestiż znaczy dziś dla młodego pokolenia więcej niż coś tak abstrakcyjnego jak design.
Być może plemię wielkomiejskich, luksusowych będzie musiało zacisnąć nieco pasa i zacząć zbierać na torebkę z półki wyżej. Najtańszego Louisa Vuittona. Najtańszego, czyli w tym przypadku: ponad dwa razy droższego od zbezczeszczonego sąsiedztwem tanich francuskich serów i włoskich szynek Michaela Korsa.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl