Hiszpania - Estremadura i Andaluzja

Hiszpania - Estremadura i Andaluzja

Hiszpania - Estremadura i Andaluzja
Źródło zdjęć: © Iwona Michalowska
30.03.2006 10:12, aktualizacja: 25.06.2010 16:03

Dzięki temu, że Hiszpanie wyparli Maurów z Półwyspu Iberyjskiego, mamy dziś przyjemność podziwiać dekoracje przygotowane na święto Bożego Ciała w Toledo.

Już w gruzach leżą Maurów posady Naród ich dźwiga żelaza Bronią się jeszcze twierdze Grenady Ale w Grenadzie zaraza... Adam Mickiewicz, Ballada Alpuhara

Dzięki temu, że Hiszpanie wyparli Maurów z Półwyspu Iberyjskiego, mamy dziś przyjemność podziwiać dekoracje przygotowane na święto Bożego Ciała w Toledo. Toledańskie procesje są bodaj najbardziej uroczyste w całym kraju, więc nawet pod wieczór, gdy tam wjeżdżamy, panuje lekki zamęt i trudno się poruszać autobusem. Kierowca jeszcze potulny, wysadza nas przy Plaza Zocodóver i stamtąd już pieszo człapiemy do schroniska. Plac obwieszony czymś na kształt kolorowych kobierców - trzeba je koniecznie sfotografować, jeśli przetrwają do jutra.

Lot z Berlina do Madrytu przebiegł spokojnie, jeśli nie liczyć tego, że pod koniec zrobiło mi się niedobrze, ale wzięłam polopirynkę i w końcu przeszło. W samą porę, bo czekający na nas w holu kierowca, wbrew zapewnieniom pośrednika, ni w ząb nie kuma po angielsku, więc - jako jedyna w grupie osoba znająca jako tako hiszpański - będę się musiała trochę napracować. Kierowca wyraża zdziwienie na nasz widok, powiedziano mu bowiem, że będzie woził dzieci z Irlandii.

Na parkingu zamiast 30-osobowego busa czeka wielki, luksusowy autokar. Michał przez chwilę się zastanawia, czy nie interweniować, ale ludzie zmęczeni, 38 stopni, kto by tam chciał zamieniać lepszy wóz na gorszy. Nawet nam się jeszcze wtedy nie śni, ile nas czeka kłopotów z powodu tego wozu.
Toledo - pierwsza stolica Hiszpanii
Po rozlokowaniu się w bardzo przyjemnym pensjonacie wyruszamy na wieczorną przechadzkę po mieście. Przed ratuszem nasza grupka natyka się na świeżo postawioną scenę, na której - jak się później okaże - wystąpi zespół Hevia. Nie załapujemy się na koncert, choć ponoć był niezły. Rano zwiedzanie katedry, pod którą spoczywa wielu prymasów. Toledo to pierwsza stolica Hiszpanii, niezwykle urokliwa: położona na wzgórzu otoczonym fosą, z górującym nad miastem Alkazarem - pałacem z czasów kalifów arabskich, którzy panowali na Płw. Iberyjskim od VIII do XV wieku - i wąskimi, tworzącymi labirynt uliczkami.

Wyjeżdżamy w kierunku Trujillo, zatrzymując się po drodze w Talavera de la Reina. Jako przykładni ornitolodzy od razu udajemy się na most, skąd obserwujemy m.in. czaple purpurowe i kokoszki wodne. Na dachach budynków uwiły gniazda liczne bociany, które w odróżnieniu od naszych upodobały sobie życie w miastach. Miasteczko Trujillo
Zaliczywszy jeszcze kilka stad czapelek złotawych, dojeżdżamy w końcu do Trujillo, gdzie zatrzymamy się na trzy noce. Pensjonat równie przyjemny jak ten w Toledo. Całe miasteczko wygląda zresztą, jakby czas się w nim zatrzymał trzysta lat temu. Na rynku pomnik najsłynniejszego, choć w naszym rozumieniu wcale nie tak zacnego syna miasta - Francisca Pizarra, który w XVI wieku podbił ziemię Inków i przywiózł do ojczystego grodu mnóstwo złota. Warto wspomnieć, że Estremadura uchodzi od wieków za najbiedniejszy - obok Galicji - region Hiszpanii i właśnie stamtąd wywodziło się wielu konkwistadorów oraz spory odsetek późniejszej emigracji hiszpańskiej do Ameryki Łacińskiej.

W nocy trudno zasnąć, bo w wąskich uliczkach dźwięk każdego przejeżdżającego motoru czy samochodu oraz rozmów wracającej z fiest gawiedzi niesie się głośnym echem. Na domiar złego o świcie zaczyna śpiewać kanarek, którego hoduje ktoś z naprzeciwka. Brzmi trochę jak alarm samochodowy.

Park narodowy Monfragüe, ptasi rezerwat Penafalcón. Głównie sępy, ale jest i sporo innych ptaszków, nie tylko drapieżnych. Mimochodem zaliczamy młodego dzika, który przepływa przez rzekę.

Wieczorem przechadzka po Trujillo, zwiedzanie zamku i kościoła Santa María La Mayor, gdzie wchodzimy na dzwonnicę i podziwiamy uroki miasta. W kaplicy zamkowej można oglądać figurkę Matki Boskiej Zwycięskiej (Nuestra Senora de la Victoria), patronki miasta. Tyle że akurat nie ma jej w kaplicy, bo wyszła sobie na dziedziniec pooddychać świeżym powietrzem.

Na zewnątrz jakieś poruszenie. Okazuje się, że załapaliśmy się na wystawny ślub. Goście idą odstrzeleni jak stróż w - nomen omen - Boże Ciało, a mieszkańcy grodu tłumnie ściągają, by się pogapić. Ci, których zagadnęłam, nie potrafią jednak powiedzieć, kim są nowożeńcy.

Rano w mieście deszcz, ale niezrażeni idziemy do baru na churros. Nie dowieźli, bo niedziela. Wypijamy kawę, czekając w napięciu - zdążą czy nie? W końcu załapujemy się rzutem na taśmę, bierzemy po trzy sztuki na wynos i już trzeba biec, bo zbiórka. Główna atrakcja dnia - dropie
Pycha, zjadłoby się jeszcze ze dwa. Tymczasem siedzimy już w autobusie, zdążając w kierunku dehesas - hiszpańskich stepów. Deszcz ustał, ale zimno i wieje jak diabli, nie mogę sobie wybaczyć, że zostawiłam w autokarze kaptur od polara. Ale dwugodzinny spacer się opłaca, bo oprócz sępów zaliczamy (choć z daleka) parkę stepówek, no a przede wszystkim możemy się do woli napatrzeć na główną atrakcję dnia - dropie, wielkie kuraki, które w Polsce wybito kilkadziesiąt lat temu z powodu smacznego mięsa.

Wracamy do Trujillo na sjestę, a że nie ma upału, udaję się z Elą na spacer po mieście i zostaję męczennikiem nauki, próbując migas - tradycyjnej potrawy z Estremadury, która okazuje się podsmażoną bułką tartą ze skwarkami, papryczką i dwoma maleńkimi kawałkami kiełbasy. Długo chce mi się wymiotować, ale czuję się bogatsza o kolejne doświadczenie.

Wieczorem wycieczka w okolice wioski Belén, gdzie obserwujemy m.in. dudki i żołnę. W samej wsi ktoś natyka się na kukułkę czubatą, wzbudzając podniecenie ekipy i wesołość mieszkańców, którzy nie rozumieją, dlaczego tak się podniecamy pospolitym tu ptaszkiem.

Wyjazd w kierunku Sewilli
Następnego ranka wyjazd w kierunku Sewilli - najgorętszego ponoć miasta Hiszpanii. Ups! Katedra zamknięta, chyba sprzątają po Bożym Ciele. Ale załapujemy się do Kaplicy Królewskiej na inne ciało, niegdyś należące do Ferdynanda III, króla Hiszpanii (św. Ferdynanda), przy grobie którego odbywają się tego dnia doroczne uroczystości. Zanim wyjdziemy, rzucamy okiem w głąb katedry - jej rozmiary rzeczywiście robią wrażenie. W przewodniku napisano, że budowla zajmuje obszar 11.520 m2 i według najnowszych pomiarów jest większa od katedry św. Piotra w Rzymie.

Pogoda znośna. Ze zdziwieniem odczytujemy na termometrze temperaturę 32 stopni, która z racji chmurek i suchego powietrza wcale nie daje nam się we znaki. Udajemy się na zwiedzanie Barrio Santa Cruz - dawnej dzielnicy żydowskiej, w której synagogi przerobiono na kościoły. Bardzo piękna, stara dzielnica z bajkowymi patiami wyłożonymi ozdobnymi kafelkami azulejos. Stamtąd przez ogrody Murillo z imponującymi okazami drzew dochodzimy do dawnej fabryki tytoniu, rozsławionej przez Carmen Bizeta. Obecnie - jak się okazuje - jest to budynek Uniwersytetu Sewilskiego. Rok akademicki jeszcze trwa, więc wtapiamy się w tłum studentów i przez chwilę plączemy się po budynku.

Koło campingu w Hinojos (prowadzonego przez Holendra, właściciela licznych psów, kotów, kur, gęsi i świnek wietnamskich) lata mnóstwo żołn. Nie brak też dudków. Następnego dnia odwiedzimy miasteczko El Rocío z sanktuarium Matki Boskiej, która rzekomo objawiła się tu kiedyś i obiecała, że mieszkańcom nigdy nie zabraknie wody. W mieście nie ma asfaltu, same drogi gruntowe. Kierowca robi scenę, że nigdzie nie wjedzie. W końcu na widok innych autokarów obrażony podjeżdża na placyk przed kościołem. W środku, obok typowej dla Hiszpanów i Latynosów kiczowato przystrojonej i wypacykowanej figurki Maryi, znajdujemy tabliczkę głoszącą, że w 1993 roku odprawił tu mszę Jan Paweł II.

W parku narodowym Coto Donana obserwujemy m.in. żwirowca, warzęchy i szczudłaki. Są też wilgi, na które pierwszy raz w życiu mogę się porządnie napatrzeć.

Ruiny rzymskiej osady Baelo Claudia
Następnego dnia wyjazd nad morze. Niejako przypadkiem zatrzymujemy się na krótko w sympatycznym kurorcie Zahara de los Atunes. Strasznie wieje, ale to nic w porównaniu z tym, co nas czeka w Tarifie. Zwiedzamy ruiny rzymskiej osady Baelo Claudia, ponoć najlepiej zachowane rzymskie ruiny w Hiszpanii. Widać już windsurfingowców i kitesurfingowców, którzy prują fale jak wodoloty. Costa de la Luz słynie z dobrych warunków do uprawiania tych sportów. Z plażowaniem gorzej. Piasek wpada do oczu i do gaci, wskazana szybka ewakuacja.

Docieramy do Tarify, miasteczka wiatrów i samobójców. Żaluzje uderzają złowrogo o ramy okienne. Od razu przebieramy się w długie spodnie, wkładamy polary i ruszamy na zwiedzanie miasta. Koło ratusza ma swój pomnik Guzmán el Bueno, dowódca chrześcijańskich wojsk podczas oblężenia Tarify przez Maurów w 1292 roku, który dla utrzymania miasta poświęcił swego 9-letniego syna, wziętego przez Arabów jako zakładnika. Legenda głosi, że - wybierając "honor bez syna zamiast syna bez honoru" - sam rzucił przeciwnikom nóż, którym mieli zabić chłopca.

Przeżywszy jakoś noc mimo wiatru (stopery się przydały), następnego ranka jedziemy do Algeciras, gdzie część ekipy wyrusza na obserwacje delfinów stateczkiem o wdzięcznej nazwie "Jumbo II". Ci, którzy zostali, zwiedzają niezbyt ładne miasteczko z ładnym, wysadzonym palmami rynkiem (Plaza Alta), pośrodku którego stoi wyłożona azulejos fontanna. Główna atrakcja dnia - Gibraltar
Potem główna atrakcja dnia - Gibraltar. By się dostać do miasta, trzeba przejść (lub przejechać) w poprzek pasa startowego tamtejszego lotniska. Fundujemy sobie wycieczkę busikiem na skałę za 20 euro. Oglądamy panoramę (całkiem dobrze widać wybrzeże Maroka) i jaskinię św. Michała, wokół której hasają makaki, jedyne dziko żyjące małpy w Europie. W samy miasteczku odwiedzamy "śmigło Sikorskiego" - pomnik upamiętniający katastrofę lotniczą z 1943 roku, w której zginął premier polskiego rządu emigracyjnego Władysław Sikorski. Gibraltar to mała Wielka Brytania w sercu Hiszpanii - na ulicy stoją czerwone "phone boxes", przechadzają się brytyjscy policjanci, jeżdżą piętrowe autobusy. W sklepach sprzedawcy zwracają się do klientów po angielsku, choć między sobą rozmawiają najczęściej specyficznym dialektem hiszpańskiego. Zakupy można robić w euro, więc nie wymieniamy pieniędzy i niestety nie będę miała pamiątki w postaci funtów gibraltarskich. (W Wielkiej Brytanii każdy z krajów związkowych drukuje własne banknoty).

Ruszamy dalej, do Grenady i wieczorem meldujemy się w położonym zadziwiająco blisko Alhambry schronisku "Posada Dona Lupe". Już hol wygląda podejrzanie, a wejście na górę tylko te podejrzenia potwierdza. Na naszym piętrze jedna łazienka, jeden kibelek, w którym psuje się światło, i trzy prysznice - wszystko koedukacyjne, a ludzi co niemiara. Na całym piętrze nie ma okien... to znaczy: są, ale wychodzące na korytarz. Piętro wyżej (ktoś podpatrzył) mają ponoć normalne pokoje, z oknami i łazienkami, ale nie dla psa kiełbasa. Na osłodę życia pozostaje nam przyjemny tarasik na dachu, z basenem (nie omieszkam skorzystać, choć woda zimna) i widokiem na miasto.

Rano dziewczyny narzekają, że je pogryzły jakieś pchły czy pluskwy. W bufecie obsługuje spity dziadek, któremu rogal spada na podłogę, a on go podnosi i kładzie z powrotem na tacę. Poprzestaję na kawie, niezłej zresztą. Potem wycieczka w góry Sierra Nevada. Znajdujemy się w paśmie Las Alpujarras - tym samym, o którym pisze Mickiewicz w Konradzie Wallenrodzie: "Broni się jeszcze z wież Alpuhary/Almanzor z garstką rycerzy/Hiszpan pod miastem zatknął sztandary/Jutro do szturmu uderzy". To tu, wśród niedostępnych szczytów, najdłużej trwał opór Maurów przeciwko hiszpańskiej rekonkwiście. My, niestety, możemy sobie pozwolić tylko na 4-godzinny spacer widokowy w niskich partiach, w okolicach miasteczka Lanjarón. W drodze powrotnej obserwujemy prawdziwy rarytas - białorzytkę żałobną, której nie można spotkać w żadnym innym kraju Europy.

Na dole zdążamy wypić kawę, pyszną jak wszędzie w Hiszpanii. W drodze powrotnej odwiedzamy supermarket, by zrobić zakupy na drogę i do domu. Kupuję kawę, oliwki, chorizo i butelkę wina. Potem Alhambra - wielki kompleks pałacowy z pałacem Nasrydów, władców arabskich, którzy urzędowali tu do XV wieku. Obiekt naprawdę imponujący - nic dziwnego, że Michał wybrał to miejsce na wspólne zdjęcie naszej ekipy. Oprócz tego kolisty pałac Karola V, krytykowany za nieprzystawalność do reszty, i kompleks wież, które zwiedzamy biegiem, bo za pół godziny zamykają cały teren.

Po powrocie wykłócam się z "hipisem" - tak nazywamy zarządcę schroniska, bo ma długą brodę i niechlujny strój, uśmiecha się sztucznie i w kółko powtarza "have a good day!" - o zmianę pokoju. Twierdzi, że nie ma żadnego wolnego i przysyła jakąś senoritę, żeby nam zmieniła pościel. Kiedy domagamy się także zmiany materaców, nagle znajduje się wolny pokój po drugiej stronie korytarza. Muszę spać z Agatą na łożu małżeńskim, ale i tak nie posiadamy się z radości - nic nie gryzie, jest umywalka (i to czynna!), no i nawet jakby trochę czyściej. Tyle że w nocy duchota i nie mogę zasnąć - a szkoda, bo rano jestem umówiona z Elą na spacer do dawnej arabskiej dzielnicy Albaicín. Znajduję na mapie "najkrótszą" drogę, która (po pobudce o 6.45) okazuje się wieść przez lasek, najpierw pod górkę, a potem ekstremalnie w dół. Ślizgamy się w sandałkach po piachu, a gdy wreszcie umorusane docieramy do normalnej drogi, możemy sobie na Albaicín popatrzeć z góry, bo dojścia nie ma, a czas już wracać. Na dole mijają nas mikrobusy
jadące w tamtym kierunku - trzeba było pomyśleć o nich wcześniej. Na osłodę życia mamy starówkę, Plaza Nueva i okrążenie Alhambry. Po powrocie szybka kąpiel, pakowanie, chłodna kawa ze schroniskowego baru, i już trzeba się ładować do autobusu.

Wiatraki Don Kichota
Po drodze dziewczyny zgodnie z obietnicą stawiają mi jeszcze jedną kawę i soczek, w nagrodę za to, że załatwiłam zmianę pokoju. Potem jeszcze tylko jeden przystanek, w La Manchy, przy wiatrakach Don Kichota. Słońce praży niemiłosiernie. Cokolwiek by powiedzieć o naszych przygodach z autobusem, trudno przecenić błogosławiony chłodek wewnątrz. Jest nawet lodówka...

Późnym popołudniem docieramy na lotnisko. Jeszcze tylko ostatnie zakupy, ostatnia nieśmiała hiszpańska kawa (po powrocie do domu muszę sobie zrobić odwyk), wysyłanie spóźnionych kartek. W Berlinie przywita nas deszcz, acz niezbyt obfity.

Tekst: Iwona Michalowska
Zdjęcia: Agata Iwanicka, Irek Fiedorowicz i Iwona Michalowska