Blisko ludziJak przedszkola i żłobki funkcjonują w pandemii? Niektórzy rodzice nadal kombinują

Jak przedszkola i żłobki funkcjonują w pandemii? Niektórzy rodzice nadal kombinują

Kombinowanie rodziców posyłających dzieci do żłobków i przedszkoli z katarem czy kaszlem jest nagminnym problemem. Wiele osób liczyło, że pandemia może zmienić to podejście. Choć zmiana nie jest duża i nadal przemycane są do placówek dzieci z "lekką gorączką", część rodziców musiała skapitulować wobec codziennego mierzenia temperatury przez kadrę nauczycielską. Są jednak oporni.

Przedszkola w Polsce pozostają otwarte
Przedszkola w Polsce pozostają otwarte
Źródło zdjęć: © PAP | Darek Delmanowicz
Katarzyna Pawlicka

18.03.2021 17:59

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Od poniedziałku 22 marca wszyscy uczniowie przechodzą na naukę zdalną. Jednak przedszkola i żłobki pozostają otwarte.

Każdy pobyt kończy się chorobą

Pan Tomasz z Warszawy jest ojcem 2,5-latka. - W lutym sytuacja stała się już bardzo trudna, bo po wielu miesiącach utrzymywania maksymalnego bezpieczeństwa, ograniczania kontaktów i nieustannego siedzenia w domu, po prostu skończyły nam się baterie. Postanowiliśmy posłać syna do żłobka - opowiada mężczyzna.

Niestety, rodzice nie odetchnęli na długo - choć grupa była niewielka, a chłopiec nie zostawał w żłobku długo, już po czterech dniach pojawiły się katar, kaszel i złe samopoczucie.

- Zostawiliśmy go więc znowu w domu, żeby nie zarażał innych dzieci. Byliśmy jednocześnie trochę sfrustrowani, że ledwo poszedł, a już chory. Rozumiemy, że ma mniejszą odporność, bo miał mało kontaktów z innymi dziećmi przez ostatni rok, ale nadal - myśleliśmy, że jednak trochę pochodzi do tego żłobka. Widocznie jakiś inny maluch coś przytargał, no i skończyło się infekcją - relacjonuje.

Kolejna wizyta w żłobku znów zakończyła się chorobą. - Wczoraj miał już 38 stopni, a noc spędziliśmy na wyciąganiu kataru gruszką, bo nie miał nawet siły wydmuchać nosa. Jako rodzic zastanawiam się, w jakim stanie inni rodzice puszczają swoje dzieci do żłobka, że mój syn łapie coś już pierwszego dnia - pyta retorycznie pan Tomasz.

I dodaje: - Wiem, że sytuacje są różne i jak są dwie osoby pracujące, każdy dzień, w którym dziecko jest w żłobku, jest na wagę złota. Jednak z drugiej strony, cenę za czyjś komfort teraz może zapłacić więcej rodziców.

"We wszystkich grupach mamy kwarantannę"

Katarzyna Wielemborek z filii Niepublicznego Przedszkola "Nutka" w Nowej Iwicznej informuje, że w tym momencie ich przedszkole jest zamknięte, bo choruje wielu członków kadry.

- Na ten tydzień we wszystkich grupach mamy kwarantannę. Nie wiemy, czy otworzymy w przyszłym, bo po prostu nie wszyscy doszli jeszcze do siebie. Mieliśmy zresztą już kilka kwarantann, zazwyczaj w poszczególnych grupach. Chociaż ozonujemy pomieszczenia i regularnie wszystko dezynfekujemy, zdarza się chore dziecko lub chory nauczyciel - podobnie jak w innych przedszkolach - relacjonuje.

Pani Katarzyna przyznaje w rozmowie z WP Kobieta, że pracownicy każdego dnia robią kontrolę dzieci przy drzwiach, sprawdzają czy te nie mają żadnych objawów, mierzą temperaturę.

- Niestety, nie wszystkie przychodzą do przedszkola w stu procentach zdrowe. Wynika to pewnie z lęku rodziców, że jeśli jeszcze raz wezmą zwolnienie, po prostu stracą pracę. My mamy jednak obowiązek odesłać dziecko z objawami do domu i po prostu to robimy - deklaruje.

Lekarz rodzinny Anna Senderska jasno stawia sprawę. W rozmowie z WP Kobieta mówi:

- Nie pochwalam tego, żeby dzieci, które mają jakiekolwiek objawy infekcji, chodziły chore do przedszkola. To jest zasada, która powinna obowiązywać zawsze i dotyczy też uczniów oraz dorosłych. Wiążę ją z kulturą bycia i życia w społeczeństwie – okazywania szacunku innym, ale też sobie, bo organizm w trakcie choroby potrzebuje po prostu leżenia w łóżku i wypoczynku. Pozostanie w domu jest kwestią sumienia i lojalności społecznej, bo chyba nie chcielibyśmy, żeby inne dziecko wróciło z przedszkola chore i zaraziło całą swoją rodzinę? – podkreśla.

Lekarka uważa też, że jedyną korzyścią obecnej sytuacji jest, że ludzie faktycznie zaczęli chorować w domu, bo nie mają odwagi pojawiać się z objawami w przedszkolach czy w pracy. - Nauczyliśmy się wreszcie myć ręce, kichać do rękawa i nie spotykać się z ludźmi, jak jesteśmy chorzy – zauważa. Jednocześnie dodaje:

- Pamiętajmy tylko, że to są zasady uniwersalne - wirusy, nie tylko koronawirusy, ale także adenowirusy oraz rhinowirusy zawsze były, są i będą. Kiedy objawy są nasilone, zawsze powinniśmy udać się do lekarza. Bo każda infekcja może skończyć się powikłaniami: także groźnymi jak np. zapalenie ucha czy zapalenie płuc, a odkąd jest COVID-19 jakoś o tym zapominamy.

Dylematy rodziców

Jest oczywiście grupa rodziców, którzy przed pandemią stosowali się do wszelkich zasad i dziś nie mają problemu z zachowaniem reżimu i podejmowaniem czasem trudnych dla pracującego rodzica decyzji.

Sandra Lont, mama przedszkolaka, w rozmowie z WP Kobieta przyznaje, że w grupie, do której chodzi jej syn Marcel, nie było do tej pory przypadku koronawirusa ani nawet kwarantanny, choć wirus pojawił się raz w przedszkolu - zarażona była pani przedszkolanka.

- Myślę, że w dużej mierze wynika to z odpowiedzialności rodziców, którzy faktycznie zostawiają dziecko w domu nawet, jak ma tylko delikatny katarek. Ta postawa jest widoczna w liczebności grupy: jest do niej zapisane 25 przedszkolaków, a zazwyczaj chodzi mniej więcej 10-15 dzieci. Sama też wychodzę z założenia, że lepiej zapobiegać i kiedy mały pociąga nosem, po prostu zostaje w domu. Czasem trwa to nawet dwa tygodnie – do pełnego wyleczenia - tłumaczy.

Małgorzata Kąkol z Przedszkola "Jarzębinka" w Szamotułach, która w zawodzie pracuje od wielu lat, uważa, że zdecydowana większość rodziców zachowuje się odpowiedzialnie i przez pandemię zmieniła podejście do zdrowia własnych dzieci.

- Wcześniej dzieciaki przychodziły do przedszkola z katarem, kaszelkiem i zarażały się wzajemnie. Teraz nie ma już właściwie takich przypadków i mam nadzieję, że to się utrzyma. Choć zdarzają się rodzice, którzy stan dziecka tłumaczą alergią. Natomiast to są wyjątki - mówi w rozmowie z WP Kobieta.

Alergie wśród dzieci żłobkowych to temat, który wywołuje sporo emocji. Niektórzy rodzice zauważają też pewien rodzaj nadgorliwości kadry nauczycielskiej w podejściu do takich sytuacji.

Syn Judyty z Krakowa wkrótce zostanie przedszkolakiem, ale przez cały czas trwania pandemii chodzi do żłobka. Kobieta uważa, że największym pandemicznym problemem była selekcja dzieci na "chore/przeziębione" i zdrowe, czyli takie, które mogły uczęszczać do placówki.

- Kilka razy zdarzyło się, że syn nie został przyjęty do żłobka, chociaż lekarz-pediatra, z którym się konsultowaliśmy, uznawał, że nie ma ku temu żadnych przeciwskazań. Dziecko czuło się dobrze, ale miało np. lekki katar i już to było dla pań opiekunek wystarczającym powodem, by zostało w domu. To skutkowało oczywiście komplikacjami związanymi z moimi nieobecnościami w pracy. Przy czym lekarz nie chciał wystawić zwolnienia, bo twierdził, że syn jest zdrowy - opowiada w rozmowie z WP Kobieta.

Pani Judyta przekonuje, że przed podobnym dylematem musiało stanąć wielu rodziców, także tych odpowiedzialnych, którzy dysponowali opinią od lekarza, ale ich dzieci nie przeszły pomyślnie selekcji dokonywanej przez panie ze żłobka.

- Problem nasilił się w okresie sprzyjającym alergiom, ale przecież alergii nie da się zdiagnozować od ręki i z dnia na dzień otrzymać odpowiedniego zaświadczenia. Lekarze nieraz sugerowali, żebyśmy nie dawali się terroryzować w tej kwestii, z drugiej strony rozumiem, że panie też musiały trzymać się ustalonych zasad - relacjonuje. Dodaje też, że w żłobku, do którego chodzi jej syn, reakcja na jakikolwiek objaw choroby jest błyskawiczna.

- Gdy syn raz zagorączkował, natychmiast został odizolowany od pozostałych dzieci, a ja zostałam poproszona telefonicznie o jak najszybszy przyjazd. Dziecko odbierałam od opiekunki ubranej w strój ochronny – wspomina.

Mariola Kurczyńska, pedagog, doradca rodzicielski i autorka książek "Obudź w dziecku olbrzyma" czy "101 porad rodzicielskich" przekonuje, że przedszkole zapewnia wiele możliwości fajnej stymulacji, a kontaktu z rówieśnikami nie są w stanie zastąpić nawet najlepiej przygotowani rodzice.

- Będąc wśród rówieśników, dziecko uczy się nie tylko funkcjonowania w społeczeństwie, ale dowiaduje się wiele o sobie: co lubi, co może zaakceptować, a czego nie. Skutki izolacji połączonej z brakiem ruchu i uzależnieniem od elektroniki będą odczuwalne dopiero w wieku 5 czy 6 lat, kiedy będzie się trzeba skoncentrować i uczyć na przykład literek. Wtedy okaże się dopiero, że zmysły nie zostały odpowiednio aktywowane - przestrzega.

Komentarze (502)