Pracownica ma Covid, ona ma kredyty. Są sytuacje, gdy zdrowie niestety nie jest najważniejsze
10.09.2020 12:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– Kiedy tylko zostałam sama z córką, napisałam SMS do szefowej. Trzeba było jakoś ratować sytuację. Zamknięcie przedszkola to brak pracy dla moich koleżanek, a jest nas siedem. Do tego szefowa ma kredyty – mówi przedszkolanka, u której zdiagnozowano Covid-19.
Dzwoni telefon. "Mamy koronę!” – płacze do słuchawki moja bliska przyjaciółka. Jest właścicielką dwóch przedszkoli i ma trzy kredyty, których łączna rata miesięczna przewyższa podwojone zarobki przeciętnego Polaka. Jeśli będzie musiała zamknąć placówki, może się nie utrzymać. Wszystko, na co pracowała przez ostatnie pięć lat, pójdzie na marne. Już w czasie lockdownu dostała w kość, gdy część rodziców przestała płacić czesne.
Słucham jej i patrzę na temat z dwóch różnych perspektyw. Ja – matka – już wyobrażam sobie tych wszystkich rodziców, którzy będą musieli zrezygnować z pracy i iść na zasiłek, żeby opiekować się swoimi dziećmi. I myślę o ich lęku, czy złapali koronawirusa, czy nie. Ona – pani dyrektor – widzi problemy finansowe swojej firmy. A pandemia? W zetknięciu z trudnościami codziennego życia sama kwestia Covidu schodzi na dalszy plan, nie jest realnym problemem.
To tylko grypa żołądkowa…
A zaczęło się dość niewinnie, bo od zwykłej jelitówki. Jedna z pracownic w przedszkolu mojej przyjaciółki ma 2-letnią córkę. Niespełna tydzień w żłobku i już choroba. U dziecka w tym wieku szybko dochodzi do odwodnienia i trzeba udać się do szpitala. Tak było również i w tym przypadku.
- Pojechałyśmy na SOR, bo mała leciała mi przez ręce – komentuje Ewa (imię zmienione - red. ) w rozmowie z WP Kobieta. – Musiałam wypełnić kartę, że zgłaszam się z podejrzeniem koronawirusa. Podobno taka jest procedura. I od razu zrobili nam wymazy. Siedziałam z bladą, wymęczoną córką na rękach, w ogóle nie brałam pod uwagę, że coś z tego wyniknie. Rutynowe badanie. A potem wyrok: "Córka jest zdrowa, ale pani ma Covid”. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Izolatka, milion pytań o to, z kim mieszkam, z kim się spotkałam, kogo mogłam zarazić, kto mógł zarazić mnie.
Pod ostrzałem pytań nauczycielka powiedziała, że pracuje w przedszkolu. Natychmiast jednak tego pożałowała.
- To mi się po prostu wymsknęło, byłam przerażona i w emocjach – mówi. – Kiedy tylko zostałam sama z córką, napisałam SMS do szefowej. Trzeba było jakoś ratować sytuację. Zamknięcie przedszkola to brak pracy dla moich koleżanek, a jest nas siedem. Do tego szefowa ma kredyty i już w marcu, kiedy zrobili lockdown, pojawiło się ryzyko bankructwa. Nie dość, że szkoda placówki, to jeszcze my wylądowałybyśmy na bruku.
Zobacz także
Co zrobiły?
- Ja mogłam niewiele – przyznaje Ewa. – Wydało się, że przez pierwsze dni września opiekowałam się dziećmi. Powiedziałam więc tylko, że siedziałam z moją grupą w jednej sali i nie miałam styczności z pozostałymi dziećmi. Żeby na kwarantannę wysłali tylko moje maluchy, a nie całą placówkę.
Faktycznie dzieci nie miały styczności z innymi grupami?
- Niestety nie, jadły w jednej sali. Do tego po południu łączymy wszystkie dzieci w jedną grupę, bo jest ich mniej.
Dlaczego skłamałaś?
- Wcale nie jestem pewna, czy faktycznie mam Covid. Brak objawów, do tego moja córka nie ma dodatniego wyniku. Zdecydowanie bardziej niebezpieczna jest dla mnie wizja utraty pracy niż wirus, który może i jest, ale chyba nie aż tak groźny.
"Nie jestem złą osobą, dla której liczy się tylko kasa"
Moja przyjaciółka z oczywistych względów musi pozostać anonimowa. Przyjmijmy więc, że ma na imię Kasia, jest po 30-tce i prowadzi dwa prywatne przedszkola w mieście wojewódzkim w zachodniej Polsce. Co zrobiła po telefonie od Ewy?
- Zacznijmy może od tego, dlaczego w ogóle to zrobiłam – mówi w rozmowie dla WP Kobieta. - Nie jestem złą osobą, dla której liczy się tylko kasa. To w ogóle nie tak. Zawsze chciałam być przedszkolanką, dalej pracuję z powołania i kocham to, co robię. Ale jest też aspekt ekonomiczny. W marcu zamknęli przedszkola i o ile w państwowych pracownicy dostawali pensje, o tyle my zostaliśmy z niczym. Jedyne udogodnienia były takie, że zwolnili mnie na trzy miesiące z płacenia ZUS-u, czyli zaoszczędziłam 13 500 zł. Musiałam płacić normalne pensje pięciu dziewczynom, bo dwie poszły na zasiłek opiekuńczy. Miesięcznie wykładałam więc ok. 12 000 zł. Do tego dochodziły rachunki i raty kredytu na budynki – ponad 30 000 zł na miesiąc.
Tak było do czerwca, potem rząd zgodził się na to, by na nowo otworzyć przedszkola.
- Tyle że różnica wcale nie była znacząca – przyznaje Kasia. – 90 proc. rodziców bała się przyprowadzić dzieci. Czyli teraz już płaciłam ZUS, normalne wypłaty dla siedmiu dziewczyn, ratę kredytu, a przedszkola przynosiły minimalny dochód. W pierwszym tygodniu mieliśmy w obu placówkach łącznie sześcioro dzieci…
Kasia musiała wziąć kolejny kredyt, żeby wystarczyło jej na opłacenie rat. Sprzedała też działkę i samochód.
- Byłam zdeterminowana, żeby utrzymać przedszkola. Nie po to tyrałam przez pięć lat, żeby wylądować na bruku i liczyć na pomoc państwa jako osoba bezrobotna. Na 1 września czekałam jak na zbawienie. Zapisało się dużo nowych dzieci, wszystko miało się naprostować.
Minął tydzień i jest Covid. I co dalej?
- Przede wszystkim udajemy z Ewą, że naszej rozmowy nie było – przyznaje. – Dopiero kiedy zadzwoni do mnie sanepid, zaczniemy jakieś procedury. Wspólnie trzymamy się wersji, że tylko dzieci z jej grupy miały z nią styczność. Do tego ja usunęłam moje dziecko z listy obecności od 1 września, żebyśmy nie trafili na kwarantannę. No i utrzymujemy, że od początku roku nie pojawiałam się w naszych placówkach. Pracowałam zdalnie. Gdyby się wydało, że jeździłam od przedszkola do przedszkola, zamknęliby nam oba. Siedem osób na bruku i ja – bankrutka. Tym razem już bym się nie utrzymała, po prostu nie mam jak.
Wirusolog komentuje
O zdanie pytamy jeszcze wirusologa, dr. Tomasza Dzieciątkowskiego.
- Moja odpowiedź może być tylko jedna. Takie zachowanie jest po prostu nieodpowiedzialne z punktu widzenia zdrowia publicznego. Nie powinno się tego robić – mówi w rozmowie z WP Kobieta. - Przepisy są po to, żeby ich przestrzegać. Interes ogólny powinny przeważać nad partykularnymi interesami poszczególnych grup.
Zdrowie publiczne i interes ogółu powinny być dla nas najwyższym dobrem. Na poziomie racjonalnym jest to w pełni zrozumiałe. Tylko jak wytłumaczyć to ludziom, dla których oznacza to jakiś życiowy dramat?
Dodajmy, że to sanepid kieruje na kwarantannę każdą osobę, które miały styczność ze źródłem zakażenia – np. kontakt z osobą zakażoną. Od 2 września izolacja ma trwać 10 dni. I to Państwowy powiatowy inspektor sanitarny zdecyduje, czy można ją skrócić lub z niej zwolnić.
W przypadku, gdy u jednego z pracowników pojawiły się objawy typowe przy zarażeniu koronawirusem lub jeśli zostanie potwierdzone, że pracownik został zarażony, w pierwszej kolejności pracodawca powinien telefonicznie powiadomić stację sanitarno-epidemiologiczną i szczegółowo stosować się do jej wytycznych. Współpracownicy, którzy nie mieli bliskiego kontaktu z chorym pracownikiem, mogą nadal wykonywać pracę w miejscu pracy.