Jak wygląda mobbing w szkole? „Dzisiaj koleżanki z pracy odwracają ode mnie wzrok”
- Czułam się jak śmieć wyrzucony do kosza. A wcześniej przecież miałam bardzo dobrą opinię wśród rodziców. I nagle stałam się czarną owcą - opowiada Krystyna Andruszkiewicz. Nauczycielka stała się ofiarą mobbingu w jednej z poznańskich szkół podstawowych. Wszystko dlatego, że została bezpodstawnie zwolniona. Choć sąd przywrócił ją do pracy, i to trzykrotnie, w szkole doczekała się linczu.
31.03.2017 | aktual.: 31.03.2017 13:25
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Tak mi się wydaje, że wiele osób pewnie już dawno dałoby sobie spokój i odeszło z pracy - mówię.
- Proszę pani, ja nie miałam innego wyjścia. Był niż demograficzny, sprawa była bardzo głośna w poznańskich mediach, do jakiej szkoły bym nie poszła, nie dostałabym pracy. Dyrektor zrobił ze mnie straszną osobę i nikt takiego potwora nie chciał przyjąć. Musiałam wrócić, żeby wypracować uprawnienia do emerytury. Gdyby nie to, dziś zostałabym z niczym - opowiada Krystyna Andruszkiewicz, wieloletnia nauczycielka języka niemieckiego. Ofiara szkolnej nagonki. Autorka książki „Smak mobbingu” - pierwszej takiej na rynku, która opowiada o tym, jak pracodawcy potrafią niszczyć podwładnych.
Kawałek życia
Sąd trzy razy przywracał ją do pracy w tej samej szkole. - Musiałam walczyć. Nawet jeśli poszłabym do innej placówki, to w wyroku było jasno napisane, że sąd przywraca mnie do pracy w Szkole Podstawowej nr 12 w Poznaniu.
Pojedynek muchy ze słoniem - tak nazywały to lokalne media. Wszystko zaczęło się kilka lat temu. Krystyna z zawodu jest nauczycielką języków - uczyła już polskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Na swoim koncie ma kilka sukcesów. Zaliczyć może do nich finalistów olimpiad językowych, była wyróżniona nagrodą dyrektora szkoły i Wielkopolskiego Kuratora Oświaty za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktyczno-wychowawczej. Jest autorką publikacji z zakresu nauczania języków obcych, w tym programu nauczania języka niemieckiego dla szkoły podstawowej, który został zatwierdzony i dopuszczony do użytku szkolnego przez Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu, funkcjonującego dzisiaj pod zmienioną nazwą.
- Jeszcze kilka lat temu to było dla mnie bardzo ważne miejsce. Kochałam to, co robiłam. Kochałam pracę z dziećmi. Pracowałam tam od 1985 do 2002 roku. No, prawie 20 lat. Trochę tam swojego życia zostawiłam. Dopóki nie przyszedł nowy dyrektor, zresztą bez przygotowania pedagogicznego, a po turystyce i rekreacji, wszystko było dobrze - opowiada.
- Co się stało, że została pani wyrzucona z pracy? - pytam.
- Z dyrektorem nie miałam wcześniej żadnych problemów. Któregoś razu poszłam na zwolnienie, miałam operację tarczycy. I była druga nauczycielka, która nie mogła się pogodzić, że ja napisałam program i ministerstwo go zatwierdziło. Była redukcja etatów. Kogoś trzeba było zwolnić. Każdy dyrektor powinien brać pod uwagę trzy kryteria: czy pracownik ma uprawnienia emerytalne, ocenę pracy zawodowej i osiągnięcia. Tamta nauczycielka miała ocenę dobrą, ja wyróżniającą. Ja nie miałam uprawnień emerytalnych, ona miała już dawno. Ja dostałam nagrodę kuratora, tamta nauczycielka nie. Wystarczył miesiąc mojej nieobecności i coś musiało się stać, bo nagle zaczęto krytykować moje metody pracy - wspomina Krystyna.
"Dyrektor szkoły, który do tej pory unikał rozmów ze mną, wezwał mnie do siebie poprzez sekretarkę, która podczas prowadzenia lekcji przekazała mi informację, że po zakończeniu zajęć mam się zgłosić do gabinetu dyrektora. (...) Kiedy po zakończeniu zajęć weszłam do gabinetu dyrektora szkoły, ten przywitał mnie bardzo chłodno i z marsową miną, bez ani jednego słowa położył przede mną kartkę papieru, nakazał zapoznać się z jej treścią i podpisać. Zorientowawszy się, że jest to zwolnienie z pracy - zaniemówiłam, zrobiło mi się słabo, tym bardziej, że nikt mnie nie uprzedzał, nikt ze mną wcześniej nie rozmawiał na ten temat" - pisze w swojej książce Andruszkiewicz.
Nieobecni nie mają racji
- Nie wiem, jak dotarłam do domu po otrzymaniu informacji o zwolnieniu po 27 latach pracy zawodowej. W jednej chwili zawalił mi się świat. W tak podstępny sposób podcięto mi skrzydła i przerwano wdrażanie programu. Utrata pracy powoduje, że człowiek czuje się poniżony i niepotrzebny. W pewnym momencie traci się źródło utrzymania, a w moim przypadku także prawo do emerytury - opowiada.
Krystyna wysłała list do kuratorium. Czuła się pokrzywdzona. Wizytacja z kuratorium odbyła się bez udziału nauczycielki. Była wtedy na zwolnieniu. Nieobecni nie mają racji. Po jej powrocie ze zwolnienia zwołano Nadzwyczajną Radę Pedagogiczną. - Jak się w trakcie obrad okazało, przerodziła się ona w zmasowaną nagonkę i lincz mojej osoby. Pod moim adresem padały obelgi, pomówienia i oszczerstwa. Dyrektor obrażał mnie, nazywając mnie przy wszystkich sabotażystką, oskarżał mnie o to, że godzę w dobre imię szkoły. Moje pismo do kuratorium tłumaczył konfliktowym charakterem, co było nieprawdą - wspomina.
Odbyły się jeszcze inne spotkania, na których do zwolnienia Andruszkiewicz przekonywano nawet rodziców dzieci.
"Kiedy sąd kapturowy już się ukonstytuował, a dzieci miały zapewnioną opiekę, rozpoczęły się jego obrady. Najpierw musiałam dosyć długo czekać pod drzwiami gabinetu, co dodawało dramaturgii całej sprawie. Gdy w końcu zaproszono mnie do środka i zobaczyłam marsowe miny członków „grupy mobbingowej”, nogi się pode mną ugięły i miałam chęć uciekać, gdzie „pieprz rośnie”. W ten sposób próbowano mnie zastraszyć, bowiem zastraszanie jest jedną z form mobbingu. Kiedy się zorientowałam, że ludzie ci bez żadnych wyjaśnień i bez prawa do obrony chcą mi udzielić nagany z konsekwencjami zawieszenia w pełnieniu obowiązków nauczyciela, zażądałam obecności przedstawiciela z kuratorium i wyszłam z gabinetu, gdyż ja byłam jedna, a ich - spora grupa. Jednak nie dałam się zastraszyć. Nie udała się więc próba ukarania mnie, co rozwścieczyło uczestników „wysokiego gremium”, gdyż nie zdobyto mojego podpisu pod naganą." - pisze w swojej książce Andrzuszkiewicz.
Lincz w szkole
Sprawa trafiła do sądu. - Sąd generalnie zawsze stoi po stronie pracodawcy, bo ten przychodzi z adwokatem, a pracownik? Ja byłam z tym sama, miałam na utrzymaniu trzech synów. Nie było mnie stać na to, by zatrudnić pełnomocnika - wspomina dziś Krystyna.
Po złożeniu pozwu zaczął się, jak przyznaje, psychoterror. Dyrektor poniżał ją na radach pedagogicznych, nie przydzielał żadnych zadań, izolując ją w ten sposób od współpracowników.
- Za moimi plecami zaczęto preparować oświadczenia i notatki służbowe, które zawierały nieprawdziwe zarzuty pod moim adresem. Oskarżano mnie w tych pismach o rzeczy, których nigdy nie zrobiłam. Umniejszano moje kwalifikacje i osiągnięcia zawodowe, kwestionowano moją wyróżniającą ocenę pracy zawodowej wystawioną przez poprzednią dyrektorkę szkoły. Oskarżano mnie o szkalowanie dobrego imienia szkoły oraz wyrządzanie krzywdy całej społeczności szkolnej, zarzucano mi represjonowanie dzieci i konfliktowość - mówi.
Dyrektor wysyłał notatki do mediów, pracowników kuratorium i innych nauczycieli.
- Była taka jedna nauczycielka, anglistka, młoda dziewczyna. Przed sądem zeznała, że dyrektor zmusił ją do podpisania dokumentów. Nawet mnie nie znała. Na radzie pedagogicznej usłyszała, że grono nauczycieli stanowi całość i musi to zrobić, bo to przecież nic takiego. Bała się, że wyrzuci ją ze szkoły. Młoda dziewczyna, a już złamano jej kręgosłup - opowiada.
Po jednej z kolejnych rad pedagogicznych, na której zbierano podpisy przeciwko Krystynie, napisała swoją własną notkę z podziękowaniami do kolegów. Zaczynała się tak: „Dziękuję wszystkim tym, którzy uczestniczą w mobbingu i biorą czynny udział w nagonce na moją osobę”.
Sąd nie brał pod uwagę notatek dyrektora. Po przesłuchaniu obydwu stron Krystynę przywrócono do pracy. W uzasadnieniu sąd stwierdził, że dyrektor zwolnił ją niezgodnie z prawem, bo nie zachował prawidłowego trybu postępowania przy rozwiązaniu umowy o pracę. Podkreślił też, że pracodawca naruszył zasadę równości pracowników, pozostawiając na stanowisku nauczycielkę z uprawnieniami emerytalnymi, a zwalniając tę pozbawioną tych praw.
Ukryte działania
Szkolna wojna trwała nie kilka miesięcy, a dwa lata. Od wyroku sądu były kolejne apelacje. - Dyrektor nie opłacał procesów z własnej kieszeni, tylko z pieniędzy szkoły. Pewnie gdyby musiał sam płacić za odwołania, to zastanowiłby się, czy warto męczyć tak pracownika - przyznaje Krystyna.
Nikt wprost jej nie obrażał. To przecież kwalifikowałoby się od razu do pozwu. Mobbing nigdy nie jest bezpośredni. Plotki, oszczerstwa, zmowa. - Urządziłam salę do języka niemieckiego, wróciłam do szkoły, a po klasie zostały tylko puste ściany. Uczyłam w gabinecie do biologii. Innym razem w szkole miała być wizytacja. Pracownicy kuratorium mieli być na wszystkich lekcjach, a ponieważ wtedy tylko ja uczyłam niemieckiego, to ja miałam prowadzić lekcję pokazową. Wie pani, ile to jest nerwów, przygotowań itd. Dyrektor wiedział, że wypadnę bardzo dobrze, ale chyba nie mógł pogodzić się z tym, że pani wizytator zauważy, że nie ma sali do niemieckiego. Więc na liście pracowników, którzy przeprowadzą lekcje pokazowe ostatecznie moje nazwisko się nie pojawiło. Dowiedziałam się o tym w ostatniej chwili. To było takie perfidne z jego strony. Wiedział, że włożyłam w to tyle pracy. Potem przyszedł do mnie i powiedział: że nie wie, czemu wizytatorka nie przyjechała. Tak się zdenerwowałam, że wylądowałam w szpitalu z nadciśnieniem - wspomina.
Przez miesiące obie strony gromadziły dowody.
- Wspierał mnie mąż i synowie, ale bardzo często miałam chwile zwątpienia. Czułam się jak śmieć wyrzucony do kosza. A wcześniej przecież miałam bardzo dobrą opinię wśród rodziców, programy zatwierdzone przez ministerstwo. I naraz stałam się czarną owcą. To było straszne. Wielu jest takich ludzi w Polsce. To wciąż aktualny problem - mówi Andruszkiewicz.
"Szkolna wojna i ta medialna, i ta rzeczywista trwała kilka lat i nikt nie potrafił zatrzymać tej kuli śnieżnej pełnej nienawiści, pomówień, oskarżeń i bierności wobec zła. Buta i arogancja dyrektora szkoły, a także brak dobrej woli doprowadziły do wielu strat finansowych, moralnych i zdrowotnych. Największe straty dotyczyły mojej osoby, bo w ciągu kilku miesięcy naruszono moje dobre imię, nie świadcząc pracy poniosłam straty finansowe". - pisze w książce.
Polskie królestwo mobbingu
Nie ma jednoznacznych danych, które pokazywałyby, jak wyglądają statystyki dotyczące mobbingu w Polsce. W 2014 roku CBOS przeprowadzał badanie „Szykany w miejscu pracy”. 17 proc. badanych stwierdziło, że w ostatnich pięciu lat byli szykanowani przez przełożonego. 5 proc. twierdziło, że działo się to często. Co czwarty zatrudniony deklarował, że w jego miejscu pracy zdarzały się przypadki szykanowania przez przełożonych.
Z kolei w 2015 roku według ustaleń firmy Sedlak&Sedlak 15 proc. Polaków przyznało się do pracy w środowisku noszącym znamiona mobbingu.
Jak przyznaje Andruszkiewicz, historii takich jak jej może być całe mnóstwo. Nikt nie chce jednak stracić pracy. A jeśli już się decydują odejść, to niewiele chce dochodzić swoich praw w sądzie. Najczęściej są to mieszkańcy dużych miast.
Na przykładzie Sądu Okręgowego w Poznaniu: w 2014 roku na sądową wokandę trafiły 22 sprawy, w tym 16 z poprzedniego roku o zadośćuczynienie w związku z mobbingiem oraz 4 o odszkodowanie, z czego 2 z 2013 roku. Do końca czerwca 2015 roku do sądów wpłynął jeden pozew o odszkodowanie za mobbing i 18 o zadośćuczynienie, w tym 15 z samego tylko Poznania.
- Spotkałem się w pracy z osobami, które przeszły załamanie nerwowe, miewały myśli samobójcze i próbowały targnąć się na swoje życie - mówi Łukasz Chwalisz ze stowarzyszenia antymobbingowego. Jako powód wskazywały na traumę, jaką przeszły w pracy, trwającą od wielu lat, kiedy zawalało się ich całe życie przez działania mobbera. Kiedy praca, która była dotychczas pasją, szczęściem, spełnieniem marzeń o zawodowej karierze, stała się koszmarem, życiową porażką.
- Powiedziałam głośno, jak należy walczyć. Kiedyś na korytarzu sądowym dowiedziałam się, że tam się nie chodzi po sprawiedliwość, tylko po wyrok. Na własnej skórze się o tym przekonałam - przyznaje Krystyna. - Jestem na emeryturze, poszłam do pracy do Makro. Leczyłam się u psychiatry, chodziłam do psychologa na zajęcia. Mnie podeptano, zniszczono, straciłam wiarę w człowieka. Poszłam jeszcze do pracy, żeby mieć kontakt z ludźmi. Ja w pewnym momencie całkowicie się odizolowałam, bo myślałam, że wszyscy są tacy jak pracownicy mojej starej szkoły.
Starszy syn, o tym, jak rzeczywiście wyglądało życie jego mamy, dowiedział się dopiero teraz. Koleżanki ze szkoły, w której pracowała, na ulicy odwracają wzrok za każdym razem, gdy je mija.
- Wypracowałam tę emeryturę. Moje przejście na emeryturę wyglądało jak zwykłe wyjście ze szkoły. Nikt nic nie powiedział. Po 30 latach pracy nikt nie podziękował, nie było żadnej pamiątki - dodaje.
Już niedługo ukaże się jej książka „Smak mobbingu”, w której krok po kroku opisuje to, co działo się na szkolnych korytarzach i zamkniętych radach pedagogicznych. Rozlicza się ze swoją przeszłością co do grosza. W tekście powyżej publikujemy jej fragmenty.
- Wie pani, książka była dla mnie terapią. Wydawnictwo podsyłało czasem coś do poprawy, więc musiałam przez to przechodzić znowu i znowu. Teraz mam dużo zajęć. Uczę się angielskiego, bo synowa po polsku nie mówi. Prowadzę aktywny tryb życia. Wie pani, podobno posiadanie zwierząt pomaga leczyć traumy. Tak też zrobiłam. Wszystko już z siebie wyrzuciłam i idę do przodu. Od roku jestem ławnikiem w sądzie pracy.
Jak przyznaje, ma nadzieję, że jej historia doda odwagi tym, którzy boją się wystąpić przeciwko pracodawcy. Bo polski system edukacji ma dziś o wiele poważniejsze problemy niż tylko likwidacja gimnazjów. - Ci ludzie, którzy mi to zrobili, wychowują dziś dalej młode pokolenie - mówi Krystyna.
W opinii prezes Towarzystwa Antymobbingowego Marioli Żarnoch autorka zdecydowała się na opisanie swych przeżyć i podzielenie się nimi, by ostrzec innych i walczyć z mobbingiem. Polecam przeczytanie tej książki. Każda z osób pracujących może coś dla siebie pożytecznego w niej znaleźć.