Joanna Mucha miała zostawić dzieci. Po raz pierwszy mierzy się z plotkami
Joanna Mucha od lat słyszy, że porzuciła swoje dzieci dla kariery. Wystarczyło, że po rozwodzie synowie zostali z ojcem. – To jest kłamstwo, które w końcu trzeba odkłamać – mówi po raz pierwszy w rozmowie z WP Kobieta.
01.07.2019 | aktual.: 11.07.2019 13:53
Agata Porażka, WP Kobieta: Miała pani 20 lat, kiedy urodziła pani swoje pierwsze dziecko. Łatwo chyba nie było?
Joanna Mucha: Kiedy sobie przypominam, że po powrocie z uczelni ogarniałam Staśka, kładłam go spać i jeszcze potrafiłam pójść na basen, to zastanawiam się, jakim cudem dawałam radę (śmiech). Cały trzeci, czwarty i pół piątego roku studiów dojeżdżałam do Warszawy z Płońska. Autobus miałam o 5:50 i ledwo wyrabiałam się na zajęcia o 8:15. To był dramatycznie trudny czas.
Musiała pani być niezwykle dobrze zorganizowana.
Na nieprawdopodobną skalę. Cały dzień rozpisany z dokładnością co do dziesięciu minut. Wszystko było na mojej głowie: dziecko, gotowanie, prowadzenie domu. No i nauka na studiach.
Nie męczyło pani takie życie?
Bardzo. Ale kiedy jest się młodym, ma się więcej sił. A ja postanowiłam, że skończę dobre, wymagające studia. I dałam radę.
Nie czuła pani wypalenia przy takim trybie życia?
Każdy to czuje. Nie ma zmiłuj, żeby tego nie było. Nie miałam łatwo, bo bardzo wcześnie urodziłam dzieci. Stasia na początku drugiego roku studiów, a Krzysia tuż po tym, jak je skończyłam, jeszcze przed napisaniem pracy magisterskiej. Zarówno ją, jak i doktorat pisałam z dwójką dzieciaków.
Pamiętam taką powtarzającą się sytuację: siedzę przy komputerze, po prawej stronie mały Krzyś bawi się w łóżeczku, co chwilę podaję mu kolejną zabawkę, a na tapczanie z tyłu skacze Stasiek. Od czasu do czasu skacze mi na plecy. W takich warunkach napisałam pracę magisterską. Doktorat dla odmiany pisałam po nocach, zwykle między dziesiątą wieczorem a drugą, trzecią w nocy, więc dzieci już spały.
Potem została pani asystentką na KUL-u (Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II - przyp. red.), wstąpiła do PO. Jak przy tak dużej liczbie obowiązków znalazła pani czas na wychowanie dwójki dzieci?
Zaskoczę panią. Tym, co mnie przygotowało, były treningi karate. Karate uczy uważności, tego, by w każdym miejscu być na 100 procent. Jeśli jesteś z dzieckiem, to pełna uwaga skupia się na nim. Jeśli się uczysz, również pełne skupienie. Sport uczy też koordynowania zadań, samodyscypliny, dobrej organizacji.
Pamiętam, jak kiedyś przyjechali do mnie do Lublina przyjaciele z Warszawy. I zastali mnie w takiej sytuacji: Krzysia trzymam lewą ręką na biodrze, prawą ręką na zmianę prasuję i robię naleśniki, i jednocześnie ćwiczę ze Stasiem zadania logopedyczne. Nie mogę w pełni zacytować, co na to powiedzieli, ale brzmiało to mniej więcej: "Mucha, czy ty jesteś kombajn?" (śmiech).
W pewnym momencie, gdy dzieci dorastały, dostała się pani do Sejmu. I pisano, że "porzuciła" pani swoich synów.
To jest kłamstwo, które w końcu trzeba odkłamać. Dostałam się do Sejmu, gdy Krzyś miał 7 lat, Staś - 11. Nie przeniosłam się wtedy do Warszawy. W trakcie pierwszej kadencji byłam w stolicy około 10 dni w miesiącu. Wtedy chłopcami zajmował się ich tata. Pozostałe dni byli ze mną. To było absolutnie do udźwignięcia.
Ale potem wszystko się skomplikowało.
Przejście przez moment, gdy podejmuje się decyzję o rozwodzie, jest zawsze trudne. Są małżeństwa, gdy ta decyzja jest wspólna, zgodna. Nie zawsze jednak się tak udaje. Ja i mój były mąż postanowiliśmy nie zamienić sobie życia w piekło. Nie kłóciliśmy się o rzeczy materialne, o opiekę nad dziećmi, o jakieś drobiazgi czy rzeczy, które nas łączyły. Oboje poszliśmy sobie na rękę myśląc o przyszłości. Dzięki temu dzisiaj mamy takie relacje, że możemy pójść razem na kawę i porozmawiać. Czasem sobie wzajemnie pomagamy. I jest to znacznie lepsze niż spędzanie reszty życia na walce.
Ustaliliśmy opiekę naprzemienną nad dziećmi. Chłopcy byli połowę czasu ze mną, połowę z tatą. I uważam, że jest to najlepszy system. Ich tata mieszka kilka kilometrów za Lublinem, a ja mam mieszkanie w mieście. W dni, kiedy byłam w Warszawie, chłopcy po lekcjach, a przed zajęciami dodatkowymi, byli w moim mieszkaniu i dopiero pod wieczór jechali do taty. Dobrze się wszystko ułożyło i do dzisiaj mamy fenomenalne relacje z synami. Właśnie teraz Krzysztof napisał maturę i wyprowadza się z domu. No i moi synowie poszli w świat.
I jak pani się z tym czuje?
Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani do wzajemnego "odpępowienia". Moje dzieci musiały być przez wiele lat dużo bardziej samodzielne niż inne dzieci. Obaj dobrze gotują, Krzysiek nawet świetnie, potrafią zadbać o dom, zrobić zakupy, pranie. Są dobrze przygotowani do dorosłego życia. Także w sensie mentalnym. Dzieci, które są trzymane pod kloszem, a potem dostają tę olbrzymią wolność, czasem nie potrafią z niej korzystać. Gubią się. A dzieci, które tej wolności miały bardzo dużo, przywykły do niej. I sam proces jest dużo bardziej płynny.
Myśli pani, że pójdą teraz w pani ślady?
Z jednej strony moi synowie są do mnie podobni – są samoświadomi, czuli na relacje z innymi ludźmi, mają ogromne pokłady empatii. Są też ciekawi świata. Na różny sposób, bo też się bardzo różnią. Są także naturalnymi liderami w swoich grupach.
Ale ścieżki życiowe wybierają po swojemu. Wie pani, ja zawsze byłam przekonana, że wychowam dziecko, które będzie chciało podbijać świat. Ale Stasiek ma kompletnie inne cele. Nie myśli o fenomenalnej karierze, tylko o harmonijnym życiu zgodnym z filozofią "slow life". Radzi sobie świetnie, dobrze zarabia, rozwija się. I widzę, że jest bardzo szczęśliwy.
Moim największym życiowym sukcesem są moje dzieci, moi synowie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
A odziedziczyli po pani pasję do sportu?
Krzysiek trenował koszykówkę przez wiele lat, właściwie wyczynowo. Rok temu niestety zrezygnował, klasa maturalna. Stasiek też jest aktywny fizycznie. No i gra na perkusji, to też spory wysiłek fizyczny.
Ma pani jakieś inne pasje, poza karate?
Och, kiedyś było ich całe mnóstwo. Jako dziecko robiłam chyba wszystko, co można było robić w moim Płońsku. Uczyłam się śpiewu, śpiewaliśmy w kościele, grałam na gitarze. Oaza. Kółka zainteresowań, samorząd szkolny, byłam przewodniczącą. No i teatr.
Myślała pani o aktorstwie?
Chodziłam na zajęcia teatralne w domu kultury. Przez całe dzieciństwo chciałam być reżyserką teatralną.
Dlaczego akurat reżyserką?
To jest dobre pytanie. Podobało mi się tworzenie dzieła, ulotnego, ale jednak dookreślonego. To, że jako reżyser steruje się całym procesem tworzenia. Wydawało mi się to nieprawdopodobnie twórcze.
I gdzie w tym wszystkim było życie towarzyskie?
A było, bardzo fajnie ten czas wspominam. Jednak moim stałym natręctwem była próba upchnięcia dodatkowych aktywności do harmonogramu. Liczyłam wszystkie zajęcia i dzieliłam je na dni, godziny, minuty. Próbowałam obliczyć, ile mam wolnego czasu do spożytkowania. I zawsze wychodził mi czas na minusie. Do tego jeszcze moje liceum, bardzo wymagające, trudna klasa, wspaniali nauczyciele i pan dyrektor. Wszystko się udało. I było to świetne przygotowanie do macierzyństwa, wychowania dzieci i reszty życia.
A dziś, gdy dzieci już wyfrunęły z gniazda, jakie ma pani plany?
Obawiam się, że gdybym dzisiaj próbowała policzyć czas wolny do mojej swobodnej dyspozycji, znów wyszedłby mi czas na minusie (śmiech). Nie wiem, nie myślałam jeszcze o tym. Może wrócę do gry na gitarze? Może nauczę się grać na pianinie? Zawsze o tym marzyłam.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl