Kinga Rusin, Joanna Liddane, Cecylia Malik. Polskie drzewa mają mocne obrończynie
Szamanki, wiedźmy, stuknięte ekolożki. Przywiązują się do drzew, robią szum w telewizji, a tak naprawdę nikt nie wie, o co im chodzi? Prawda jest inna, tylko prawdę trzeba chcieć dostrzec, odrywając się na chwilę od wymiaru finansowego inwestycji, przebijając się przez nagłówki gazet i dostrzegając, co kryje się za manifestacjami na ulicach miast - drzewa w Polsce wycina się bezmyślnie od lat. I od lat walczą o nie odważne, świadome ich wartości kobiety.
15.06.2017 | aktual.: 18.06.2017 20:48
Drzewa są wycinane, puszcze niszczone, rzeki zanieczyszczane. Za oknem wiosenne słońce, czy ktoś dziś pamięta o tym, że zimą znów czeka nas smog? Do zrobienia jest wciąż bardzo wiele, ale w swoje ręce sprawy biorą przedsiębiorcze, mądre kobiety. Możemy być dobrej myśli.
Joanna Liddane, której żaden urzędnik nie straszny
Joannę Liddane pytam, czy ma świadomość, że bywa nazywana postrachem zielonogórskich urzędników. – Słyszałam o tym – przytakuje ekolożka i prezes Zielonogórskiego Towarzystwa Upiększania Miasta – Ale kiedy patrzę, co niektórzy z tych urzędników wyprawiają, trudno uwierzyć, że boją się kogokolwiek – mówi.
Nie pamięta, ile uratowała w życiu drzew. – Trochę tego było, aleje, skupiska drzew, drzewa śródpolne… - mówi. Zaczęło się ponad dziesięć lat temu od ochrony słynnej Alei Lipowej między Sulechowem a Skąpem. Joanna znała ją od dziecka. Kiedy okazało się, że urzędnicy chcą wyciąć ją w pień, w obronę zaangażowali się jej znajomi, a za nimi – Joanna. – W szkole mnie tego nie nauczono, ale z domu wyniosłam naukę, że drzewa są wartością. Kiedy jako dziecko przejeżdżałam z rodzicami Aleją Lipową, zawsze jechaliśmy powoli i podziwialiśmy te piękne drzewa. To rodzice nauczyli mnie wrażliwości na przyrodę – mówi Liddane.
Potem przypomina sobie jeszcze jedno. Wychowała się w mieście, ale każde wakacje spędzała na wsi. Nie jakiejkolwiek, wieś nazywała się Gryżyna, w Lubuskiem, i słynęła z przepięknych, pomnikowych dębów. – Dorastałam w ich cieniu – przyznaje ekolożka. Wielkie, stupięćdziesięcioletnie, dwustuletnie drzewa przyglądały się, jak mała Joanna bawi się w ich cieniu, a w niej rodził się szacunek do nich, do tych, które uczestniczą w życiu poprzednich pokoleń. – Może dzięki nim zrozumiałam, jak nasze życie w stosunku do dwustuletniego życia dębu jest kruche i krótkie – przyznaje Joanna.
Dziesięć lat temu udało się. Tak jak teraz obrońcy Puszczy Białowieskiej, wówczas Joanna i jej znajomi jeździli do alei i bronili jej przed wycinką. Dzień w dzień, do skutku. Protest skończył się, kiedy urzędnicy zrozumieli swój błąd. – Aleję można podziwiać do dziś – wzrusza się.
Czy jest szaloną ekolożką? Raczej nie. Co więcej, jest zdania, że zły stereotyp ekologa jako trochę wariata, trochę hipisa, który ma pstro w głowie, często utwierdzają w opinii publicznej urzędnicy. – Z mojego wieloletniego doświadczenia mogę powiedzieć, że urzędnicy wyżej stawiają asfalt i kostkę brukową niż drzewa – mówi Liddane.
Od tamtej pory minęło dziesięć lat, a drzewa ciągle trzeba ratować. – Wycinki oczywiście nie zaczęły się nagle, ale za poprzednich rządów można było więcej wymagać od urzędników. Próbując interweniować, przeprowadzając jakąś akcję i rozmawiając z nimi, urzędnicy byli bardziej chętni do szukania innych rozwiązań, bardziej chcieli słuchać obywateli – mówi ekolożka. – Teraz wycinka dzieje się w sposób barbarzyński. Mam wrażenie, że samorządowcy, na przykład wójtowie, biorą zły przykład z ministra Szyszko – mówi Liddane.
– Zobacz, co się stało w Kostrzynie nad Odrą – dodaje z naciskiem.
O tym, że w Kostrzynie działo się coś szokującego, nie przypominającego przy tym w niczym atmosfery z imprezy Jurka Owsiaka, większość z nas nawet nie słyszała. Dramat przyrody rozegrał się po cichu i z całkowitym pominięciem zdania mieszkańców – chwilę po wejściu w życie tzw. Lex Szyszko, pod topór poszło około sto drzew z terenu festiwalu. Kolejne wycinki, tym razem około dwóch tysięcy drzew, zapowiedziało miasto na wniosek miejscowego nadleśnictwa.
– Kilka lat temu można było zadzwonić po prasę, telewizję, nagłośnić sprawę i wówczas urzędnicy byli bardziej skorzy do współpracy. Teraz są absolutnie bezczelni w stosunku do mieszkańców – mówi ekolożka. Dlaczego im tak zależy? – Powodem są często dotacje unijne, które gmina dostaje na przykład na budowę dróg. Niestety polscy projektanci jeszcze nie potrafią stawiać dróg w taki sposób, żeby szanować nasze dziedzictwo kulturowe, jakim są na przykład aleje – przyznaje Liddane. Dlaczego mają uczyć się je szanować, skoro urzędnicy nie wymagają tego wykonawców?
– Trzeba to wszystko wyciąć. Inaczej się nie da – mówi projektant do wójta, a ten mu wierzy. Albo decyzję o wycięciu pochyłego drzewa wydaje "specjalista" z urzędu bez odpowiedniego wykształcenia i choćby opinii dendrologa. I sprawa się powtarza. – Boję się, że jak tak dalej pójdzie, to lubuskie będzie wyglądało tak jak wielkopolskie – wzdycha ekolożka. – Płaskie i bez drzew.
Kinga Rusin jest za rewolucją
Kiedy rozmawiam z Kingą Rusin o ochronie środowiska w Polsce, cała się zapala ze złości. Czuję, że denerwuje ją bezmyślność urzędników, bezradność wobec ich decyzji, prawne absurdy, z którymi ci, którzy chcieliby, żeby natura była u nas chroniona, napotykają co dnia.
– Obecnie potrzebna nam jest rewolucja – mówi bez ogródek. – Potrzebne nam są akcje, które uświadomią społeczeństwu, że tu chodzi o nasze dziedzictwo narodowe, o to, co mamy w Polsce najcenniejszego. Powolna ewolucyjna zmiana nic nam już nie da – dodaje.
Kinga Rusin jest jedną z tych gwiazd, którym zaangażowanie w ekologię przysporzyło niemało hejtu. – Niektórzy zarzucają mi, że zainteresowałam się ochroną drzew dopiero po dojściu do władzy obecnego rządu, ale to nieprawda – mówi Rusin. – Angażowałam się w ochronę przyrody już wówczas, gdy u władzy było PO. Robię to zawsze, kiedy z ochroną środowiska dzieje się coś złego. Ale tak źle jak teraz, nie było nigdy! Nawet za komuny! – stwierdza gorzko.
Rozmawiamy chwilę o Dolinie Rospudy. W 2007 roku ktoś wpadł na pomysł, by przeciąć ją lśniącym pasem asfaltu obwodnicy augustowskiej. Co ciekawe, w przeprowadzonym wówczase referendum 90 proc. mieszkańców województwa opowiedziało się za poprowadzeniem jezdni przez środek Doliny Rospudy, tak jak proponowali drogowcy. Szczęście w nieszczęściu, że referendum okazało się być nieważne, bo… zbyt mało osób było na tyle zainteresowanych sprawą, by w ogóle wybrać się do urn.
Dolinę Rospudy uratowała garstka, która nie chciała tej sprawy tak zostawić. Było dramatycznie, ekolodzy przykuwali się do drzew, czym w końcu zwrócili uwagę mediów i międzynarodowych organizacji. Czy ten sukces można powtórzyć? – Nie ma mowy o dialogu, bo ten rząd ma tylko na uwadze własne cele i nie ma respektu nawet dla Unesco – zauważa Kinga Rusin. – Dolinę Rospudy udało się uratować właśnie dlatego, że w akcję zaangażowali się ludzie, którzy pojechali na miejsce i aktywnie protestowali. To dzięki nim Komisja Europejska zablokowała zniszczenie doliny przez polskie władze – przypomina.
Ona też czuje, że w Polsce obecnie dochodzi do dewastacji przyrody na niespotykaną dotąd skalę. I nie chodzi tylko o Białowieżę. – To są zbrodnie w biały dzień, wystarczy popatrzeć na inną, cichą wycinkę – Puszczy Karpackiej. Jest tam unikatowy w skali Europy reliktowy las mieszany. Po cichu wycina się też w pień Puszczę Bukową, perłę w koronie naszych lasów. Obszary teoretycznie chronione są sukcesywnie dewastowane i nikt nie zwraca na to uwagi – mówi Kinga Rusin.
Cecylia Malik, artystka "od drzew"
Zanim były Matki Polki na wyrębie, artystka z Krakowa zasłynęła z akcji "365 drzew". Rok 2011 postanowiła poświęcić na wspinanie się na drzewa, każdego dnia na inne. – Wiele z nich już dzisiaj nie istnieje – mówi Cecylia.
Dlaczego drzewa? Bo "nie przeżyjemy bez drzew. Drzewa nie są jak ustawy, które można zmienić jednego dnia. Zabudowane zielone tereny stracimy na setki lat. Potrzeba 80-100 lat, by drzewo odrosło" – napisała Malik w manifeście opublikowanym w magazynie "Szum". Mnie Cecylia mówi, że nadal jest artystką, nie zmieniła zawodu, stała się po prostu artystką zaangażowaną ekologicznie.
Wszystko zaczęło się od obrony Zakrzówka. Każdy Krakus wie, jaką wartość ma to miejsce – gdy robi się ciepło, nad malowniczy zalew na Zakrzówku ściągają tłumy. Jedni opalają się w promieniach słońca, inni wolą kryć się w cieniu drzew.
– Spór o Zakrzówek jest bardzo skomplikowany i ciągnął się latami – przyznaje Cecylia Malik. – Miasto było po stronie portugalskiego inwestora, który planował w tym miejscu zbudować osiedle, na co nie zgadzali się mieszkańcy Krakowa – wspomina. Żeby ratować Zakrzówek, Cecylia wzięła udział w happeningu, dzięki któremu miasto zmieniło na jakiś czas politykę wobec tego terenu. Potem były kolejne plany zabudowy i kolejne akcje. Ostatecznie mieszkańcy wygrali – miasto zobowiązało się do wykupienia części terenów zielonych wokół zalewu.
Cecylia wspomina, że dzięki tej akcji poznała bardzo wielu ekologów i sama zaczęła myśleć o sobie jako o artystce zaangażowanej w sprawy środowiskowe. Kiedy rozmawiałam z nią kilka dni temu, właśnie święciła kolejny ogromny sukces – razem z pięcioma młodymi matkami i ich malutkimi dziećmi pojechała do Watykanu i na problemy z ochroną przyrody w Polsce zwróciła uwagę papieża.