Kobiety, które pomogły wysłać człowieka w kosmos. Na podstawie ich historii powstał niezwykły film
Gdy w 1962 r. John Glenn został pierwszym amerykańskim astronautą, który wyruszył w lot po orbicie okołoziemskiej, mało kto zdawał sobie sprawę, że za tym sukcesem, przybliżającym człowieka do dziejowego lotu na Księżyc, stały także one, trzy kobiety: Katherine Johnson, Mary Jackson i Dorothy Vaughan.
18.02.2017 | aktual.: 19.02.2017 12:59
Większość nie mogła o tym wiedzieć. Po pierwsze był to czas, gdy w Stanach Zjednoczonych zarysowany był wyraźny podział ról ze względu na płeć. W dodatku wszystkie trzy były czarnoskóre. W czasach segregacji rasowej, uwypuklenie ich udziału w sukcesie stanowiło rzecz nie do przyjęcia. To właśnie te trzy kobiety stały się bohaterkami nominowanego do Oscara filmu, ale nie były jedynymi czarnoskórymi matematyczkami, które w tamtym czasie pracowały dla amerykańskiej agencji kosmicznej.
Połowa XX wieku była czasem tarć pomiędzy Zachodem oraz Związkiem Radzieckim i jego sojusznikami. Rywalizacja prowadzona w ramach tzw. zimnej wojny trwała na wielu obszarach, m.in. o prymat w podboju kosmosu. Amerykanom realizacji kolejnych celów, związanych ze zdobywaniem przestrzeni kosmicznej, przyświecało zawołanie: „wszystkie ręce na pokład”. I w błędzie jest ten, kto sądzi, że ręce te należały wyłącznie do wykształconych, białych panów, których najczęściej można znaleźć na fotografiach uwieczniających kolejne sukcesy, jakie USA odnosiły na tym polu w tamtych czasach. Swój udział w kolejnych triumfach miały także kobiety, które dźwigały na swoich barkach znacznie więcej niż tylko kolejne dzbanki z kawą.
Specjalistki do pracy za pół darmo
Choć przez długi czas nie mówiło się o tym głośno, wykształcone kobiety szybko wyrobiły sobie wysoką renomę w agencji NACA, która potem, w 1958 r. została przekształcona w NASA. Doceniano je za olbrzymią skrupulatność i wielką cierpliwość podczas realizacji kolejnych zadań, związanych z wykonywaniem obliczeń, przetwarzaniem danych, a w późniejszym czasie także z weryfikacją wyników podawanych przez komputery. Ale był jeszcze jeden aspekt, o którym wspomniał historyk Bill Barry, a który nie był bez znaczenia – kobietom nie trzeba było dużo płacić. W ten sposób zatrudnienie w ośrodku badawczym zyskiwały także czarnoskóre kobiety, które zarabiały jeszcze mniej. Dodatkowo, mimo ukończonych studiów i kwalifikacji, jako jedyne musiały przechodzić dodatkowe kursy, potwierdzające ich kwalifikacje. Większość z nich nie mogła też liczyć na awanse w ramach NACA czy też późniejszej agencji NASA.
Jeszcze w okresie II wojny światowej powołano do życia komórkę badawczą o nazwie West Area Computers, w skład której wchodziły wyłącznie kobiety pochodzenia afroamerykańskiego. Działała ona przy najstarszym wchodzącym w skład NASA ośrodku badawczym Langley (LaRC), który odpowiedzialny był za planowanie pierwszych misji kosmicznych czy testowanie statków kosmicznych.
Powołanie West Area Computers, w skład którego wchodziły setki czarnoskórych kobiet, było poniekąd wymuszone przez obowiązujące wówczas normy. Tzw. prawa Jima Crowa sankcjonujące segregację rasową, nakazywały, aby oddzielać osoby czarne od białych. W związku z tym nie wolno im było korzystać z tych samych toalet czy tej samej przestrzeni do pracy.
- Czas, w którym czarnoskóre kobiety zaczęły przychodzić do Langley, był czasem segregacji – tłumaczy Margot Lee Shetterly, autorka książki „Hidden Figures: The Story of the African-American Women Who Helped Win the Space Race”, poświęconej czarnoskórym kobietom naukowcom w strukturach NASA. - Mimo że zaczynały one swoją nową i bardzo interesującą pracę jako profesjonalne matematyczki, musiały respektować prawo stanowe, które wyrażało się m.in. tym, że istniały dla nich specjalne pokoje do pracy. Były też odrębne toalety i osobne stołówki.
Trzy matematyczki: Katherine Johnson, Mary Jackson i Dorothy Vaughan związane były właśnie z West Area Computers. Wszystkie razem i każda z osobna dokonywały rzeczy niezwykłych, mając swoje zasługi nie tylko na polu naukowym i podboju kosmosu, ale również w walce o równouprawnienie. Wszystkie były zatrudnione w rolach tzw. komputerów. To właśnie na „komputerach”, nazywanych też „komputerami w spódnicach”, spoczywał obowiązek wykonywania skomplikowanych obliczeń matematycznych. To „ludzkie komputery” odpowiadały m.in. za wyliczanie trajektorii lotu, a tym samym za bezpieczne wysyłanie, a potem sprowadzanie astronautów na Ziemię.
Do 1949 r. West Area Computers kierowane było przez przez białą kobietę. Potem na stanowisku dokonała się ważna, przełomowa zmiana. Na czele grupy stanęła Dorothy Vaughan, zostając pierwszą kobietą pochodzenia afroamerykańskiego na stanowisku menadżerskim w historii NASA (wtedy jeszcze NACA). Stała się jednocześnie głosem wszystkich czarnoskórych kobiet pracujących w tej komórce. Vaughan dostała tam pracę jeszcze w czasie II wojny światowej. Wcześniej, przez lata pracowała jako matematyczka w szkole średniej w Farmville. Zadania powierzone jej przez rządową agencję traktowała początkowo w kategoriach zajęcia tymczasowego. Pod koniec lat 50., gdy NASA odchodziła od dzielenia przestrzeni na tę dedykowaną białym i czarnoskórym, Dorothy Vaughan wzięła udział w kilku kluczowych projektach, realizowanych przez agencję.
Także Mary Jackson była jedną z tych, które przełamywały bariery. Swoją karierę zaczęła w 1951 r., pracując początkowo w West Area Computers. Dwa lata później przyjęła ofertę od Kazimierza Czarneckiego - polskiego inżyniera pracującego dla NASA, zajmującego się projektowaniem naddźwiękowych tuneli aerodynamicznych. Jackson była jego asystentką. To właśnie Czarnecki zmotywował ją do ukończenia studiów inżynierskich. Nie było to proste. Wcześniej musiała wystąpić do władz Hampton ze specjalnym wnioskiem o możliwość uczęszczania na zajęcia z białymi studentami. W 1958 r., po setkach godzin zajęć, na które uczęszczała po pracy, została pierwszą w historii NASA kobietą inżynierem pochodzenia afroamerykańskiego.
Wbrew przeciwnościom
Katherine Johnson była kolejną z tych, które musiały przejść trudną do wyobrażenia drogę. Zaczęła pracę w NASA w czasie, gdy Dorothy Vaughan piastowała tam już stanowisko kierownicze. Osiągnęła sukces nie tylko dzięki własnej determinacji, ale też za sprawą uporu swoich rodziców. Jej ojciec, widząc jej zamiłowanie do matematyki i liczb, zdecydował się zrobić wszystko, by jego córka zdobyła dobre wykształcenie. Zresztą nie tylko ona. Zależało mu na tym, aby posłać na studia wszystkie z czwórki swoich dzieci. Katherine od małego wyróżniała się ponadprzeciętną inteligencją, co znalazło odzwierciedlenie w uzyskiwanych przez nią w szkole wynikach. W wieku 10 lat chodziła już do liceum, a mając 18 lat, kończyła studia. Początkowo pracowała jako nauczycielka matematyki, potem poszła pracować do NASA.
To właśnie ona była osobą, która na życzenie Johna Glenna wyliczyła trajektorię lotu, sprawdzając poprawność danych podawanych przez maszynę. Glenn nie miał zaufania do komputerów i wypowiedział wtedy słowa, które są często powtarzane w kontekście tamtych wydarzeń: „Niech dziewczyna sprawdzi liczby. Jeśli powie, że liczby są w porządku, jestem gotowy lecieć”. Tą dziewczyną była właśnie Johnson. Mimo ważnej roli, jaką wówczas odegrała, z wrodzoną sobie skromnością wspomina tamten dzień.
- Kiedy John Glenn miał stać się pierwszą osobą, która wzniesie się w atmosferę i powróci na Ziemię, oni chcieli, żeby wylądował w specjalnym, wyznaczonym do tego miejscu. I to było to, czym się zajęłam, po prostu wyliczyłam jego trajektorię – powiedziała Katherine Johnson w wywiadzie, którego udzieliła stacji WHROTV. - Od tamtej pory, za każdym razem, kiedy tylko wyliczali trajektorie, niemal zawsze stawało się to moją działką. Większość tych prac wykonywałam ręcznie.
Wcześniej zespół, w skład którego wchodziła Johnson, odpowiedzialny był też m.in. za wyliczenie trajektorii dla pierwszego załogowego, suborbitalnego lotu, odbywającego się w ramach misji Mercury-Redstone 3. To właśnie od tej grupy zależało też w 1961 r. bezpieczeństwo pierwszego amerykańskiego astronauty, Alana Sheparda.
Johnson, która maczała palce w programie Apollo i dostarczała kluczowe wyliczenia, związane z uruchomieniem programu wahadłowców, przeszła na emeryturę w 1986 r. - po 33 latach przepracowanych dla NASA. Była nie tylko cieszącą się wielką renomą matematyczką, ale w późniejszych latach specjalistką od komputerów. Z trzech przywołanych kobiet, które odegrały tak znaczącą rolę w kosmicznym wyścigu i wysłaniu pierwszego człowieka w kosmos, żyje dziś już tylko ona.
Przemilczana historia
Warto dodać, że czarnoskóre matematyczki, wykonujące na co dzień strategiczne obliczenia, zawsze były dalekie od demonizowania NASA i zasad panujących tam w latach 50. czy 60. ubiegłego wieku. Segregacja rasowa wówczas istniała, nierówności były w USA na porządku dziennym, ale w NASA, poza wymaganymi przez prawo zasadami, wymuszającymi wprowadzanie podziałów ze względu na kolor skóry, większość osób czuła się częścią olbrzymiego zespołu. Każdy skupiał się po prostu na wykonywaniu swojej części badań. W pracy nikt nie wytykał ich palcami, a w przerwie wszyscy znajdowali nawet czas na wspólną rozrywkę.
Jeszcze do niedawna historia czarnoskórych matematyczek pełniących bardzo odpowiedzialne role w strukturach NASA, a mimo tego przemilczanych, znana była wąskiej grupie osób. Ich losy zostały przybliżone szerokiemu odbiorcy dopiero we wspomnianej już książce „Hidden Figures: The Story of the African-American Women Who Helped Win the Space Race”, na podstawie której powstał film „Ukryte działania”. Okazał się on sporym przebojem komercyjnym, a dodatkowo spotkał się z doskonałym przyjęciem przez krytyków i zyskał trzy nominacje do Oscara, w tym dla najlepszego filmu roku. Katherine Johnson, która miała okazję obejrzeć film, przyznała, że ten bardzo się jej podobał, choć podkreśliła, że skupia się on jedynie na działaniach trzech głównych bohaterek. Tymczasem tamte sukcesy były zasługą wielkiego zespołu, w skład którego wchodziły setki kobiet.