#Kobietysąjakwino. Maria Tyniec: Nad harmonią pracuje się całe życie
Otacza się pięknem: projektuje wnętrza mieszkań, pisze artykuły dla kilku magazynów wnętrzarskich, bawi się modą. W Marii Tyniec próżno jednak szukać choć krztyny próżności. Za to energii, siły i kobiecości znajdzie się pod dostatkiem.
27.06.2017 | aktual.: 01.09.2017 15:31
Aneta Wawrzyńczak: Lubi pani piękno?
Maria Tyniec: Ja sama nie wiem, co to jest piękno (śmiech). To bardzo trudne pytanie, bo czasami piękne jest dla mnie to, co potocznie uważa się za brzydkie. Każdy ma swój własny kanon piękna i jeżeli ja postrzegam coś za brzydkie, to się w takim otoczeniu źle czuję.
Automatycznie mówi pani o otoczeniu – to zrozumiałe, jest pani architektką wnętrz.
To na pewno. Jeżeli wybieram restaurację i okazuje się, że jest bezsprzecznie brzydka, to nie mogę w niej jeść.
Choćby nie wiem jak pyszne jedzenie serwowała?
Na ogół to idzie w parze, więc nie cierpię szczególnie z tego powodu (śmiech).
Oj, powiem pani, że zwłaszcza na Bliskim Wschodzie jadałam bajeczne potrawy w spelunach ohydnych na pierwszy rzut oka – i każdy kolejny też…
To jest zupełnie coś innego!
Bo piękno nie zawsze jest oczywiste, widoczne z zewnątrz?
Dokładnie, to jest też, a może przede wszystkim, klimat, autentyczność. Ta autentyczność jest zwłaszcza ważna.
Drążę ten temat piękna, bo pani jest po warszawskiej ASP, pracuje jako architektka wnętrz, pisze do "Muratora" i "Elle Decoration", a i na felieton pani autorstwa o modzie trafiłam. Wiadomo, że każdy lubi to, co ładne, ale wokół pani jest tego szczególne nagromadzenie.
Na pewno tak, faktycznie zajmuję się różnymi rzeczami, tak się po prostu ułożyło w trakcie mojego życia. Ale co mnie najbardziej fascynuje, to że wszystko sprowadza się do jednego mianownika. To znaczy, że ja doświadczenia z jednej dziedziny wykorzystuję w innej.
A tym mianownikiem jest…?
Moje podejście do projektowania.
To jakie jest to podejście? Wiem, że pani długo pracuje nad projektami, nic nie robi na chybcika. I że najważniejsze dla pani jest, by mieszkania były funkcjonalne.
Powiedziałam pani, że piękno dla każdego znaczy coś innego. Okazuje się, że funkcjonalność też. Niby ergonomia określa standardy, jakie warunki zamieszkiwania i pracy są korzystne dla naszego zdrowia, wygody – i ja się tych standardów staram trzymać. Ale okazuje się, że każdy to rozumie troszkę inaczej. Gdy więc klient przychodzi do mnie i mówi, że chce, żeby mieszkanie było funkcjonalne, to ja najpierw śmieję się, że to tak, jakby wymagać, by samochód jeździł, a potem muszę dokładnie wybadać, co on przez to rozumie. Funkcjonalność to jest podstawa, coś oczywistego.
A jak ktoś przyjdzie i powie: mam tysiąc metrów kwadratowych, nieograniczony budżet, niech pani robi, co chce?
Ale nawet w ogromnym mieszkaniu, urządzonym za ogromne pieniądze, jakoś trzeba funkcjonować. Musi być ludziom wygodnie, inaczej mnie po jakimś czasie przeklną.
Wygląda na to, że w tym zawodzie trzeba być po trosze niezłym psychologiem.
Przede wszystkim trzeba być psychologiem.
Bo ludzie często sami nie wiedzą, czego tak naprawdę chcą?
Dokładnie. Nie wiem, czy psychologii nie powinno się wykładać na wydziałach architektury. Z czasem, z wiekiem, z doświadczeniem w zawodzie dochodzę do wniosku, że największy w branży jest właśnie problem komunikacji z ludźmi.
Pani to sobie wypracowała w toku doświadczenia czy to kwestia wrodzonych umiejętności, empatii?
Wydaje mi się, że mam taką umiejętność, ale też ponoszę dużo porażek. Dlatego zawsze powtarzam, że musi być między mną a klientem jakaś chemia. Jeśli jej nie ma…
To co? Rezygnuje pani?
Tak. Albo ja wtedy rezygnuję, albo klienci.
Jak w związku? Brakuje chemii, więc lepiej się rozstać po dobroci, a nie szarpać?
Dokładnie, lepiej nie zabrnąć za daleko, bo wtedy wszyscy na tym tracą. Dobrze jest porozmawiać z kilkoma architektami, zanim się podejmie decyzję, którego wybrać.
Niedzisiejsze ma pani podejście.
Tak?
A nie? Żyjemy w świecie propagandy sukcesu, przyznanie, że się czegoś nie wie, nie umie, nie rozumie, przyznanie się do porażki to samobój.
Tych porażek odnoszę z czasem coraz więcej.
A pani dalej swoje! Tak się dzisiaj nie mówi.
Ja chyba jestem nietypowym projektantem, nie mam biura projektowego, pracuję sama, nie mogę mieć zbyt wielu projektów jednocześnie, więc starannie je sobie wybieram. Może więc nie powinnam mówić o porażkach, ale o tym, że jestem coraz bardziej wymagająca. Nie chcę tracić czasu na rzeczy, które źle rokują. Kiedyś traktowałam je jak wyzwanie, teraz wolę omijać. Nie ścigam się na liczbę realizacji. Dużo się zastanawiam nad tym, co proponuję klientom. Dopiero teraz czuję, że wiem, na czym polega architektura wnętrz.
I na czym to polega? Da się to ubrać w słowa?
To jest bardziej kwestia intuicji. Po prostu wiem, jak najlepiej wykorzystać przestrzeń, którą klienci mi powierzają, i jak się to robi, żeby projekt był koherentny. Mój problem polega na tym, że ludzie wcale tego nie chcą.
Uszczęśliwia ich pani na siłę?
Właśnie nie chcę tego robić. Często zdarza się, że ludzie oczekują czegoś wbrew mnie. I wtedy też muszę zrezygnować.
Nie wszystko dla kasy?
Zdecydowanie nie. Niby mogłabym powiedzieć: robicie to państwo na własną odpowiedzialność. Tylko że później ludzie wrócą z pretensjami, że się na przykład bez przerwy obijają o ten stół, który chcieli mieć akurat taki i akurat w tym miejscu. Trochę trzeba mieć zaufania. Nawet nie wiem, czy zaufanie nie jest podstawą, ważniejszą niż metry kwadratowe i pieniądze, wtedy jest to przyjemność dla obu stron, dla mnie i dla klienta. Bo projektowanie wnętrz to jest bardzo emocjonalna dziedzina, dosłownie wchodzę z butami do czyjegoś życia.
W jednym z felietonów wspominała pani, że kiedyś zwróciła się do pani klientka z pytaniem, dlaczego wszystkie wnętrza są takie same, bezduszne. A pani na to: "rozejrzyjmy się dookoła, ile wokół nas jest oryginałów, nieszablonowych osobowości? Niewiele. A z pustego i Salomon nie naleje". Projektując mieszkania obcym ludziom, trochę ich pani poznaje…
Bardzo dobrze ich poznaję na ogół, bo projekty trwają długo, nieraz i trzy lata. Wtedy można człowieka poznać.
I można, jeszcze zanim się do tego swojego domu wprowadzi, już zainstalować tam jego duszę?
Można.
A swojej kawałek pani zostawia?
Zawsze!
To nie jest trochę straszne? Jakby mieszkać w zamku z białą damą albo inną marą.
Mam nadzieję, że nie straszę, że ten mój duch jest dobry (śmiech). Ludzie mówią, że potrafię stworzyć dobrą energię w domu. Kiedyś na przykład jeden z klientów sprowadził do gotowego już mieszkania według mojego projektu specjalistę od feng shui. Ja nie planuję przestrzeni według tych zasad, ale okazało się właśnie, że idealnie je zastosowałam, czysto intuicyjnie.
W temacie piękna, już nie przestrzeni i przedmiotów, ale ludzi – przyznała się pani, że częściej panią komplementują kobiety niż mężczyźni. Od facetów zdarzyło się pani usłyszeć, że byłaby z pani "niezła laska", gdyby nie okulary, buty i czerń…
Czerni coraz mniej noszę, choć nadal mam sporo ubrań w tym kolorze. Ale nie jest już tak, że wchodzę do sklepu, chcę kupić coś kolorowego, a i tak wychodzę z torbą czarnych ciuchów.
Wtedy, te pięć lat temu, twierdziła pani, że czerń jest elegancka, ma moc. Już pani tak nie uważa?
Oczywiście, że dalej tak uważam. Ale wcześniej była trochę presja środowiskowa, kręgi kreatywne, artystyczne, nosiły się na czarno, teraz już nie, to się zmieniło, zostało przełamane. To a propos ubrania. Bo w projektowaniu mieszkań byłam zawsze bardzo otwarta na kolory. Myślę też, że zarówno w ubiorze, jak i projektowaniu mieszkań ważne jest obycie, trzeba bardzo dużo oglądać, jeździć, zwiedzać, chłonąć otaczający nas świat i starać się otaczać pięknem, już od małego. Niech pani spojrzy na niektóre szkoły… Obycie daje punkty odniesienia, ale też swobodę poruszania się w różnych estetykach. Łatwiej wykreować siebie, swój ubiór, otoczenie.
Ja chodziłam do typowej tysiąclatki, odbitego jak z jednego stempla molocha. Ale nigdy nie zapomnę, jak pojechałam do Katowic na finał olimpiady historycznej, odbywał się w jakimś pałacu przerobionym na szkołę. Zupełnie inaczej się tam czułam, aż chciało się chłonąć wiedzę.
O to właśnie chodzi, żeby się otaczać pięknem. W spółdzielni, w której mieszkam, pierwsze co zrobiliśmy, gdy weszłam do zarządu, to odmalowaliśmy klatki schodowe, wyrzuciliśmy lamperię, radykalnie zmieniłyśmy kolorystykę. Na początku był opór społeczny, ale teraz kto nie przyjdzie, to się zachwyca. Od tamtej pory zdarzają mi się zlecenia od wspólnot na projekty klatek. To nie są prace dochodowe, ale niesamowicie mnie cieszą, bo to jest forma pracy u podstaw, której jestem wielką zwolenniczką.
Pani często mówi i pisze o autentyczności. A sama pani jest autentyczna? To co pani mówi, robi, jak pani wygląda, jest spójne?
Autentyczna tak, spójna – nie. To nie musi iść w parze, nad harmonią w życiu pracuje się całe życie, a i tak nie wszyscy do niej dochodzą. Każdy z nas jest targany wątpliwościami, emocjami, namiętnościami, przechodzimy przez różne fazy w życiu, trudno jest być więc zawsze spójnym, konsekwentnym. I dobrze, inaczej byłoby nudno.
Partnerem artykułu jest Dermika