Koszmar wywózki na Sybir. Tragiczne doświadczenia Polki deportowanej w 1940 roku
Pierwsza wielka deportacja mieszkańców polskich Kresów w głąb Związku Sowieckiego rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku. Łącznie wywieziono wtedy na Sybir około 141 tysięcy obywateli II Rzeczpospolitej. Wśród nich znalazła się również rodzina Karoliny Mariampolskiej – przyszłej żony ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. O tym, jak wyglądała jej droga na zesłanie pisze Iwona Walentynowicz w książce pt. "Karolina Kaczorowska. Pierwsza Dama Emigracji".
Do świtu w wagonie panował harmider. Każdy chciał wygospodarować dla siebie możliwie najdogodniejsze miejsce. Ponad połowa zamkniętych w wagonie osób to były dzieci do czternastego roku życia, tak jak Karolina i Józef.
Droga w nieznane
Temperatura na zewnątrz spadła do czterdziestu stopni poniżej zera. Było potwornie zimno. Dzieci przysypiały na kolanach rodziców. Przez pierwszą dobę podróży na terenie Rosji ludzie wciąż siedzieli na swoich miejscach, powstrzymując się od załatwiania potrzeb fizjologicznych z nadzieją, że lada moment opuszczą pociąg i będą mogli skorzystać z toalety, a nawet umyć się i przespać w trochę lepszych warunkach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przecież nie mogą ich tak wieźć w nieskończoność. Wcześniej, jeszcze na polskich stacjach, udawało się czasem wyjść za potrzebą gdzieś na bok. Ale długi pociąg wciąż bezlitośnie przecinał przestrzeń i parł z zacięciem do przodu.
Karolina nie wiedziała, czy bardziej odczuwa głód, czy zimno, do tego było potwornie duszno. Wiele osób męczył kaszel, matkę Karoliny także. Dzieci jadły już ostatni kawałek zabranego z domu chleba. Trzeba było podzielić się z ludźmi, którzy nie dostali szansy na spokojne spakowanie się do drogi. Kiedy ktoś zobaczył, że jakiś człowiek dzieli się pożywieniem z sąsiadem, to też wyjmował, co miał, żeby solidarnie i równo wszyscy dostali chociaż po kęsie chleba.
Ludzie powoli tracili nadzieję na koniec podróży. Modlili się już tylko o postój. Ktoś wyjął krzyż, mocno wierząca Rozalia wyciągnęła swoje książeczki do nabożeństwa. W wagonie zaczęła rozbrzmiewać litania do Najświętszej Marii Panny.
– Chryste, usłysz nas! Chryste, wysłuchaj nas!
W pewnej chwili pociąg się zatrzymał. Zapadła cisza, ludzie popatrzyli po sobie. Wysoki mężczyzna podciągnął się do okienka.
– To stacja! I sklep jest – krzyknął, nie odrywając twarzy od szyby.
Rozalia poderwała się na równe nogi, a za nią wiele innych osób. Wszyscy nerwowo łapali za swoje bagaże, żeby wyjąć trochę pieniędzy.
– Może otworzą, pozwolą chleba kupić – głośno zastanawiały się kobiety.
Pierwsze jadły dzieci
Drzwi wagonu się rozsunęły. W skupisko ludzi uderzył snop światła i świeże, mroźne powietrze. Wartownik ogłosił postój, i to na dzień albo na dłużej. Można wychodzić, ale tylko po dwie osoby, jak jedni wrócą, to następni mogą wyjść.
Kobiety w swej naiwności zaczęły pytać strażnika, czy można kupić chleb, a może pomarańcze dla dzieci?
– Tutaj pomarańczy niet – odpowiedział Rosjanin – ale poczekaj, aż dojedziecie do Moskwy, tam mamy fantastyczne fabryki, tam jest masa pomarańczy.
I odszedł z uśmiechem na twarzy. Grupki osób z pierwszych wagonów przybiegły już pod niewielki sklep spożywczy. Zaczęła się przepychanka, ludzie pokrzykiwali i szarpali się wzajemnie. Ktoś z wagonu, w którym byli Mariampolscy, zaproponował, żeby zebrać pieniądze i niech idzie dwóch mężczyzn, by kupić, co się da. Tak też zrobili. Udało się zdobyć kaszę i razowy chleb, ale tylko jeden bochen, chociaż spory.
Mało jak na 40 osób, jednak zawsze coś. Nie było nic więcej, tylko tytoń – sowiecka machorka. Kupili, bo tata Karoliny i jeszcze kilku mężczyzn paliło. Od razu podzielono pieczywo. Żeby było w miarę sprawiedliwie, Rozalia wzięła nóż oraz słomkę i kroiła chleb na kromki, odmierzając ich grubość słomką. Dzięki temu wszyscy byli zadowoleni.
Najpierw rozdzielono kromki kolejno wśród dzieci, potem dostali starsi ludzie i kobiety, a na końcu zjedli swój przydział mężczyźni. W ciągu całego dnia wychodzono z wagonu głównie w poszukiwaniu ustronnego miejsca na załatwienie potrzeby. Jakoś wciąż jeszcze krępowano się robić to w wagonie przy wszystkich do dziury w podłodze.
Wyprawa po drewno
Zaradna Rozalia wpadła na genialny pomysł, aby zebrać śnieg do wielkiego garnka, który wzięła ze sobą. Wyjęła mokre rzeczy z kotła i wysłała Karolinę i Józka, żeby nałożyli śniegu do garnka. Jak się roztopi, to będzie się można wody napić albo trochę umyć.
Wreszcie trafiła się też okazja do zdobycia paru kawałków drewna. Ojciec piątki dzieci, siedzących z Mariampolskimi w jednym kącie wagonu, razem z ojcem Karoliny podjęli próbę znalezienia w śniegu jakichś patyków czy paru gałęzi. Długo nie wracali. Tymczasem zrobiło się ciemno. Rodziny zaczął ogarniać niepokój. Broniły się przed myśleniem o najgorszym.
Co parę minut ktoś wyglądał z wagonu, w nadziei, że wypatrzy mężczyzn w ciemności. Nie było to łatwe, bo na wejścia do wagonów padało światło mocno oślepiających lamp umieszczonych wysoko nad drzwiami. Wreszcie jednak poszukiwacze drewna powrócili. Udało im się zabrać z pryzmy drewna przygotowanego dla lokomotywy parę bierwion. Gdyby palić malutkim ogniem, tyle tylko, żeby utrzymać płomień, to powinno wystarczyć na kilka dni. Zaraz zabrano się do strugania zmarzniętych klocków drewna największym nożem, jakim dysponowano.
Wszystkich nękała ciekawość, dlaczego panowie tak długo nie wracali. Okazało się, że nie tylko oni szukali drewna, Polaków z pociągu było wielu, a wszyscy czekali na dobry moment do podebrania opału z pryzmy. Mogli przy okazji zamienić parę słów z ludźmi z innych wagonów. Nie usłyszeli, niestety, nic dobrego. Głodni ludzie wyrywają sobie nawzajem jedzenie, w wagonach panoszy się nienawiść.
Mróz sięgający 50 stopni poniżej zera
Ludzie boją się zasnąć z lęku, że obudzą się bez tych resztek jedzenia, jakie niektórym jeszcze pozostały. W jakimś wagonie rodziła kobieta, a noworodek nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Po tych ponurych wieściach w wagonie zapadła cisza. Dzięki Bogu, u nich na razie jest spokój. Ktoś nieśmiało zauważył, że muszą się trzymać razem, to może jakoś uda im się przetrwać.
Chwilę później wartownik zatrzasnął drzwi wagonu, ale pociąg nie ruszył przez całą noc. Udało się rozpalić ogień. Garnek ze śniegiem natychmiast przywiązano drutem do pieca nad ogniem. Matki kolejno podchodziły z dziećmi, żeby ogrzać im dłonie i stopy. Temperatura na zewnątrz spadała nocą nawet do 50 stopni poniżej zera, a w wagonie był tylko odrobinę mniejszy mróz niż na zewnątrz.
Ale już można było napić się ciepłej wody ze śniegu z dodatkiem soku malinowego, który Rozalia w ostatniej chwili zabrała ze spiżarki. Wyrzucała sobie, że tak mało go wzięła. Przecież oficer nie ograniczał bagażu. Do umycia się wody tym razem nie wystarczyło.
Nazajutrz o świcie pociąg wciąż jeszcze stał na tej samej stacji. Wagony nadal były zamknięte na kłódkę. Karolina obudziła mamę.
– Bardzo chce mi się siusiu.
– Chodź – matka podniosła się z posłania – zasłonię cię czymś i zrobisz siusiu w wagonie.
Skrawek matczynej spódnicy, rozpostarty przed dziurą w podłodze, dawał odtąd dzieciom złudzenie odrobiny prywatności. Nie było mowy o czymkolwiek więcej. Karolina odwdzięczała się matce tym samym. Kiedy Rozalia potrzebowała skorzystać z "toalety", córka dzielnie trzymała w górze rozłożony płaszcz mamy. Za ich przykładem inne osoby, już trochę mniej skrępowane, wzięły się na odwagę, by zrobić podobnie.
Pierwszy ciepły posiłek
Dzieci zaczynały coraz głośniej płakać, domagając się jedzenia, kiedy nagle otworzyły się drzwi wagonu i rosyjski żołnierz skinął na jednego z mężczyzn, żeby z nim poszedł.
– Odin dawaj za chlebom.
W tym czasie udało się komuś innemu wyskoczyć i ponownie nabrać śniegu do garnka. Po kilkunastu minutach wytypowany przez strażnika Polak wrócił z wiadrem gorącej zupy i chlebem. Nie była to oczywiście taka zupa domowa, jaką jadali do tej pory, nie było w niej mięsa ani kaszy, pływało tylko kilka oczek tłuszczu. Ale najważniejsze, że była gorąca. To był ich pierwszy ciepły posiłek w ciągu tej czterodniowej podróży.
Każdy mógł podejść i wypić chochlę zupy z dodatkiem kawałeczka razowego chleba. A podgrzana w garnku woda ze stopionego śniegu mogła wreszcie dzieciom posłużyć do mycia. Karolinie także udało się umyć buzię i ręce. Brudną wodę wylano i dopóki drzwi wagonu były otwarte nabierano śniegu i w ten sposób operacja mycia powtórzyła się kilka razy. Dla wszystkich dzieci wystarczyło wody, reszta podróżnych musiała cierpliwie poczekać, bo ostatnia porcja śniegu przed zamknięciem wagonu służyła już tylko do picia.
Pociąg ruszył jeszcze tego samego dnia. Drewna na opał było coraz mniej, ale udało się podgrzać na tyle uciułaną ze śniegu wodę, żeby można było dodać do niej kaszę i mąkę, która jeszcze była w zapasach. Powstawała z tego mętna zupa, jednak bardziej sycąca niż sam śnieg. Rozalia Mariampolska stała przy piecyku i zamyślona mieszała zawartość garnka, błogosławiąc w duchu oficera NKWD, który radził jej zabrać go ze sobą. Przecież bez tego kotła nie udałoby się nawet śniegu roztopić.
Ludzie mówili, że mimo wszystko mają trochę szczęścia, bo trafili do tego właśnie wagonu, gdzie znajduje się Rozalia i jej nieoceniony garnek. A ona nawet bała się pomyśleć, jak jest w innych wagonach.
Wywożą na Sybir
Jechali bez przerwy przez dwie następne doby. Nie przemieszczali się szybko. Wielkie lokomotywy dzielnie wlokły sześćdziesiąt wagonów przez zaspy śnieżne, osiągając prędkość jakieś dwadzieścia, no może czasem trzydzieści kilometrów na godzinę. Pociąg zatrzymał się wreszcie na niewielkiej stacji. Tutaj też był sklep i ponownie udało się kupić trochę chleba, a nawet mleka.
Tym razem postój był krótki, ale ludzie zaczerpnęli powietrza, zdążyli uzupełnić zapas drewna i każdy wagon dostał kipiatok, czyli wrzącą wodę. Dzięki temu znowu można było dorzucić kaszy i mąki, zagryźć chlebem i tym samym przedłużyć życie chociaż o jeden dzień. Bo nie było mowy o zaspokojeniu głodu. Cóż może znaczyć parę łyków zupy i kęs chleba na jeden albo i dwa dni?
Rosyjskie stacje różniły się znacznie od polskich. Tu wszędzie widać było ogromną biedę. Szczególnie na postojach we wsiach. Wówczas Rosjanie, a szczególnie dzieci podchodziły do pociągu z wywożonymi Polakami i wyciągały ręce po jedzenie albo pieniądze. Ale były też sytuacje, kiedy Rosjanki, widząc ściśniętych ludzi zamkniętych w towarowych wagonach, składały ręce i wołały ze łzami w oczach:
– Gospodi pomiłuj!
Na kolejnym postoju po wagonach rozeszła się wieść, że wywożą ich w głąb Rosji, na Sybir. Pogłoska z dnia na dzień stawała się faktem. Podróż trwała już dwa tygodnie. Rosyjscy żołnierze nie pilnowali tak bardzo swoich pasażerów. Bo i dokąd mieliby uciekać, skoro dookoła niezliczone kilometry głębokiego śniegu. Przystanki były coraz rzadsze, a pociąg zatrzymywał się tylko w szczerym polu. Na każdym przystanku zesłańcom pozwalano nabrać wrzątku, ale to się zdarzało raz na kilka dni.
Pociąg odjechał bez niej
Kiedy padał śnieg, próbowano zdobyć wodę do picia, wystawiając przez okienko jadącego pociągu kubek przywiązany do kija. Nigdy nie było wiadomo, jak długo potrwa postój. Czasem był to jeden, a niekiedy kilka dni. Strażnikom nie można było ufać. Ale należało zdobyć jakieś pożywienie albo kawałek drewna.
Pewnego razu zanosiło się na to, że trochę więcej czasu spędzą na stacji. Jechali bez przerwy trzy doby, a naczelnik transportu potwierdził, że teraz prędko dalej nie ruszą. Z każdego wagonu ktoś wyszedł w poszukiwaniu opału. Przeważnie młodzi ludzie.
Nie pozwalano jednak odejść za daleko. Z wagonu, w którym jechała Karolina z rodziną, tym razem wyszła kobieta, której matka była ciężko chora. Staruszka umierała z głodu i przemarznięcia. Córka zostawiła dwójkę dzieci z konającą babcią.
– Czekajcie na mnie, postaram się szybko wrócić z drewnem – zdeterminowana kobieta, wychodząc, starała się uspokoić rodzinę.
Po niecałej godzinie pociąg ruszył znienacka, rozdzielając na zawsze matkę i dzieci. Spotkało to wielu ludzi i wiele rodzin zostało w ten sposób rozdzielonych. Karolina i jej bliscy nauczyli się, że nie można
wierzyć w to, co im mówiono. Ojciec oddalał się od miejsca postoju na taką odległość, aby zdążyć w każdej chwili doskoczyć do wagonu.
Dzieci zostały całkiem same
Czasem, gdy szczęście sprzyjało, znajdowano jakieś drewno. Co kilka dni strażnicy rozdawali zupę, a raz nawet po kawałku kiełbasy. Nie pomogło to, niestety, babci dwójki dzieci, których matka pozostała gdzieś w białej, kilometrami ciągnącej się równinie. Niedługo po tym zdarzeniu chora babcia umarła, konając w rozpaczy po utracie córki.
Dzieci, w szoku, zostały zupełnie same. Trzeba się było nimi zająć. Dorośli ułożyli zwłoki staruszki pod ścianą, zaczęli odmawiać modlitwy i śpiewać pieśni, licząc na szybki postój, żeby można było wynieść ciało zmarłej na śnieg. Pociąg jednak nie zatrzymywał się nigdzie przez wiele kolejnych godzin. Sytuacja nie pozostawiała wyboru.
Trzeba było wypchnąć ciało zmarłej przez malutkie okienko pod sufitem. Mężczyźni podnieśli ciężkie zwłoki do góry, a kobiety, tuląc dzieci, starały się odwrócić ich uwagę, żeby nie pozostały im w pamięci te traumatyczne obrazy. Z wysiłkiem udało się przepchnąć ciało przez okno. Tak pożegnano pierwszą osobę zmarłą w wagonie.
Tymczasem pociąg wiozący zesłańców sunął przez ogromny masyw leśny. Z dnia na dzień było coraz gorzej, ludzie osłabli z głodu. Trudno było znieść przytłaczający smród. Leżąc na workach i tobołkach przymarzających do podłogi, śpiąc i oddychając w mrozie, pojękiwali półprzytomnie, pogrążeni w modlitwie. Szron pokrywał twarze, odzież i ściany wagonu.
Najgorsze były choroby
Pieca i garnka od paru dni nie użyto. I kiedy wydawało się, że to już koniec, że więcej ludzie nie dadzą już rady znieść, pociąg przystawał na wietrzenie wagonów i przydział wrzątku, wodnistej zupy, a czasem nawet chleba. W ten sposób zesłańcy powoli wracali do świata żywych.
Najgorsze były choroby, których nie brakło za sprawą mrozu, głodu, brudu i wycieńczenia. Był taki jeden dzień podróży, który dla lokatorów wagonu wiozącego rodzinę Mariampolskich okazał się najciemniejszy i najzimniejszy.
Czteroletnie dziecko miotało się w wysokiej gorączce, wydając ostatnie tchnienie. Obok matka krzyczała w amoku, nie chciała uwierzyć, że stało się najgorsze.
– Obudź się! Obudź, syneczku! Proszę cię, obudź się! – powtarzała monotonnie, potrząsając zwłokami dziecka.
Ludzie zakrywali dłońmi twarze, bo z żalu trudno było na to patrzeć. Niemal każdy w wagonie płakał. Na drugi dzień pociąg zatrzymał się jak zwykle w polu, z dala od jakichkolwiek zabudowań. Już nie zamykano drzwi na kłódki. Dwóch mężczyzn wyniosło ciało dziecka i na wpół żywą z rozpaczy kobietę na zewnątrz. Wiele ludzi wyszło za nimi. Położyli chłopczyka kilka metrów dalej na zmarzniętej, grubo pokrytej bielą ziemi. To był jego grób.
Próbowali odtworzyć coś w rodzaju pogrzebu. Pieśnią Dobry Jezu, a nasz Panie żegnali zamarznięte już zwłoki dziecka, owinięte w skrawek starego materiału. Ktoś zaczął odmawiać "Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie". Matka, klęcząc, błagała Boga, żeby i ją zabrał do siebie. Kiedy zaintonowano Anioł Pański, rozległ się charakterystyczny gwizd lokomotywy, oznaczający, że za chwilę pociąg ruszy. Ludzie zaczęli szybko wracać do pociągu.
Kobieta krzyczała, że chce zostać ze swoim synkiem. Siłą oderwali ją od dziecka i wnieśli do wagonu. Ta tragedia jeszcze bardziej zbliżyła ludzi do siebie. Przestali narzekać, nie słychać było żadnych kłótni, pocieszali się, jak kto umiał, że kiedyś musi w końcu nadejść kres tej podróży.
Rzadkie chwile radości
Jechali już tak wiele dni. Zaczęli regularnie dostawać posiłki – raz dziennie wrzątek, a co drugi dzień zupę i jeden bochenek razowego, niedopieczonego chleba. Jak był opał, to podgrzewali go na piecu, żeby się dopiekł. Zdarzyło się, że stali kilka dni na jednej stacji, a raczej na odludziu. I tam, ryzykując pozostanie w bezkresnej bieli, udało im się zdobyć spory zapas opału.
Ratunek na następne dni. Karolina już nie narzekała i nie żaliła się tak często do matki, że jej zimno, że jest głodna albo że coś ją boli. Nauczyła się wszystko znosić z pokorą, bez skarg i protestów. Rodzice robili, co mogli, żeby ich dzieci jechały w warunkach pozwalających przeżyć.
Dzięki Bogu (oraz łasce oficera, jak mówiła mama) Karolina i Józef mieli ciepłe ubrania. Czapki, kożuchy, porządne buty. Brudne, przepocone od ścisku i ciągłego trzymania na sobie, ale ciepłe.
Smutek i ból przeplatały się czasem mimo wszystko z chwilami radości i nieśmiałą nadzieją. W dni, kiedy palił się płomień w piecyku i dostali chochlę zupy albo chleb, było w wagonie jakby raźniej. Dorośli stawali się bardziej rozmowni. Opowiadali o życiu na Kresach, o swojej pracy, dzieciństwie. Wspominali swój kraj, Polskę. Dzieci, patrząc na weselszych rodziców, same też od razu się ożywiły, gawędziły, śpiewały wspólnie piosenki. Ale takich dni było bardzo mało.
W ostatnich dniach podróży znowu zmarło dziecko. Zrozpaczeni rodzice i dwójka starszego rodzeństwa czekali dwa dni na zatrzymanie pociągu. Tym razem nie było postoju. Ojciec zawinął ciało w poszewkę niczym kawałek lodu i po ostatnim pożegnaniu, z pomocą towarzyszy tej bolesnej drogi, wyrzucił ciało dziecka przez okno.
W podobny sposób wagon opuściły jeszcze dwie starsze kobiety, poddając się w obliczu mroźnej śmierci. Pięć najsłabszych osób jadących w tym wagonie nie doczekało końca podróży. W innych wagonach było podobnie. Niestety, koniec jazdy pociągiem nie oznaczał końca tragedii ich życia.
Autorka: Iwona Walentynowicz – doktorka nauk humanistycznych, historyczka dziejów najnowszych, pisarka i publicystka. Autorka książki "Karolina Kaczorowska. Pierwsza Dama Emigracji".
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl