Łacina podwórkowa - plaga naszych czasów?
Każdemu z nas zdarzy się od czasu do czasu zakląć. Gdy coś nas wyprowadzi z równowagi, gdy nie potrafimy utrzymać nerwów na wodzy, wymyka się nam niecenzuralne słowo. Tak jest w przypadku siedmiu na dziesięciu Polaków. Co dziesiąty mieszkaniec kraju nad Wisłą przyznaje się do tego, że przeklina bezustannie, nie tylko wtedy, gdy emocje biorą górę.
05.02.2008 | aktual.: 28.05.2010 19:45
Każdemu z nas zdarzy się od czasu do czasu zakląć. Gdy coś nas wyprowadzi z równowagi, gdy nie potrafimy utrzymać nerwów na wodzy, wymyka się nam niecenzuralne słowo. Tak jest w przypadku siedmiu na dziesięciu Polaków.
Co dziesiąty mieszkaniec kraju nad Wisłą przyznaje się do tego, że przeklina bezustannie, nie tylko wtedy, gdy emocje biorą górę. Tylko 25% członków naszego społeczeństwa twierdzi, że nigdy nie rzuca mięsem. W języku polskim mamy sporo niecenzuralnych słów. Nasza kreatywność na tym polu jest niesamowita. Dzieje się tak być może dlatego, że zwiększa się nasza swoboda językowa. Coraz więcej wyrazów, do niedawna jeszcze uważanych za brzydkie, wchodzi do codziennego użycia. Kiedyś przymiotnik „głupi” czy rzeczownik „cholera” były naprawdę mocne. Dziś te wyrazy na nikim nie robią już wrażenia. Używają ich dziewczynki grające w gumę na podwórku. Ponieważ potrzebujemy przekleństw większego kalibru, nasze wesołe słowotwórstwo kwitnie.
Rynsztokowy język nie jest już, jak było kiedyś, domeną ludzi z przestępczego półświatka. Przeklinają wszyscy i to od najmłodszych lat. Bluzgi można usłyszeć w podstawówkach i na wyższych uczelniach, w urzędach i w centrach handlowych. Przeklinają kobiety, mężczyźni, ludzie po studiach i z wykształceniem zawodowym. Mieszkańcy wsi i miast. Lokatorzy blokowisk i ekskluzywnych osiedli domków jednorodzinnych. A cierpi na tym język.
Niewiele robimy sobie z tego, że nagminnie łamiemy ustawę o ochronie mowy ojczystej. Używanie niecenzuralnych słów w miejscach publicznych grozi karą grzywny, bo jest wykroczeniem przeciw prawu. Być może, gdyby było ono restrykcyjnie egzekwowane, bardziej uważalibyśmy na to, co i jak mówimy. Najlepszym dowodem na to, że nie jest, może być sytuacja sprzed kilku lat, kiedy to strażnicy miejscy z Elbląga wlepili mandaty grupie kilkunastu osób, właśnie za używanie wulgaryzmów na ulicy. Wiadomość ta wzbudziła taką sensację, ze można było o tym usłyszeć we wszystkich serwisach informacyjnych.
Przeklinamy też "bo wszyscy przeklinają". W serialach kryminalnych twardzi policjanci i femme fatale o wątpliwej reputacji bez skrępowania mówią, co im leży na wątrobie. Nie przebierają w słowach. Z kolejnych nagrań, ujawnianych przez posłów różnych frakcji, wynika, że polityka niewiele ma już wspólnego z dyplomacją. Już nawet podczas obrad sejmu można usłyszeć rzeczy, od których uszy więdną. A naród podpatruje i naśladuje.
Możliwość używania przekleństw, inwektyw i wyrażeń ordynarnych, nie wiedzieć czemu, kojarzy się nam z wolnością. Przeklinamy, bo nie musimy już, tak jak kilkanaście lat temu, uważać na każde wypowiedziane słowo. Możemy powiedzieć wszystko o wszystkich, i z tej możliwości skwapliwie korzystamy.
Przeklinamy, bo nie umiemy inaczej. Mamy ograniczony zasób słownictwa. Brakuje nam językowych środków ekspresji. Mało czytamy, jeśli już to napisy na billboardach, gazetki reklamowe i ulotki. Oczywiście jest to pewna generalizacja, ale biorąc pod uwagę, ile czytało się kiedyś, a ile czyta się teraz, nie sposób nie zauważyć, że różnica jest ogromna. A przecież to literatura piękna kształtuje naszą mowę, zapoznawanie się z nią wzbogaca język. Skoro ten sposób spędzania wolnego czasu jest większości z nas obcy, nie ma się co dziwić, że nie potrafimy ładnie mówić. Właśnie z tego powodu mówiąc, że coś było „dobre w najwyższym stopniu” używamy wiecznie tego samego przymiotnika. Mamy bardzo skromny zasób słownictwa. Jeśli stosujemy wulgaryzmy zamiast przecinków, oznacza to, że nie wiemy, jak w sposób przejrzysty wyartykułować swoją myśl. Lepsze słowo na „k”, niż luka w wypowiedzi.
Zakazany owoc smakuje najlepiej. Młodzi przeklinają, bo im nie wolno. Na ogół nie rozumieją nawet, co oznacza użyty przez nich brzydki wyraz. Wiedzą tylko, że jest uznany za wulgarny, co jest jednoznaczne z tym, że nie mogą go wymawiać. A dorośli mogą. Czy to oznacza, że bluzganie jest przejawem dojrzałości?
Przeklinamy, bo wydaje się nam, że jest to znakiem swobody i nowoczesności. Wszyscy przekonają się, jacy jesteśmy wyluzowani, jak na imprezie w pracy porzucamy mięsem. Dziewczyny z działu obsługi klienta przestaną o nas mówić „super-sztywniak”, a szef przekona się o naszej asertwności, o tym, że jak trzeba, potrafimy wyłożyć kawę na ławę.
Wiemy, że wulgarne słowa są silnie nacechowane. Służą naszej ekspresji. Pomagają rozładować napięcie, wynikające z tego, że znajdujemy się pod wpływem emocji. Są to słowa o wielkiej mocy, które uwalniają nas np. od gniewu. Gdy coś pójdzie bardzo nie po naszej myśli, zawołanie „Motyla noga!” nie przyniesie nam ukojenia, bo to wyrażenie jest za słabe, nie odzwierciedla naszych uczuć. Nie czyń drugiemu… Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że choć sami zupełnie nie przejmujemy się tym, jak mówimy, bardzo nie lubimy słuchać kogoś, kto przeklina. Okazujemy w tym wypadku skrajną hipokryzję. Uważamy, że osoba używająca łaciny podwórkowej jest prymitywna i ordynarna. Zupełnie do nas nie dociera, że kiedy bez najmniejszego zająknięcia sami wypowiadamy niecenzuralne wyrazy, jesteśmy przez innych postrzegani w ten sam sposób. Wszyscy wolimy słuchać ładnych, spójnych, logicznych wypowiedzi, ale sami rzadko takie konstruujemy.