Mam sprzątaczkę (ale jej nie płacę) – jak traktuje się Polki w Niemczech?
Sprzątaczki są bezwstydne, prymitywne, leniwe. Oczywiście kradną, sabotują dobrych ludzi, którzy ich zatrudniają, a gdy tylko ci wyjdą do pracy, rozkładają się na ich sofach i ćmią papierochy przed telewizorem…
29.05.2012 | aktual.: 07.09.2018 10:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Sprzątaczki są bezwstydne, prymitywne, leniwe. Oczywiście kradną, sabotują dobrych ludzi, którzy ich zatrudniają, a gdy tylko ci wyjdą do pracy, rozkładają się na ich sofach i ćmią papierochy przed telewizorem… To tylko fragment listy „cech gatunkowych” pomocy domowych, jaki podaje w swojej książce Justyna Polańska. Aż w końcu wyznaje: „ja jestem sprzątaczką”.
Zacznijmy od początku. Są wakacje, rok 1998. Justyna zdała maturę ładnych kilkanaście miesięcy temu, ale wciąż nie wie, co ze sobą zrobić: studia? studium wizażu? kosmetologia? a może od razu znaleźć jakąkolwiek pracę? Właśnie wróciła z wypadu do Gdańska i jednego jest pewna: w Polsce jej duszno, tęskni do obcych krajów, kultur, mowy. - Nie widziałam dla siebie żadnych perspektyw. Stwierdziłam więc, że najlepiej będzie, jeśli pojadę za granicę, nauczę się języka - powie wiele lat później.
Wtedy jednak zrządzeniem losu trafia na ogłoszenie, dzwoni, wysyła aplikację, wreszcie - dostaje pracę i na początku października wyjeżdża. W walizce ma wszystkie zimowe rzeczy, jakie tylko się do niej zmieściły i list miłosny od chłopaka. Zaczyna nowe życie.
Jest rok 2012. Justyna pracuje jako sprzątaczka. Wciąż. Czternaście lat wcześniej przyjechała do Offenbachu koło Frankfurtu jako au pair za czterysta marek miesięcznie, plus wikt, opierunek i kurs językowy. - Niemcy to była wtedy dla mnie Ameryka: wszystko takie ładne, uporządkowane, zadbane ogródki i ludzie też - wspomina. Wiedziała, że łatwo nie będzie, bo niemieckiego uczyła się co prawda w szkole, ale po latach pamiętała tylko absolutne minimum: „dzień dobry”, „tak”, „nie”, „dziękuję”. W głowie zostało jej jeszcze jedno słowo, jakby wieszczące jej przeznaczenie. - Z lekcji niemieckiego w pamięci utkwiło mi „fenster”, to znaczy „okno”. Jakbym wiedziała, że kiedyś będę je myć - śmieje się.
Gargamel z nawiedzonego zamku
W Offenbach dostała pokój z łazienką i małą kuchnią na poddaszu w „nawiedzonym zamku”, jak określiła dom swojego pracodawcy, który zajmował się handlem antykami. Jego samego nazywała Gargamelem.
- Gdybym teraz miała to robić, nie zdecydowałabym się - mówi o swojej pierwszej pracy. Miała opiekować się córką stewardessy i Gargamela, „małą księżniczką”, Alexandrą, odprowadzać ją do i ze szkoły, a poza tym dbać o dom - prać, prasować, odkurzać - i gotować obiady. W praktyce tylko ze sprzątaniem nie było problemów.
- Alexandra była rozwydrzona, wyzywała mnie na środku ulicy, a ja wtedy nawet nie wiedziałam, co ona do mnie krzyczy i dlaczego ludzie na przystanku tak się na nas patrzą! Dopiero po kilku miesiącach zrozumiałam, co znaczy to słowo. „Arschloch” w tłumaczeniu na polski to tyle co „dupek”, ale w niemieckim jest bardziej wulgarne, bardziej obraźliwe - wyjaśnia Justyna. W swojej książce przyznaje, że wtedy chciała siedmiolatkę „wyrzucić do zsypu”, dziś jest jej żal. - Jej rodzice byli rozwiedzieni, on mówił jej, że mama jest głupia, ona - że tata jest głupi. Co mogło wyrosnąć z tego dziecka? - mówi.
Z gotowaniem nie było łatwiej. „Moje zadanie polegało na tym, by z tego, co jeszcze gdzieś zalegało, ugotować coś nadającego się do spożycia”, pisze w książce. Z bożonarodzeniowego urlopu w Polsce przyjechała pięć kilo cięższa. Szybko jednak wróciła do poprzedniej wagi, bo do jedzenia wciąż były głównie „tosty bez masła, makaron bez sosu, naleśniki bez owoców”. Na dożywianie nie miała pieniędzy - pensję dostawała rzadko, a jeśli już, to grosze. - Nie wiem, dlaczego tacy ludzie biorą opiekunkę do dziecka, i to na cały rok! - mówi.
Kurs języka też okazał się fikcją. Przez pierwsze dwa miesiące Justyna chodziła na lekcje niemieckiego po godzinach. Później Gargamel przestał opłacać zajęcia i zakomunikował jej, że jeśli chce szlifować język, koszty musi pokryć sama. - Pozostało mi szlifować język w domu. Dużo podłapałam z gazet i telewizji, a gramatyki uczyłam się z podręczników. Do książek siadałam głównie z nudów, bo wypłatę rzadko dostawałam w całości, a bez pieniędzy jakie mogłam mieć rozrywki? Ale przynajmniej wyszło mi to na dobre - stwierdza Justyna.
Dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekła z nawiedzonego zamku. Od Gargamela udało jej się na odchodne wyciągnąć 500 marek - jedną czwartą tego, co był jej winien za ostatnie pół roku. Dostała pracę w tureckim barze, za 600 marek miesięcznie, i mały pokój na tyłach bistro. Pracowała nieraz 80 godzin tygodniowo, ale przynajmniej pensję dostawała regularnie (i w całości). I była szczęśliwsza niż w domu Gargamela: zimnym (bo nikt nie płacił za ogrzewanie) i ciemnym (bo na prąd też zabrakło pieniędzy). - W porównaniu do tej niemieckiej rodziny to był luksus - ocenia. Wkrótce jednak zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. I wtedy poznała młodego Albańczyka.
Adem miał znajomości w firmie sprzątającej, załatwił Justynie pracę. Zamiast dwunastu godzin dziennie, pracowała teraz pięć, a zamiast dwóch marek na godzinę, dostawała dwanaście. Jednak wkrótce Adem musiał wyjechać - skończyła się wojna w Kosowie, skończył się azyl dla Albańczyków. Skończył się też ich związek, więc musiała skończyć się i praca.
Justyna wzięła sprawy w swoje ręce.
Pomidory komisarza policji i martwy chomik
Ogłoszenie, krótkie acz treściwe: „Szukam miejsca do sprzątania i prasowania”, wraz z numerem telefonu, szybko znalazło odzew. Nie taki jednak, jak Justyna oczekiwała. Zanim trafiła do pierwszego domu, wysłuchała kilka niedwuznacznych propozycji, trochę jęków i stęków i pytań o kolor jej bielizny. „Nie szukam miejsca do pieprzenia, tylko do sprzątania!”, wrzeszczała w takich sytuacjach do słuchawki.
Ale nawet wtedy, gdy ktoś rzeczywiście szukał nie taniej uciechy (bo za seks Justynie proponowano 10 marek), ale solidnej pomocy domowej, nieraz poczuła się, jakby wymierzono jej policzek.
„Skąd pani jest? Z Polski? A to dziękuję, nie ma o czym mówić”, przytacza w swojej książce.
W końcu udało jej się dostać pracę w kilku domach. Zaczęła poznawać życie Niemców „od kuchni”. A także „od sypialni”. Okazało się, że za zamkniętymi drzwiami niejeden z nich prowadzi zupełnie inne życie.
Wśród jej klientów była bowiem pani sędzia, która wymagała absolutnej dyskrecji - w końcu Justyna pracowała na czarno, więc gdyby ktoś się dowiedział, obie „miałyby kłopoty”.
Był również komisarz policji, który zobowiązał ją do dbania o jego mały ogródek. Zamiast pomidorów wyrosły jednak zielone krzaczki konopi indyjskich, a sam komisarz z rozbrajającą szczerością przyznał: „u nas i tak się to wyrzuca!”.
Justyna sprzątała także u deputowanego SPD i niezliczonej rzeszy adwokatów, psychologów, pracowników reklamy, menedżerów, a nawet właścicieli agencji towarzyskich. Paradoksalnie w domach uciech lubi sprzątać najbardziej - bo pracujące tam panie też wiedzą, jak wygląda świat, gdy patrzy się na niego z najniższego szczebla drabiny społecznej.
Jako nastolatka Justyna pomagała rodzicom w sklepie z konfekcją. Już wtedy ubrania musiały być ułożone w kosteczkę. Jak w wojsku. Albo w niemieckim domu. Tak myślała, zanim rzeczywiście do niego trafiła. A później kolejnego i jeszcze jednego. Dopiero zaglądając za szafy, odsuwając łóżka, sprzątając łazienki przekonała się, że nieraz w pięknym opakowaniu kryje się niezły kawał gówna. Dosłownie, bo z fekaliami, czasem specjalnie rozsmarowanymi w łazience („chciałam sprawdzić, czy dokładnie pani sprząta!”), miała do czynienia nierzadko.
Dlatego w swojej książce zrobiła listę najbardziej obrzydliwych znalezisk, na które trafiła podczas sprzątania. Na jej szczycie figurują gnijące tampony, żywa żmija i martwy chomik. Mimo to Justyna podkreśla: - Nie napisałam książki dlatego, że było brudno, ale przez to, jak mnie moi pracodawcy traktowali. Nie wszyscy, ale część z nich. Tych, dla których sprzątaczka jest nic niewarta - wyznaje. I dodaje: - Pogarda jest dla mnie gorsza niż molestowanie.
Właśnie z pogardy zrodziła się książka „Pod niemieckimi łóżkami”. Któregoś letniego dnia wraz z pewną Niemką pomagały w przeprowadzce rodzinie, z którą Justyna związana była już ponad siedem lat. Po zakończeniu pracy wszyscy, łącznie z niemiecką pomocnicą, zasiedli do pizzy. Wszyscy z wyjątkiem Justyny. - Schodzę obładowana wiadrami, środkami czystości, odkurzaczem, a oni traktują mnie jak powietrze. Gdy wracałam później do domu, miałam łzy w oczach. Byłam zawiedziona i wściekła. Nie chodziło o to, żeby mnie dokarmiali, ale wystarczyło zapytać, czy chcę kawałek pizzy albo coś do picia. To nie było dla nich coś niewykonalnego - w końcu Niemka siedziała z nimi przy stole. Ale dla mnie to było chore. Wtedy pomyślałam, że napiszę o tym książkę. Za wszelką cenę - mówi.
Wspomina przy okazji, jak wielkim szokiem było dla niej zetknięcie z niemiecką gościnnością. - W domu rodzinnym nauczona byłam tego, że obojętne, kto przyjdzie - malarz, robotnik, listonosz - zawsze pada pytanie, czy chce kawę, herbatę, wodę. Gdy jedliśmy obiad i mieliśmy niespodziewanego gościa, mama wstawała od stołu i sama nie zjadła, ale go musiała poczęstować - wspomina.
Niemiec lepszy niż Polak
„Pod niemieckimi łóżkami” błyskawicznie stała się w Niemczech bestsellerem - w ciągu sześciu godzin sprzedano 20 tysięcy egzemplarzy, a łącznie - ponad 100 tysięcy. Nazwiska wszystkich pracodawców, których opisała, zostały zmienione, podobnie jak jej własne. Od tych, których przedstawiła negatywnie, zwolniła się jeszcze przed publikacją książki. - Wiedziałam, że jeśli ją przeczytają, i tak wylecę z pracy - śmieje się.
Pozostałym, tych których lubi i szanuje, powiedziała, że Justyna Polańska to ona. - Wszyscy podeszli na luzie. Państwo Pudło na przykład czytali ją i śmiali się z fragmentów, w których ich opisałam. A z pozostałych… Niemcy też wiedzą, jak niektórzy z nich traktują innych - stwierdza. Dodaje, że po tylu latach może już sobie pozwolić na komfort przebierania w klientach. - Wybieram te rodziny, u których dobrze się czuję - wyjaśnia.
I wcale nie chodzi o czyściochów. - Są takie domy, gdzie wchodzę i zastanawiam się, co miałabym w nich robić, są tak czyste. Są też takie, gdzie panuje straszny bałagan, ale ludzie są mili, serdeczni, ufają mi. Do nich też idę z przyjemnością - mówi.
Jak twierdzi, lepsze ma relacje z nimi niż z rodakami. - Przekonałam się, że na obczyźnie prędzej pomoże ci Niemiec niż Polak - mówi. W książce przytacza relacje z Magdaleną, pośredniczką, która zatrudniała ją do pierwszej pracy. Najpierw obiecywała pomoc, a gdy Justyna rzeczywiście jej potrzebowała, bo z głodu żołądek powoli przyrastał jej do krzyża, rzuciła: „poradzisz sobie”, a zaraz po tym: „muszę kończyć. Pa!”.
O tym, że relacje z rodakami na obczyźnie są trudne, przekonała się też później. - Rok po publikacji książki mogę stwierdzić, że najgorsze wrażenia mam związane z Polakami. Brak mi słów na komentarze na stronach internetowych. Nie twierdzę, że każdy musi uważać moją książkę za super pozycję, umiem obejść się z krytyką, ale wiele osób krytykuje mnie i książkę, chociaż nawet jej nie czytali! Polacy nieraz wyzywają: „co ta baba robi w Niemczech, skoro jej się nie podoba?!”. A ja przecież nie piszę w książce, że jest mi niedobrze, tylko opisuję to, co mi się przytrafiło - wyjaśnia Justyna.
Mam sprzątaczkę (ale jej nie płacę)
Sprzątaczką być nie lubi. Pomocą domową czy pomocą do sprzątania - już tak. Nie tylko dlatego, że to lepiej brzmi. Nieraz pracodawcy Justyny chwalili się przed znajomymi: „to moja sprzątaczka”, gdy w rzeczywistości wpadała do nich na godzinę-dwie tygodniowo. I nieraz też ci sami ludzie mieli problem z zapłaceniem jej kilkudziesięciu marek miesięcznie. - Niektórzy ludzie brali mnie do pracy i obiecywali, że za tydzień dostanę wypłatę. Po tygodniu mówili, że pieniądze będą za dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach - że po miesiącu. W końcu zbierała się taka suma, że naprawdę nie mieli z czego zapłacić - opowiada.
Oprócz nowobogackich i szpanerów („Pięć euro w kieszeni, ale sprzątaczkę musi mieć!”), Justyna najbardziej nie lubi zblazowanych pań domu z torebkami od Luisa Vuittona i długiem u niej w wysokości kilkudziesięciu euro. - Przychodziły i pokazywały, jakie drogie sobie ciuchy kupiły, a za chwilę biadoliły, że nie mają na zapłatę dla mnie. To było takie bezczelne. Niektóre kobiety w Niemczech naprawdę potrzebują sprzątaczki i naprawdę je na nią stać. A niektóre po prostu siedzą w domu, nie robią nic, ale sprzątaczkę muszą mieć, mimo iż nie mają jej z czego zapłacić. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak jest. Może to jakaś moda? - zastanawia się.
W tym roku Justyna zdążyła wydać już drugą książkę. - Opisuję w niej między innymi moje wrażenia po publikacji, wywiady, które przeprowadziłam, reakcje moich pracodawców i ludzi. W Polsce na razie Świat Książki wydaje jej pierwszą publikację.
W wywiadach udzielanych na początku ubiegłego roku Justyna zapewniała, że nie zamierza zrezygnować z pracy tylko dlatego, że jej książka zrobiła furorę w Niemczech. Poza tym sprzątanie stało się u Justyny biznesem rodzinnym - oprócz niej, niemieckie podłogi i okna pucują też jej mama i młodsza siostra. Teraz jednak Justyna zastanawia się nad zmianą branży.
- Pomału zaczynam myśleć, żeby skończyć szkołę wizażu, o której marzyłam. Sprzątanie bardzo mnie męczy. Fizycznie, bo psychicznie daję sobie z tym radę. Dzięki tej pracy nauczyłam się, żeby mówić, co się myśli. Gdy siedziałam cicho, odreagowywałam w domu, płakałam, myślałam, co złego zrobiłam. Ale zrozumiałam, że praca nie jest warta tego, żeby się psychicznie wykańczać - mówi.
Podkreśla jednocześnie, że stać ją na opłacenie szkoły, którą sobie upatrzyła - mimo iż roczne czesne wynosi w niej 13 tysięcy euro. - Problemem było zawsze to, czy po ukończeniu tej szkoły znajdę pracę, a jeśli tak, to czy zarobię w niej tyle, co teraz, czy też będą to pieniądze wyrzucone w błoto i dalej będę chodziła sprzątać - twierdzi. Jeśli jednak spełni marzenia i zmieni pracę, raczej nie zatrudni sama pomocy domowej. - Jestem pedantką. Nie wiem, czy ktoś potrafiłby posprzątać tak, jak tego wymagam. Jeśli byłabym milionerką, wtedy pewnie bym zatrudniła pomoc domową. Ale dopóki nią nie jestem i starczy mi sił, będę robiła to sama - śmieje się.
Justyna jedno wie na pewno. - Do Polski nigdy nie wrócę. Nie widzę tam dla siebie przyszłości. Tu jest inne życie, inny świat. I wolę pracować tu jako sprzątaczka niż robić cokolwiek innego w Polsce - wyznaje.
(aw/sr)