"Masz się łasić", czyli mobbing po polsku

Od lat uczymy się od rodziców, że praca jest towarem luksusowym, którego nie możemy stracić. Czymś, co nas definiuje, określa nasz status społeczny i materialny. Trudno więc, dorastając w takim przekonaniu i będąc podszytym wielopokoleniowym lękiem o byt, przeciwstawić się szefowi - mówi Katarzyna Bendarczykówka, dziennikarka i autorka książki "Masz się łasić. Mobbing w Polsce".

Skala mobbingu wciąż jest niedoszacowana - zdjęcie ilustracyjne
Skala mobbingu wciąż jest niedoszacowana - zdjęcie ilustracyjne
Źródło zdjęć: © Adobe Stock
Sara Przepióra

13.10.2024 06:50

Sara Przepióra, Wirtualna Polska: Wspominasz na początku książki, że nie ma żadnych wiarygodnych liczb, które mogłyby pokazać prawdziwą skalę mobbingu w Polsce. Dlaczego tak jest?

Katarzyna Bednarczykówna: Mobbing to potężna przemoc, a my boimy się mówić głośno o tym, że staliśmy się jej ofiarą. Nikt nie chce nią być, to jasne. Ofiara kojarzy się z kimś słabym, nieudolnym, bo tak nam się wmawia. Tymczasem słaby jest zawsze mobber – dlatego stosuje przemoc. Bez przemocy nie potrafi zarządzać pracą ludzi, dlatego chce ich zastraszyć. A gdy wzbudzi już w ludziach lęk – może nimi sprawnie manipulować. Te przerażające mechanizmy opisuję dokładnie w książce, w oparciu o badania lekarzy i naukowców, na podstawie których powstawało europejskie prawo antymobbingowe. To nie są wymysły, bo takie próby bagatelizowania przemocy w pracy słyszałam nie raz.

Najogólniej mówiąc, wśród przyczyn braku wiarygodnych liczb opisujących skalę mobbingu, możemy wymienić te prawno-strukturalne społeczne i psychologiczne. Odczuwamy strach przed utratą pracy, co jest zrozumiałe i bardzo ludzkie. Tkwi w nas przekonanie, że zgłoszenie mobbingu, a więc sprzeciwienie się przemocy i wyznaczenie osobistych granic sprawi, że zostaniemy ukarani zwolnieniem, a musimy przecież utrzymać rodzinę, opłacić kredyt, rachunki.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Nie każdy ma też zaufanie do działu HR.

Dział HR, który działa w źle pojętej służbie firmy, przyjmuje odgórny przykaz, aby wszystkie sytuacje przemocowe ignorować. Nie odpowiada więc na e-maile, twierdzi, że pracownicy przesadzają lub zniechęca ich do walki o swoje prawa. W skrajnych przypadkach przyłącza się do wendety przeciwko pracownikowi, żeby "pozbyć się problemu".

Możemy przecież zgłosić sprawę o mobbing do sądu, omijając raportowanie jej w dziale HR. Pozwów o mobbing w sądach pierwszej instancji jest rocznie około 700, z czego w ponad 90 proc. przypadków przegrywają je pracownicy. Takie sprawy toczą się zazwyczaj przez długie lata. Jedna z bohaterek mojej książki walczyła o sprawiedliwość przez dziewięć lat. Przez ten czas rozdrapywała gojące się rany, wracając wspomnieniami do najgorszego okresu w jej życiu. Nie mogła liczyć na wsparcie innych pracowników. Ludzie rezygnowali z zeznawania, bali się o pracę lub udawali, że o niczym nie wiedzieli.

Do tego dochodzi problem z udokumentowaniem mobbingu, który jest głównie przemocą werbalną. Przedstawienie dowodów rzeczowych w sprawach o mobbing jest trudne. To przemoc w białych rękawiczkach, nie zawsze możliwa do udokumentowania, opierająca się często na słownej agresji, mniej lub bardziej bezpośredniej. Dlatego warto zachowywać każdą wiadomość na czacie, SMS-y czy e-maile, które mogą potwierdzić toksyczne relacje w pracy. Zasadność pozwu pod tym względem ocenia sędzia, który nie wdaje się zazwyczaj w psychologiczne niuanse, opierając się wyłącznie na dokumentacji dowodowej. Biorąc pod uwagę obecne prawodawstwo w Polsce, pójście na drogę sądową z mobberem to niestety przepis na zniszczenie sobie zdrowia i popadnięcie w długi.

Jakie rozwiązania nam w takim razie pozostają?

W pierwszym kroku radziłabym pójść na konsultacje do prawnika specjalizującego się w prawie pracy. Żeby nie wydawać pieniędzy, można spróbować porady prawnej przez fundację antymobbingową, np. Dobrą Fundację z Wrocławia. Być może prawnicy znajdą sposób, żeby obejść pozew o mobbing i wytoczą sprawę o dyskryminację lub pozew cywilny – na tych polach może być nam nieco łatwiej.

Jeśli jednak nie pomogły nam działy HR czy kadry, nie mamy w firmie sprzymierzeńca na wysokim stanowisku, który pomoże nam wewnątrz struktur walczyć o swoje prawa lub najmniejszych szans, żeby firma pozbyła się mobbera albo przeniosła nas do innego zespołu – moim zdaniem najzdrowszym wyjściem jest niestety rezygnacja z pracy. Im szybciej podejmiemy tę decyzję, tym mniejsze szkody mobbing wyrządzi w naszej psychice. W żadnym przypadku nie liczmy na to, że przemoc po prostu ustanie. Jeśli nie możemy pozwolić sobie na zmianę pracy, zacznijmy od metody małych kroków. Usiądźmy kilka biurek dalej od mobbera, spróbujmy zmienić pracę biurową na pracę zdalną, starajmy się jak najmniej wchodzić z nim w interakcje.

Historie, które opisujesz w książce, pokazują, że nawet krótkotrwały mobbing nie kończy się z momentem odejścia z pracy. 19-letni Antek, bohater twojego reportażu, przepracował trzy miesiące pod batem toksycznego szefa, zanim podjął próbę samobójczą.

Antek doświadczył tak okrutnego mobbingu, że na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki. W szkole chłopak był wybitnie uzdolniony, ale nie poszła mu matura. Po skończonym liceum chciał dorobić na prywatne studia. Jego rodziców nie było stać na to, aby wesprzeć go finansowo. Poszedł do pracy w call center. 40-letni lider zespołu znęcał się nad nim w potworny sposób: regularnie wyzywał od gnoi, mówił, że jest zerem podobnie jak jego wyniki w pracy, rzucał w jego stronę przekleństwami, codziennie powtarzał mu, jak łatwo go zastąpić, śledził go przez służbowy laptop, zabronił mu korzystać z toalety w trakcie pracy. To tylko część przykładów.

Do kolejnej pracy Antek trafił w bardzo trudnej kondycji psychicznej. Już na starcie nowy przełożony kazał nazywać się "faszystą jakości". Kolejny mobber miażdżył młodego mężczyznę psychicznie przez cztery tygodnie. Po łącznie czterech miesiącach pracy Antek miał pierwszą próbę samobójczą. Potem trafił do szpitala psychiatrycznego i tam znów próbował się zabić. Druga próba samobójcza skończyła się farmakologią. Leki pomogły mu się ustabilizować.

Jak teraz radzi sobie Antek?

Spotkaliśmy się dwa tygodnie temu. Na szczęście nie miał trzeciej próby, ale do dziś nie potrafi też ułożyć sobie życia zawodowego. Ma dopiero 23 lata. Trauma spowodowana przez intensywny mobbing sprawiła, że Antek - wcześniej ambitny, empatyczny, nastawiony na szybką karierę - nie jest w stanie utrzymać się długo w zespole. Wciąż nie wrócił do pełni zdrowia, bierze leki.

Do pracy nie wróci też Marta, wybitna i nagradzana nauczycielka licealna, która doświadczała przemocy ze strony dyrektorki szkoły przez 13 lat. Teraz walczy teraz o swoje prawa w sądzie. Procesy to jedyne okazje, dla których wychodzi z domu. Poza tym nie opuszcza mieszkania od czterech lat, choruje na bardzo głęboką depresję. Marta jest po pięćdziesiątce, ma ogromne osiągnięcia zawodowe i wielką pasję do nauki, uwielbia pracę z młodymi ludźmi ale nie jest i nie będzie w stanie odnaleźć się już w żadnym zawodzie.

Jednym z pytań, które stawiasz sobie na początku książki jest to, czy istnieje "nasz mobbing narodowy". Potrafisz teraz, po rozmowach z ofiarami i sprawcami mobbingu oraz ekspertami, na nie odpowiedzieć?

My, Polacy, zapalamy się w temacie autorytetów. Dotyczy to zwłaszcza starszych pokoleń, wychowanych w szacunku do tych, którzy posiadają wyższą pozycję społeczną lub zawodową. Automatycznie stawiają ich ponad sobą, często pozwalając im decydować o swoim życiu i przekraczać osobiste granice. Te pokolenia przekazały nam, że ten, kto jest szefem, ma zawsze rację, a jego zdania nigdy nie powinno się podważać.

Nasza uległość w pracy ma korzenie głęboko zapuszczone w społecznej świadomości i wynika z naszej narodowej historii. Sylwiusz Retowski, profesor SWPS, psycholog pracy i historyk, wyjaśnił mi, że podstaw mobbingu, którego doświadczamy w 2024 roku w Polsce, należy szukać w pańszczyźnie.

Jaki związek ma pańszczyzna z przemocą w nowoczesnej korporacji?

Jak wiemy, dzięki badaniom socjologów i historyków, w zdecydowanej większości wywodzimy się z chłopstwa. Kilkaset lat temu wychowywano nas w szacunku do pana szlachcica, który włada folwarkiem według określonych, surowych zasad. Chłopi pracowali pod jego dyktando za grosze lub marny dach nad głową, zmuszeni do wykonywania swoich obowiązków, pod rygorem np. kar cielesnych. Następne pokolenia, nauczone tego, że praca to przymus i kara, trafiły do miast, przekładając swoje doświadczenia na nowe, miejskie sytuacje zawodowe.

Po zaborach oraz I i II wojnie światowej, Polacy mają za sobą setki lat przemocy i przemocowej kultury pracy. Staliśmy się społeczeństwem straumatyzowanym. W trakcie gdy inne kraje Europy Zachodniej zaczynają układać prawa pracownicze, my wciąż żyjemy w strachu i biedzie. PRL tylko potęguje trudną sytuację. Zaczyna się czas pracy pod nakazem, w wyznaczonym odgórnie miejscu. Brak demokratycznych wolności, wszechobecny lęk, ogromna bieda i rygor sprawiają, że boimy się utraty pracy. Nie myślimy o tym, aby postawić się szefowi. Nie wiadomo przecież, czy nie jest on przypadkiem z nadania partyjnego. Lepiej nie ryzykować, tylko wykonywać obowiązki bez narażania się na problemy. Z opowieści mamy pamiętam, że miała w pokoju pracowniczym przyklejoną tabliczkę nad biurkiem o treści: "Nie wychylaj się".

Czyli cały ten lęk przenosimy z pokolenia na pokolenie?

Nieleczona trauma głęboko zakorzenia się w człowieku, a koło przemocy poszerza się o kolejne pokolenia. Od lat uczymy się od rodziców, że praca jest towarem luksusowym, którego nie możemy stracić. Czymś, co nas definiuje, określa nasz status społeczny i materialny. Trudno więc, dorastając w takim przekonaniu i będąc podszytym wielopokoleniowym lękiem o byt, przeciwstawić się szefowi. Nawet gburowi, który się nad nami znęca. Wierzymy przecież, choć błędnie, że należy mu się wdzięczność za to, że nas zatrudnił. Niestety wciąż dopiero uczymy się myśleć o pracy w kategoriach kontraktu, z którego obie strony powinny czerpać korzyści.

Dla Wirtualnej Polski rozmawiała Sara Przepióra

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (39)