Miała już nigdy nie chodzić. Swoją determinacją zdziałała cuda
Magdalena Wrodarczyk dwa lata temu uległa poważnemu wypadkowi komunikacyjnemu. Złamany kręgosłup i uszkodzony rdzeń miały na zawsze przykuć ją do wózka. Ona jednak zaczęła robić wszystko, by słowa lekarzy się nie sprawdziły. Dziś chodzi z balkonikiem i prowadzi samochód. O swojej drodze opowiedziała w rozmowie z WP Kobieta.
Oliwia Rybiałek: Dwa lata temu miałaś poważny wypadek. Co pamiętasz z tego dnia?
Magdalena Wrodarczyk: To było w sierpniu 2020 roku. Wracaliśmy całą rodziną z wakacji, gdy zdarzył się wypadek. Ja akurat wtedy spałam. Obudził mnie krzyk męża. Zobaczyłam, że lecimy. Pamiętam tylko uczucie ciężkości na klatce piersiowej. Z samego miejsca wypadku kojarzę bardzo duże zamieszanie, mnóstwo karetek. W zasadzie już wtedy wiedziałam, że nie ruszam nogami, ale chyba nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Martwiłam się o wszystkich dookoła – w samochodzie były dzieci i mój mąż, który się nie odzywał, bo był nieprzytomny.
Potem przebudziłam się dopiero w helikopterze, gdy przestały działać środki nasenne. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zobaczyłam jasność i pomyślałam, że nie żyję. Dopiero po chwili do mojego mózgu zaczęło docierać, że zdarzył się wypadek. Ratownik znowu mnie uśpił i obudziłam się już na stole operacyjnym, a potem po wszystkim na OIOM-ie.
Co usłyszałaś od lekarzy po operacji?
W zasadzie to nikt do mnie nie przyszedł i nie powiedział, co się wydarzyło. Wiedziałam, że jestem sparaliżowana, ale jak każdy człowiek, który nigdy nie miał do czynienia z osobą po urazie rdzenia, nie miałam pojęcia, o co tak naprawdę chodzi. Dopiero przy wypisie, czyli po 14 dniach, sama musiałam zapytać lekarza o to, co się wydarzyło i jaką operację mi zrobili. Wytłumaczył mi, że mój kręgosłup, gdy się złamał, uszkodził mi rdzeń na 13 mm. Powiedział, że wstawiono mi metale, które połączyły mi kręgosłup i dzięki nim będę mogła kiedyś siedzieć. Potem dostałam wypis, z którego wyczytałam, że mam całkowite poprzeczne uszkodzenie rdzenia.
Wielkim szokiem był dla mnie moment, kiedy przyszedł rehabilitant i powiedział, że nauczy mnie przechodzić z łóżka na wózek. To wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, że będę do końca życia już na nim siedzieć. Wiedziałam, że jest źle, ale nikt mi tego nie powiedział wprost. Dopiero po ośmiu czy dziewięciu miesiącach od wypadku, kiedy efekty rehabilitacji były już dosyć duże i potrafiłam się spionizować na nogach, rodzice i mąż przyznali się, że zaraz po wypadku poszli do profesora, który mnie operował. Powiedział im, że po otwarciu mojego kręgosłupa i zobaczeniu co tam się stało, na 99,9 proc. będę do końca życia osobą jeżdżącą na wózku i nigdy nie ruszę nogami.
W szpitalu czułaś się zagubiona, niedoinformowana. Dlatego zdecydowałaś się na założenie fundacji?
Pomysł na fundację zrodził się, ponieważ zaraz po wypadku taka osoba jak ja jest pozostawiona sama sobie. Lekarz ratujący życie nie ma czasu przyjść i powiedzieć, co dalej. Przekazuje tylko informację, by znaleźć sobie rehabilitację. I na tym się kończy. Ale gdzie ja mam szukać tej rehabilitacji? A co z resztą formalności? Czy mam iść na L4, czy złożyć wniosek o rentę? Nie wiedziałam nawet, że mam założyć sobie jakiś stopień niepełnosprawności. Te wszystkie informacje zbierałam od innych ludzi drogą pantoflową. I z kim nie rozmawiałabym na rehabilitacji, wszyscy mówili, że największym problemem było właśnie ogarnięcie tych formalności.
Dlatego postanowiłam założyć fundację PODARUJ DOBRO, w ramach której będziemy tworzyć w miastach punkty medyczno-prawne dla osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów. Dostaną w nich pakiety z wszystkimi potrzebnymi informacjami. Fundacja już powstała i powolutku zaczynamy działać. Pierwszy punkt otworzyliśmy w Siemianowicach Śląskich.
Jak się czułaś po powrocie do domu? Czy ta motywacja do odzyskania sprawności przyszła wraz z codziennym wsparciem ze strony rodziny?
Ze szpitala zostałam przetransportowana do Górnośląskiego Centrum Rehabilitacji. Na moje nieszczęście był to okres pandemii, co bardzo utrudniło mi funkcjonowanie. Szpitale były zamknięte, nikt nie mógł mnie odwiedzać i moja psychika była strasznie obciążona tym, że jestem sama. Dostałam depresji. Z bliskimi widziałam się jedynie, kiedy coś mi przywozili. Cały czas wtedy płakałam. Dlatego moja siostra i mąż po dwóch miesiącach stwierdzili, że mnie stamtąd wyciągną. Wtedy nie miałam pojęcia, co ze mną będzie. Przecież potrzebowałam opieki medycznej. Ale dużo dało mi już samo wyjście ze szpitala i bycie w domu z rodziną. Nie chciałam nawet łóżka medycznego, choć było mi strasznie niewygodnie. Tak bardzo chciałam zasypiać z nimi, trzymać ich za ręce.
Początki były trudne, ale potem wróciła już prawdziwa Magda. Bardzo pomógł mi też wpis na Facebooku, do którego dołączyłam swoje zdjęcia. Stresowałam się, jak inni na mnie zareagują, ale wszyscy bardzo mnie wsparli. To dodało mi dużo odwagi. Poczułam, że ludzie są ze mną. Na początku zawsze zadawałam sobie pytania: "Dlaczego ja? Dlaczego mi się to przydarzyło?". A teraz sobie myślę, że nic nie dzieje się w życiu bez przyczyny. Może to właśnie ja mam być takim motywatorem dla innych.
Lekarza, który cię operował, skutecznie wyprowadziłaś z błędu. Efekty twojej rehabilitacji są niesamowite.
Rehabilituję się około cztery czy pięć godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu. Jestem już w stanie przejść z balkonikiem znaczną odległość. Co prawda wymaga to asekuracji drugiej osoby. Ale w takich codziennych czynnościach, jak sięgnięcie po coś z górnej szafki w kuchni, potrafię wstać i zrobić to sama. Umiem też bardzo sprytnie transferować się z wózka na krzesełko i bardzo często się na nie przesiadam, bo nie lubię siedzieć na wózku.
Prowadzę też samochód. Niecały rok po wypadku zdecydowałam się na zakup samochodu i przerobiłam go tak, by był dostosowany do osoby niepełnosprawnej (jest w nim specjalna wajcha, podobna do skrzyni biegów, którą dodaję gazu i hamuję). Wózek rozkładam i wsadzam obok siebie na siedzenie. Wcześniej doskwierało mi to, że mój mąż musiał mnie wozić na rehabilitację, bo transport medyczny jest bardzo drogi. Teraz mam niezależność. Sama zawożę córkę do przedszkola i ją stamtąd odbieram. Czuję, że w tej niepełnosprawności jestem mimo wszystko bardzo sprawna.
Zobacz też: Panna młoda pokłóciła się z teściową. Poszło o wózek inwalidzki, który "źle wygląda na zdjęciach"
Każda trudna sytuacja, jak wypadek, niesie za sobą nie tylko uraz fizyczny, ale i psychiczny. Jaka była twoja droga?
Ja niepełnosprawność nabyłam. To są ułamki sekund, gdy nagle tracisz jedną z najważniejszych funkcji życiowych. Od tego momentu niepełnosprawność będzie cię ograniczać. Taka jest nowa rzeczywistość i trzeba się do niej dostosować. Dlatego cały czas korzystam z psychoterapii, która bardzo dużo mi daje.
Ważne, żeby się nie załamać i mieć siłę do walki. Gdybym leżała w łóżku i płakała, to pewnie nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Mój mąż też chodzi na psychoterapię. Między nami była bardzo trudna sytuacja, ponieważ to on był w zasadzie sprawcą tego wypadku, a to duże obciążenie psychiczne. Doświadczyliśmy trudnej drogi, ale cieszę się, że mamy ją już za sobą. Doszliśmy do wniosku, że po takich przejściach chyba nic nas nie złamie.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl