Mieszka na Kos ponad 20 lat. "To pierwsze takie zdarzenie"

Mieszka na Kos ponad 20 lat. "To pierwsze takie zdarzenie"

Zaginiona Anastazja nie żyje
Zaginiona Anastazja nie żyje
Źródło zdjęć: © Facebook | Stowarzyszenie Zaginieni Cała Polska
Dominika Frydrych
22.06.2023 06:00, aktualizacja: 22.06.2023 14:09

Nie milkną echa po śmierci Anastazji, która zginęła na greckiej wyspie Kos. Polonia nie kryje emocji związanych z sytuacją. - Od 21 lat, czyli od kiedy jestem na Kos, to pierwsze takie zdarzenie – komentuje Marta Pogia, Polka, która z mężem prowadzi bar na plaży. Zdaniem Weroniki (imię i nazwisko do wiadomości redakcji), która mieszka na wyspie od 2019 roku, mężczyźni pozwalają sobie tutaj na więcej.

27-letnia Anastazja zaginęła 12 czerwca na wyspie Kos, gdzie pracowała w hotelowej restauracji. Po sześciu dniach poszukiwań służby odnalazły ciało kobiety. Przeprowadzona w poniedziałek późnym popołudniem sekcja zwłok wykazała uduszenie.

Głównym podejrzanym w sprawie jest mężczyzna z Bangladeszu, który był ostatnią osobą spotkaną przez Anastazję przed jej zaginięciem tydzień temu. 32-latek został aresztowany w piątek, jednak nie przyznaje się do winy.

Polki mieszkające od lat na wyspie mówią o szoku. - Nigdy czegoś takiego nie było. Marmari to maleńka sezonowa miejscowość, w której są dosłownie dwa markety. Znamy tamtejszych właścicieli sklepów czy barów, rozmawialiśmy z nimi – opisuje jedna z rozmówczyń Wirtualnej Polski.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Mieszka na Kos od 2002 roku. "To pierwsze takie zdarzenie"

Marta Pogia jest związana z wyspą Kos od ponad 20 lat. Pierwszy raz przyjechała tam w 2002 roku z koleżanką. - Przyjechała na praktyki do jednego z hoteli. Ja zabrałam się razem z nią i już zostałam - mówi w rozmowie z WP Kobieta. Przez trzy lata kończyła studia, pracowała też w innych miejscach, a w 2005 roku postanowiła przenieść się na Kos na stałe.

Od tamtej pory Marta mieszka razem z mężem w wiosce Mastichari. - Mąż pochodzi właśnie stąd, w 2000 roku otworzył bar na plaży, który dziś prowadzimy razem. Ja na co dzień jestem kelnerką – wyjaśnia.

Przez lata pracy nie spotkała się z nieprzyjemnym traktowaniem ze względu na płeć czy z poczuciem zagrożenia. - Nigdy nie doświadczyłam poniżania czy groźnych sytuacji. Nasza knajpka to też nie jest żaden klub nocny, jest raczej spokojnie. W miejscowości jest bardzo dużo turystów, ale klimat jest naprawdę spokojny. Sama mam trójkę dzieci, biegają tu wokoło i nic im się nie dzieje. Nasza wioska jest dobra na przyjazd z dziećmi - opowiada.

Tym bardziej mieszkańcami wstrząsnęła śmierć Anastazji. – Wszystkich to zszokowało. Od dwudziestu jeden lat, czyli od kiedy jestem na Kos, to pierwsze takie zdarzenie, żeby ktoś kogoś uprowadził i zabił - podkreśla Marta. - Na wyspie były duże poszukiwania, mieszkańcy mocno zaangażowali się od początku, od pierwszego dnia. Po tym jak Anastazja zaginęła, widać było, że ludzie bardzo się przejęli. Zdjęcia od razu pojawiły się na Facebooku.

Marta podkreśla, że wszyscy teraz czekają na wyniki śledztwa i ujawnienie, kto odpowiada za śmierć kobiety. - Dokładnie jeszcze nic nie wiadomo. Trzeba poczekać na oficjalne ustalenia. Na wyspie od kilku lat działa tzw. hotspot, w którym znajdują się uchodźcy i imigranci. Według przekazywanych informacji, podejrzany Banglijczyk nie pochodził z hotspotu, od lat mieszkał w Grecji, ale już pojawiają się nieprzychylne komentarze i krzywe spojrzenia wobec osób z Bangladeszu czy Pakistanu i innych obcokrajowców o ciemniejszym kolorze skóry - relacjonuje kobieta. Zastrzega jednak, że w większym stopniu dotyczy to Marmari - miejscowości na zachodnim wybrzeżu wyspy, blisko której znajduje się hotspot.

"Większa obawa była przed trzęsieniem ziemi"

- Nasze podejście po tej tragedii się nie zmieniło. Dla nas tu było i jest bezpiecznie - mówią w rozmowie z Wirtualną Polską dwie Polki, które chcą zachować anonimowość. Obie należą do Stowarzyszenia Polaków na wyspie Kos. Żyją tu od dawna - jedna z nich od dziesięciu, a druga od ponad dwudziestu lat.

Pytane o spostrzeżenia dotyczące sytuacji kobiet na wyspie podkreślają, że same nigdy nie były zaczepiane i nie znalazły się w dwuznacznej sytuacji, która byłaby potencjalnie zagrażająca lub niebezpieczna, chociaż wcale nie żyją z dala od ludzi. - Jesteśmy w stałych związkach i mamy dzieci, więc też spędzamy czas raczej w gronie rodzin i przyjaciół, inaczej niż osoby, które przyjeżdżają do pracy w sezonie - mówią.

Osobiście nie znały 27-latki ani jej chłopaka. - Byli krótko, nie udzielali się też na facebookowych grupach. Dowiedziałyśmy się o ich istnieniu z tej sprawy - dodają. O niej również usłyszały błyskawicznie. - Zaczęliśmy do siebie dzwonić, pytać, czy ktoś coś wie. Grecy też się zaangażowali, pytali nas, udostępniali nagrania.

Mieszkanki sprzeciwiają się też prostemu łączeniu obecności uchodźców z tym, co się wydarzyło. - To brzydka tendencja, która jest wyłącznie graniem kartą polityczną. Trzeba pamiętać, że jeszcze przed napływem uchodźców w 2016 roku było tutaj sporo obcokrajowców, którzy zatrudniali się jako pracownicy sezonowi czy pomoc w rolnictwie - słyszę.

- U mnie też był mężczyzna z Bangladeszu, którego mój mąż zatrudnił do zbioru oliwek. Znałam go, nigdy nie czułam, że mógłby mi coś zrobić. Nie można wszystkich piętnować, zwłaszcza że w tej sprawie wciąż nie znamy winnego. Zresztą imigrantów praktycznie nie widać w barach czy w hotelach, trzymają się raczej we własnym gronie - mówi jedna z nich.

Nasi rozmówcy zwracają też uwagę, że w Grecji zbliżają się wybory do parlamentu. - Taka sprawa może być wykorzystana z powodów politycznych. Część Greków mocno sprzeciwiała się polityce wobec uchodźców, to punkt zapalny – kwitują. - Zwłaszcza na wyspie Kos, która była pierwszym przystankiem. Ludzie obawiali się, że spadną obroty w turystyce, ale ostatecznie to jednak nie miało wpływu. Wyspa dalej się rozwijała, bardziej poturbowała nas pandemia.

"Staram się unikać wychodzenia w nocy"

Weronika (imię i nazwisko do wiadomości redakcji) mieszka na wyspie od 2019 roku. Pracuje dla lokalnego biura podróży i oprowadza polskie wycieczki. Jej doświadczenie jest niestety skrajnie różne od tych, o którym opowiadają jej rodaczki. - Na porządku dziennym jest to, że faceci pozwalają sobie wręcz na lekkie molestowanie seksualne - przekonuje.

Wspomina, że wiele razy była łapana za piersi czy zmuszana do tego, żeby usiąść komuś na kolanach. - Mam wrażenie, że wystarczy uśmiechnąć się do kogoś, żeby odebrał to dwuznacznie. Ja jestem otwarta na ludzi, nie mam problemu, żeby na przykład uściskać kogoś znajomego, to dla mnie zupełnie normalne, co w wielu przypadkach było odbierane jako zachęta do czegoś więcej - opisuje Weronika.

Ale przytacza też inną historię. - W mieście weszłam kiedyś do baru. Dosiadłam się do grupy mężczyzn, Greków. Po pewnym czasie część się rozeszła, ale trzech chciało pójść na plażę i poszliśmy razem. Jednego z nich znałam. Wszystko było w porządku, nie dotknęli mnie palcem, za to na koniec odwieźli mnie pod sam dom i upewnili się, że bezpiecznie dotarłam.

- Flirt jest tu wpisany w kulturę. Mężczyźni lubią komplementować i mówią, co myślą o kobiecie - podkreśla. - Ja pracuję z mężczyznami, mam wrażenie, że inaczej mnie traktują. Bardziej osobiście. Grecy pracujący w turystyce często mają wyścig, kto zaliczy więcej dziewczyn.

Śmiercią Anastazji jest przerażona. Również tym, jak wpłynie to na społeczność. - Mam sąsiadów z Pakistanu. Niektórych poznałam już na początku, w 2019 roku. Nigdy nie było między nami problemów, a mam wrażenie, że nagle zrodził się dystans – a wcześniej jeden czy drugi podszedł pogadać czy zaproponował zrobienie zakupów, a teraz nie patrzą w moją stronę - podkreśla.

Z kolei Grecy, z którymi rozmawia, są wściekli. - Nawet dziś miałam taką rozmowę. Dominuje gniew, że coś takiego się wydarzyło - kwituje.

Weronika mieszka na uboczu, dookoła są przede wszystkim krzewy. Mimo to nieraz zdarzało się, że późno wracała do domu. - Mijały mnie samochody, czasem ktoś do mnie zagadał, ale nie czułam zagrożenia. Teraz staram się unikać wychodzenia w nocy, jeśli wracam z miasta, wolę zamówić sobie taksówkę, niż jechać autobusem i iść przez 20 minut - mówi.

Dominika Frydrych, dziennikarka WP Kobieta

Źródło artykułu:WP Kobieta