Mój przyjaciel samochód

Mój przyjaciel samochód

Mój przyjaciel samochód
03.12.2008 15:01

Spytacie, co Jadźka robiła w czasie długiej podróży do Kotoru? Rzeczy różne. Najczęściej zawracała głowę. A to żeby podać muzyczną zabawkę, a to książeczkę, a to klucze do zabawy, a to znowu przewodnik o Czarnogórze do przejrzenia.

Jadąc na wakacje zdecydowaliśmy się na podróż samochodem. Podróż nie byle jaką, bo z Gdańska do Kotoru. Droga długa na dwa tysiące kilometrów. Obaw o Jadźkę w podróży było wiele. Okazało się, że zupełnie nieuzasadnionych. Jadźka pokochała jazdę i nasze zielone „brum, brum”, a na każdej stacji benzynowej czuła się jak u siebie w domu.

Podróż zaczęliśmy w nocy - w porze, kiedy zazwyczaj kładziemy dziecko spać. Mieliśmy nadzieję, że prześpi ją grzecznie niczym we własnym łóżku. Nasz optymizm okazał się przedwczesny. Jadźka wsiadła do samochodu zmęczona po całym dniu harców i szybko zasnęła. Pobudka jednak przyszła wcześnie. Jakoś przed dwudziestą trzecią. Zamarliśmy z przerażenia: co teraz będzie? Iga ziewnęła, przeciągnęła się na ile to możliwe w swoim foteliku i zapatrzyła się w nocne życie trasy Gdańsk - Łódź. Rzadko zderza jej się oglądać czarne niebo, a setki światełek przyciągały skutecznie jej wzrok. Około północy zasnęła ponownie, by obudzić się świeżutka i wyspana o trzeciej nad ranem. Wyciągnęliśmy ją z auta, aby rozprostowała kości. Stacja benzynowa podniosła w niej poziom adrenaliny.

Chodziła między załadowanymi batonami półkami i wybierała sobie do zabawy co ciekawsze i bardziej szeleszczące. Kupiliśmy jej paluszki dla dzieci, ale wolała nimi częstować nas i ekipę stacji, niż sama poddać się konsumpcji. Po krótkim rekonesansie wsiedliśmy do samochodu, modląc się, by dziecko padło na kilka godzin. Tak też się stało. Obudziła nas o szóstej świergoleniem, kiedy my byliśmy kompletnie zmęczeni i niewyspani. Po śniadaniu na Węgrzech i zabawie w wytyczonym dla dzieci kąciku restauracyjnym ruszyliśmy dalej. Dzień skończył się dla nas dopiero o dziewiętnastej, kiedy zmęczeni legliśmy w hotelowym łóżku pod Belgradem. Skończył się dzień, ale nie podróż. Czekała nas jeszcze całodniowa przeprawa z Belgradu do Kotoru nad Adriatykiem. Daliśmy radę.

Spytacie, co Jadźka robiła w czasie tej długiej podróży? Rzeczy różne. Najczęściej zawracała głowę. A to żeby podać muzyczną zabawkę, a to książeczkę, a to klucze do zabawy, a to znowu przewodnik o Czarnogórze do przejrzenia (niezmiernie absorbujący!). Najczęściej prosiła jednak o bułę i picie. Siedzieliśmy obydwoje na przednich siedzeniach, bo cały tył był zawalony walizami i Jadźką. Prowadziliśmy auto na zmianę, więc ten, kto siedział aktualnie na miejscu pasażera, musiał dwoić się i troić, aby zaspokoić żądania turystycznej córki. Na szczęście po drodze było pełno atrakcji.

Atrakcje miały albo wymiona, albo wełnę na grzbiecie, a czasami były kozami i skakały po drzewach. Czasami przez setki kilometrów nie znalazł się żaden atrakcyjny zwierzak i Jadźka siedziała z tyłu ze smutną miną i co jakiś czas głośno marudziła: „Nie ma, nie ma!”. Ale same wyczekiwanie na krowy, owce, kozy i konie luzem chodzące sprawiało jej taką frajdę, że nie mogliśmy narzekać na kochane dziecko. Jak na warunki podróży i tak była dzielna ponad miarę.

Serbia i Czarnogóra obfitują w skaliste góry, a żeby przeprawić się przez nie samochodem, trzeba przebyć dziesiątki czarnych dziur. Nagle robi się ciemno, a daleko gdzieś majaczy promyk światła. Jak to w tunelu zresztą. Otóż wymyśliliśmy Jadźce taką zabawę na miarę naszej inwencji po wielu godzinach spędzonych w drodze: kiedy wjeżdżaliśmy w otchłań tunelu robiliśmy z Tatką smutne miny i mówiliśmy głośno: „Nie ma! Nie ma!”. Zbliżając się do wyjazdu z tunelu robiliśmy miny głupkowato radosne i cieszyliśmy się jak dzieci wołając: „Jest! Jest!”. Brzmi może i durnie, ale należy pamiętać, że Jadźka ma dopiero szesnaście miesięcy i tylko durne zabawy cieszą ją szczerze i namiętnie. Pikanterii dodawał fakt, że potrafi ona oba wyrażenia wyartykułować, więc za siódmym razem krzyczała już z nami: „Nie ma! Jest!”. I tak w kółko przez całą drogę.

Dla zestresowanych rodziców, najpiękniejszym momentem była chwila, kiedy Jadźka prosiła o zdjęcie jej butów. Potem skarpetek. Potem prosiła grzecznie o Kłapouchego i smoczka. Kiedy wszystkie te warunki zostawały spełnione, Jadźka po kilku minutach zapadała w sen. I wtedy mogliśmy podziwiać widoki, stanąć na kawę, a nawet zapalić upragnionego papierosa. Wtedy czuło się, że jedziemy na wakacje.