Mówią, że jadą do rodziny. Prawda o urlopach zakonnic
- Powiedziałam, że jadę do brata, a pojechałyśmy z koleżanką z zakonu i jej mamą do Chorwacji. Do tej pory mówię, że to były najlepsze wakacje w moim życiu. A jednocześnie mój największy przekręt w zakonie – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Izabela Mościcka, która spędziła w zakonie 18 lat.
- Miałyśmy dwa tygodnie urlopu. Do tego jeszcze tydzień rekolekcji i pięć dni odwiedzin u rodziny - opowiada Izabela Mościcka, która przeżyła w zakonie 18 lat. Dziś działa w Centrum Pomocy Siostrom Zakonnym, którego była inicjatorką. - Kiedy chciałam iść na pielgrzymkę albo jechać na wyjazd z młodzieżą, czas urlopu skracał się do dziesięciu dni.
Grafik był ustalany wcześniej. Sporo sióstr pracowało w szkołach i przedszkolach – one miały wolne w wakacje, a siostry zajmujące się tzw. obowiązkami domowymi, najczęściej jeździły na urlop w innym czasie. Dokąd można było pojechać? Tam, dokąd pozwalała przełożona.
- Musiała wiedzieć o wszystkim wcześniej. Zwyczajowo urlop spędzało się w domu zgromadzenia nad morzem czy w górach albo u rodziny. Gdyby ktoś chciał wtedy gdzieś wyskoczyć, na przykład ze znajomymi, powinien o to wcześniej zapytać przełożoną – opowiada.
Praktyka pokazywała jednak, że im więcej było zakazów, tym mniej siostry – przynajmniej te, które miały na to siłę wewnętrzną - respektowały zasady. - Jechały ze znajomymi, chociaż mówiły, że wyjeżdżają do rodziny. Bywało, że w radzie prowincji czy zgromadzenia zauważano problem, że siostry jeżdżą, gdzie chcą, a mówią, że jadą do krewnych - dodaj Mościcka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Kieszonkowe oscylowało wokół 100-200 zł"
Problematyczne bywają też finanse. - Kiedy jechało się do domu zgromadzenia, obowiązywała stawka dzienna, ale przełożone regulowały to między sobą. Oprócz tego dostawało się kieszonkowe - większe, gdy jechało się do Zakopanego z racji biletów wstępu na szlak. Wtedy oscylowało wokół 100-200 zł - mówi Izabela Mościcka.
Inaczej było przy wyjeździe do rodziny – wtedy nie dostawało się nic, oprócz pieniędzy na podróż. - W takiej sytuacji mówiłyśmy, że jedziemy do rodziny, która nie jest bogata, żeby dostać pieniądze, które miałybyśmy przy wyjeździe do domu zgromadzenia. Kilka razy się udało. Ja na przykład jeździłam do brata i jego żony, którzy byli młodym małżeństwem. Nie chcieli ode mnie pieniędzy, ale wiedziałam, że dzięki temu mogę przynajmniej raz zrobić zakupy i trochę ich odciążyć.
Nie zawsze prośba była pozytywnie rozpatrywana. Izabela pamięta sytuację, gdy nie dostała zgody na takie rozwiązanie. - Co zabawne, tamta wspólnota nie była biedna. Przeciwnie, była jedną z bogatszych w prowincji. Przełożona powiedziała mi, że po prostu nie ma takiego zwyczaju.
"Najbardziej pamiętam moje nielegalne wakacje"
- Na plażę można iść bez habitu, ale było między siostrami takie powiedzenie, że droga na plażę może być długa i wyboista – wspomina Izabela. - Część sióstr, jadąc na wakacje, np. do rodziny, zdejmowała habit. Dla mnie to naturalne, bo czasem potrzebujesz być incognito. Pamiętam znajomą, z którą byłam pierwszy raz nad morzem i namówiłam ją, żeby zdjęła habit. Kiedy leżała na plaży, mówiła, że odkąd jest w zakonie, pierwszy raz nikt się na nią nie patrzy.
Teoretycznie zasady dotyczą wszystkich. Praktyka jest jednak pokazuje coś innego. Przykład? - Przełożona jedzie na swoje wakacje autem. Czasem jest to sensownie uargumentowane – jedzie do rodziny, która mieszka na wsi, nie ma samochodu. Ale to dotyczy wielu sióstr. Czasem prosiły o taką możliwość, ale nie było oczywiste, że dostaną zgodę. Jeśli się zdarzyło, to tylko dlatego, że trafiły na ludzką przełożoną - podkreśla Mościcka.
Jedna z sióstr opowiadała Izabeli, jak wyglądał jej wyjazd z przełożoną. Normalnie dostałaby pieniądze na podróż, ale nie powinna kupować za nie kanapek czy czegoś do picia - wszystko powinna przygotować sobie wcześniej w domu. Natomiast przełożona zatrzymała się na stacji, gdzie kupiły sobie kawę i herbatę.
Jak spędzała urlop Izabela? Raczej nie w domu rodzinnym. - Najbardziej pamiętam moje nielegalne wakacje - śmieje się Izabela. - Powiedziałam, że jadę do brata, a pojechałyśmy z koleżanką z zakonu i jej mamą do Chorwacji. Na wyjazd za granicę trzeba mieć szczególne pozwolenie. Ona wcześniej była tam przy okazji pielgrzymki do Medziugorie, bardzo mnie zachęcała. Wcześniej nie miałam wakacji, które były prawdziwym odpoczynkiem. Pożyczyłyśmy samochód, musiałyśmy zapłacić tylko za benzynę. Do tej pory mówię, że to były najlepsze wakacje w moim życiu. A jednocześnie największy przekręt, jaki mam za uszami w zakonie.
"Habit trzeba nosić cały czas, na plaży też"
- Teraz mam więcej urlopu - 21 dni, ponieważ jestem za granicą, do tego dwa dni na podróż. W Polsce to dwa tygodnie - opowiada siostra Teresa (imię zmienione – przyp. red.), Polka, która obecnie mieszka w domu zakonnym we Włoszech.
Grafik ustalany jest przy całej wspólnocie wiosną. - Oprócz urlopu mamy osiem dni rekolekcji w milczeniu. Jeśli do tego dołożymy szkoły, kursy, uczelnie i różne akcje wakacyjne, trzeba zgrać się tak, żeby zawsze ktoś był na miejscu - tłumaczy.
Siostry spędzają urlop u rodziny. - Dopóki można, każdy stara się jechać do rodziców, rodzeństwa czy kuzynów. Ja jeżdżę do domu, gdzie jest moja mama, brat z żoną i dziećmi. Problem pojawia się, gdy są siostry, których rodzice nie żyją albo rodzeństwo gdzieś się rozjechało. To wiąże się z finansami, więc w takim wypadku jedzie się do innego domu zgromadzenia – opowiada s. Teresa. - Na czas urlopu to jest nasza baza wypadowa.
Przełożone nie ingerują w to, jak spędza się wakacje. Na wyjazdy zagraniczne, jak np. pielgrzymki, potrzebna jest zgoda matki generalnej. Ale obecna przełożona siostry Teresy wie o wyjazdach do domu, do Polski.
- Nie ma problemu z tym, że jeżdżę wtedy od gór do morza i spotykam się z przyjaciółmi. To wszystko jest kwestią dojrzałości... i finansów. W domu mam zatankowany samochód, z którego mogę korzystać. A jeśli znajomi chcą, żebym gdzieś z nimi pojechała i pokrywają koszty noclegu, to nie ma sprawy. W tym roku dostałam na urlop 150 euro na wszystkie wydatki, oprócz przelotu. Ale, porównując do tego, jak jest w Polsce, we Włoszech żyjemy bardziej ubogo. Wiem, ile wynoszą rachunki i to jest naprawę maksimum tego, co przełożona mogła mi dać - wyjaśnia.
Dodaje jednak, że dla niej takie wakacje są wystarczające. - Niczego mi nie brakuje. Serio! Kiedy pracowałam z dziećmi, najeździłam się po Polsce. A teraz mieszkam nad morzem, przy samej plaży, mogę chodzić na spacery... Mimo pracy odpoczywam - podkreśla siostra Teresa. - Habit trzeba nosić cały czas, na plaży też. Ale to jest okej.
"Musiałem dogadać się z przełożonym"
- Mamy 21 dni wolnego w seminarium i 26 dni dla ojców po święceniach - mówi Mikołaj, który był klerykiem w jednym z zakonów. - Najlepiej wykorzystać je w wakacje ciągiem, ewentualnie podzielić na dwie tury.
Podobnie jak u siostry Teresy, dom rodzinny stanowił bazę wypadową. - Zasada była taka, że urlop jest na wyjazd do rodziny. Ale stamtąd mogłeś już jechać wszędzie - tłumaczy Mikołaj. - To zresztą ciekawe – jeśli chcesz jechać gdzieś ze znajomymi, możesz to zrobić, ale najpierw musisz zameldować się chociaż na jeden dzień w domu. Nawet jeśli miałbyś cały urlop być poza nim.
Sam pochodzi z Ukrainy i rzadko wracał do rodziców. - Musiałem się dogadać z przełożonym, żeby zgodził się na wyjazd prosto do znajomych. Czasem to było trudne, ale się udawało - wspomina.
Finanse też ustalali indywidualnie. Jak opowiada Mikołaj, określał, ile mniej więcej potrzebuje na wyjazd, szedł do przełożonego i prosił o konkretną kwotę. - On już decydował za ciebie. Znając każdego brata i jego sposób bycia, wydawania pieniędzy, jednemu potrafił dać 400 czy 500 złotych, innemu nie dał 200 zł - tłumaczy. - Ja akurat nigdy nie dostałem mniej, niż prosiłem.
Jeśli coś zostawało po urlopie, należało to oddać do puli klasztoru. - Kiedyś wchodziły w to też pieniądze, które dostało się od rodziny, trzeba było zawieźć je do klasztoru w całości. Dzisiaj siada się z przełożonym i tłumaczy z wydatków: tyle dostałem od rodziny, tyle wydałem na wyjazd, tyle na bilety, a za tyle np. kupiłem buty. Resztę oddajesz.
Dominika Frydrych, dziennikarka Wirtualnej Polski